środa, 27 stycznia 2010

o romanie, radowanie i repatriacji

roman zwariował. z tego zimna musi poprzepalały mu się jakieś procesory. myśli może , że wiosna i śpiewa. śpiewa i ćwierka jak wróbelek na wiosnę. no bo nie mówcie mi, że tak śpiewać może jeno pasek klinowy (czy roman ma pasek klinowy?) tuż przed wydaniem ostatniego tchnienia. nazaś powinnam może wozić ze sobą pończochę i podwiązkę. generalnie to nawet się dobrze składa. będę od dziś chodzić w pończoszkach i podwiązkach. bo wiecie. Starszy Pan okazjonalnie podpadł pod opiekę takiego doktora. ale to TAKIEGO doktora, że mi się normalnie kolana w drugą stronę gną jak przy nim stoję chybotliwie. nie dość że psiakość piękny jak apollo, to na dodatek nieprzyzwoicie przemiły i uczynny. i czy mi wypada rzucić mu się na szeroką jak przełom dunajca klatę i wypłakać smuteczki, sekretnie wsuwając do kieszonki fartucha mój numer telefonu? i jeszcze ma taki miętki akcent. bo to radowan jest, znaczy serb jaki alibo i chorwat. muszę sobie znaleźć szybciuchno coś do wycięcia. alaska mówi, żebym sobie przed operacją wytatuowała mój numer telefonu na całym korpusie i na powiekach. wiecie . wszak podczas operacji wycięcia na ogół ma się oczy zamknięte . no chyba, że to jest wycięcie źrenicy ale tego raczej nie przewiduję .no więc mam teraz zagwozdkę co se dać wyciąć, żeby mnie radowan obsłużył. najrychlej powinnam sobie dać wyciąć te wałeczki i oponki ale to chyba nie ta specjalizacja. mam jeszcze w głęboko otłuszczonym zanadrzu wyrostek. alem się z nim związała emocjonalnie i trudno byłoby mi się z nim rozstać. chętnie dałabym sobie wyciąć te odciski co mi na stopach kwitną jak oszalałe. a radowan by potem przychodził i skłaniał się do moich stóp. nadto w szpitalu namierzyłyśmy anielicę, panią psycholog, która nam jak może nieba przychyla i wskazuje ścieżki. niech jej się ścielą bławatki pod stopami. a o lekarzu prowadzącym możemy jedynie powiedzieć, że rasowy z niego sukinsyn.
tymczasem wstrzymujemy oddech i nieśmiało inscenizujemy balladę wieszcza o powrocie taty na domowych pieleszy łono.
b.

niedziela, 24 stycznia 2010

jak jest zima to musi być zimno, n'est-ce pas?

co to ja pisałam tam na dole? że zimno ? pfff. mój staroświecki (czytaj vintage lub czytaj oldskulowy) termometr za oknem ma skalę czerwoną na plus i niebieską na minus. dziś rankiem bladym świtem ni znalazłam nań rtęci. ani w obszarze czerwonym ani w niebieskim. pomyślałam, że może opanowała nas próżnia. czy ktoś wie ile stopni ma próżnia? no nicto. roman nieco rzęzi ale odpala. wierny druh. a potem tak stęka i jęczy jak go proszę o 26 stopni. aż mu się z tyłu lampki przepaliły. w związku z mrozeńkiem nanizam na żyłkę skwarki dla sikorek. lub dla łabędzi. tu u nas na wale to nie wiadomo , które szybciej podleci. nie mam słoniny a tych skwarek , co je mam w zamrażalniku, to w życiu nie skonsumuję. no to niech chociaż ptaszyny się ukontentują. coby tylko tej żyłki nie połknęły. wiedziona instynktem samozachowawczym wdziałam dziś w końcu czapkę na czerep. czy wy też tak macie, że potem wyglądacie jakby wam dobrze zbieżnikowany traktor po czole przejechał? dwa razy ? pomińmy milczeniem dopiero co modelowaną fryzurę. ona bowiem żyje swoim, trudno pojmowalnym i zdecydowanie awangardowym życiem, w którym wzorce estetyczne nie są z pewnością z tego świata. szkoda , że nasze priorytety wizualne tak bardzo się rozmijają.
a co to jutro? poniedziałek? znowu? ten kalendarz chyba się całkiem zpsował. ja bym jeszcze w ostateczności i łaskawości swojej ten poniedziałek zaakceptowała. pod jednym warunkiem, że. wstanę, jak się obudzę wyspana. jakoś mi się budzik biologiczny rozkulbaczył i mam tak, że sobie śpię, śpię, śpię i nagle myk cyk bum i już. koniec snu. finito. szlus. the end of the end. i ani dudu minuty dłużej. szkopuł w tem, że to najczęściej jest godzina druga w nocy /nad ranem. wtenczas nadzwyczaj śmiało i autorytatywnie obalam mity . liczenie baranów z powodu braku koneksji z góralami idzie mi zupełnie nieudatnie. liczenie od sta do raz tak mi plącze myśli, że wstaję wkurzona i dla podniesienia endorfin zjadam czekoladkę. ja! czekoladkę! ja nie jadam czekoladek! może je sobie powinnam obsypywać miast wiórkami kokosa jakimś sennogennym farmaceutykiem? a gdy już sto razy obrócę się wokół własnej osi w tapczanie i gdy już już mizia mnie po skroniach ciepłą łapką morfeusz. to srrrru i dzwoni budzik. gdyby nie fakt, że to budzik w komórce dawno by zawisł w sedesie .
no to ten. dobrej nocy Państwu.
b.

środa, 20 stycznia 2010

zimno cholera

odkrywam w sobie niewyczerpane zasoby telepania. telepie mnie nawet gdy roman daje po garach 28st.C. strasznie bodzie ta zima. przemyśliwam jakby tu w moim apartamencie zainstalować kominek. nie że mi w domu zimno. gdzietam. jak zamknę okna to nawet o ho ho. ale marzy mi się posiedzieć przy kominku. albo przy kuchni węglowej, w której szczapy wesoło trzaskają. choć w sumie jeno piekielne licho wie czy wesoło. jakby mię na stosie palili to raczej bym wesoła nie była. drwa se bym z wału przywlokła. na podpałkę mam dwa kilo wyciągów bankowych puchnących w już zbyt małej szufladzie. to bym se je baydełey zutylizowała. i jeszcze se bym kupiła pogrzebacz (musze jutro sprawdzić czy mają takie w piotrzeipawle) , nadziała na niego pęto wiejskiej kiełbasy i dwa pęta kaszanki . do tego ogóry z weka i sarepska. o tak to ja bym mogła spędzić tę zimę. a tak to o. wlokę na kolację do domu pomarańcza i banana a te mi w drodze zamarzają. zanim odtają łapie mnie śpik i z kolacji mrożone nici. względy estetyczne tej zimy też już zaspokoiłam. a do napawania się urodą pośniegowego , choć zamarzającego błota jeszczem nie dojrzała. dziś znowu sobie zawisłam na pryzmie. ale już się nie wiłam pod romanem. newer egejn. jedynka - bujamy do przodu, wsteczny - bujamy do tyłu. po kilkunastu minutach, kiedy to już wczorajszy obiad postanowił sam sprawdzić o co chodzi w końcu roman wykonał zgrabny sus i nas wyswobodził. nie będzie nam pryzma jaka pluła w twarz (błotem pośniegowym).
a jutro całujemy babcie i dziadków. nasi wprawdzie już u Panaboga za piecem, ale może tym bardziej z sentymentem się zadumam na chwilkę. nad tortem truksawkowym Babci Emili, nad paczką giewontów Babci Marysi, nad cerowanymi naszymi rajstopami przez Babcię Zosię, nad grzybami Dziadka Mietka i nad ułańską fantazją Dziadka Kazika. no i jutro, last but not least, całujemy także alaskę . Sister - dla ciebie specjalny, głośny cmok w oba poliki.
b.

wtorek, 19 stycznia 2010

psychodeliczny thiller mode on

no dobra. pierwsze uderzenie tsunami za nami. się trzymamy. bo. jeszcze nie tak łatwo nas złamać. Starszy Pan chirurgicznie wychodzi z operacji pozytywnie ukontentowując chirurga. za dni parę pierwszy kleik - sprawdzian szczątkowych jelit o randze aplikacji na prokuratora. no to czekamy. w międzyczasie kilka trzęsień ziemi, kilka erupcji wulkanów. powoli oswajamy się z myślą, że Starszy Pan szykuje nam potrójny armagedon. i zagramy główne role w psychodelicznym horrorze. wiemy już, że. będzie wiało i huśtało. nie wiemy jak, ale spróbujemy wyjść z tego cało. no i kochamy naszą służbę zdrowia. za tyle różnorakich doznań jakich nam nie szczędzi. huśtawka emocji od nienawiści po niewysłowioną wdzięczność. tymczasem za Wasze wsparcie i trzymane kciuki – niski pokłon.
b.

piątek, 15 stycznia 2010

oczy w mokrym miejscu

Umówmy się, że jest rok 2008. pewne symptomy i sygnały choroby Starszego Pana zostają właściwie odczytane . diagnoza nie jest łaskawa ale za to szansa na wyzdrowienie niewspółmiernie wyższa od bezsilnej rozpaczy. Umówmy się, że to co się dzieje dziś to sen-mara. Umówmy się, że nigdy nie widzieliśmy Starszego Pana na sali pooperacyjnej, bo i po cóż miałby tam zawędrować? Chyba żeby poflirtować z siostrzyczkami. Umówmy się, że jest rok 2008,dobra?
b.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

oszufliballada

ponieważ niedziela była wilgotna i niemiła odcięłam się od niej roletami tak gdzieś w okolicy 15:00 i cała oddałam się w władanie panom pisarzowi i malarzowi, którzy mnie niespodzianie odwiedzili i wymagali skupionej i niepodzielnej uwagi. co w moim przypadku jest dosyć trudne, gdyż posiadam rzadkie schorzenie braku koncentracji dwóch zmysłów jednocześnie co objawia się na przykład tym, że jak słucham radia to nie mogę czytać. ani wykonywać innych prac gałkami wymagających przesyłania impulsów wzrokowych dalej w celu ich choćby średnio inteligentnego przetworzenia. nie wiem na czym to polega, chyba mam zaczopowaną jakąś płacheć w półkuli. słuchać muzyki i mieszać w garze mogę, słuchać muzyki i prowadzić Romana mogę, słuchać muzyki i prasować skarpetki mogę. ale słuchać muzyki i czytać książki to ja już nie mogę. nie wchodzi. obłęd jakiś z tym ograniczeniem. strasznie się z tym czuję bo to z całego człowieka zagospodarowane są jeno uszy a odłogiem reszta leży (dosłownie) . brak przepustowej śluzy. nie jest też bynajmniej łatwo gdy się słucha słuchowiska i jednocześnie maluje barwne kiczątka. otóż i wtedy bowiem jakaś bariera robi mi w głowie zgrzyt i albo śledzę trąbką eustachiusza los średniowiecznego rycerza albo miziam po kartce cieniutkiem pędzelkiem. te dwie czynności jednocześnie powodują, że się zawieszam.
ale wróćmy ad rem (czy też, jak ponoć mawiają popularni publicyści telewizyjni – przejdźmy do adremu). no więc odciąwszy (czy raczej odetnąwszy?) się od życia roletą i przeszedłszy w średniowieczną rzeczywistość alternatywną nie odnotowałam faktu, że wtenczas spadło jeszcze więcej śniegu . więcej niż sobotniej nocy, gdym brnęła do domu niczym mamut w szczytowym okresie epoki glacjalnej. przewidując jednak roztropnie, że przez te jedną noc z niedzieli na poniedziałek nie zakwitła dzięcielina pała wyszłam z domu o godzinie 06:35 aby romanowi ze szronu przetrzeć oczka. trochę mnie już najsampierw zastanowił fakt, że w miejscu samochodów na parkingu , regularnym szeregiem tkwiły białe morenowe wzgórza. wiedziona instynktem znalazłam romana między jednym białym giewontem a drugim białym giewontem. szur szur szur w kwadransik omiotłam auto brodząc po kolana w jakieś koszmarnej ilości śniegu. ale jeszcze ciągle z lubością delektowałam się urokiem zimy, skrzącymi się w świetle latarń czapami na choinach, nieskażoną bielą po bezkres, równiutkimi i wysokimi na omalże metr pryzmami śniegu odgarniętymi na skraj uliczki. hm. na skraj uliczki, dokładnie tam gdzie powinien być wyjazd z miejsca parkingowego. hm – przemknęło mi niepokojąco, że - o nie to nie jest dobrze raczej. przemknięcie okazało się z gruntu złą , samospełniającą się przepowiednią. roman na wstecznym ruszył z kopyta , tylnym mostem przeskoczył pryzmę, zabuksował przednimi koły i ... spektakularnie zawisł na pryzmie. smród palonej gumy oraz przeciągły jęk ślizgających się po koleinach kół doszczętnie zniweczył urok zimowego poranka. mnąc pod nosem nieobyczajne inwektywy pod adresem królowej śniegu ruszyłam do akcji ratunkowej uzbrojona w zmiotkę. bite dwadzieścia pięć minut czołgałam się i wiłam jak piskorz wokół romana, ze szczególną intensywnością penetrując obszar podwozia i półki śnieżnej na której zawisło auto. dla kogoś postronnego To mógł być nieco niepokojący widok: pół mojego kadłuba razem z głową tkwił pod romanem, spod romana wystawała rzyć z gicami. fedrowałam tą zmiotką i fedrowałam ale to tak jakby deserowym widelczykiem kopać tunel metra. złachana jak po pięcioboju, purpurowa z wysiłku i ociekająca potem jak po białoruskiej bani powlokłam się w świat w poszukiwaniu stosowniejszego narzędzia pracy. szufla. potrzebna mi była szufla. najlepiej z jakimś spolegliwym pakerem przyczepionym do styliska. szuflę, niestety bez pakera, wybłagałam na drugim końcu osiedla przysięgając na numer pesel pilny zwrot. o! z szuflą drodzy państwo to zupełnie insza inszość. ze wzruszenia gotowam była ucałować stylisko gdy już po kolejnych dziesięciu minutach czołgając się po śniegu zanihilowałam pryzmę, na której wisiał roman. była godzina 07: 28. gdy roman trochę niepewnie ale czterema kołami toczył się do wyjazdu z osiedla . podczas gdy ja byłam jedną wielką, nie bójmy się stwierdzić faktu, mokrą zadyszaną szmatą. sponiewierana i doszczętnie zniechęcona widokiem pryzm na saskiej kępie , skłonna byłam porzucić auto pod biurem na środku uliczki, skutecznie ją blokując. mamtowdupiemamtowdupie mantrowałam. coś musiało być w moim wzroku bardziej złowieszczego od kurwików , bo koledzy z biura odgarnęli tonę śniegu z chodnika i przestawili romana nieco na bok. a teraz siedzę w oknie i czatuję na tego na tego ... , który osiedlowym pługiem robi te pryzmy. czekam z kartoflem w ręku i jak mi panmiły nie omieszkam grzmotnąć go w czerep.

b.

piątek, 8 stycznia 2010

po prostu piątek


determinacja, z jaką dążyłam do piątku w końcu została nagrodzona i oto jestem w centrum piątku. w domowych pieleszach najpierw priorytetowo mop. i gary. w jednym dochodzi do siebie fasola jan olbrzym – to do sałatki śledziowej. w drugim zaczyn z pęczka jarzyn dochodzi nie wiadomo do czego bo jeszcze nie mam koncepcji. w piekarniku dochodzą buraki. albo je wrzucę do tego śledzia albo zaleje na barszcz. się jeszcze nie zdecydowałam. gdy latam na mopie - świerk król roger sypie się nadpobudliwie. ale nadal robi dobre wrażenie więc jego pobyt skwapliwie prolonguje. jak już zejdę z mopa i spacyfikuję gary będę się napawać w świetle choinki resztką piątku. głowa nieco zamortyzowana bo to i piątek i starszy pan się nerwom nieco mniej przyczynia. chwalić pana podskakując po wielomiesięcznych turbulencjach prawie wiemy o co biega i czemu starszy pan nie biega. w zamian ma rurki wystające niczym jakiemu alienowi spod obojczyka, gdyż albowiem tą drogą postanowiono go żywić. żywienie alternatywne czyt. pozajelitowe starszemu panu niezwykle w smak i cały jest kontent, że mu jelit duperelami nie zawracają. bo też i jelita wykonały woltę a’la copperfield i znikły przepustowość. przy pomocy różnych magicznych ekstraktów pracuje się nad jej powrotem. więc trzymamy kciuki żeby oby. i tak w podwieczornym nastroju zaparzam sobie zielone liście w moim mikołajkowym kubku. i czekam na przychylność św. Katarzyny z Bolonii – patronki artystów malarzy. bo. kiedyś w końcu muszę dźgnąć pędzelkiem w akwarele co je mi podrzucił Santa. czy mnie stresuje Van Gogh na opakowaniu tychże oraz instrukcja obsługi ? ależ!

b.

wtorek, 5 stycznia 2010

o normalnych aberracjach

spiąć się i wejść z impetem w nowy zawodowy rok to jak zjeść bigos przez słomkę. napędzana stresem o złożonej etiologii budzę się o 4:30 i czuwam by punktualnie o 6:00 walnąć budzikiem i powlec się nad krawędź umywalki. może i powinnam z siłą wodospadu wygenerować jakiś błyskotliwy i nowatorski pomysł na eurodajny geszeft, albo przynajmniej z rozmachem rozprawić się z zalegającymi biurko i okolice papierami opatrzonymi sygnaturą 2009, i uznawszy je za dalece przeterminowane napełnić nimi wiadro dopychając kolanem. ale. poniecham. bo. patogeneza mojej prokrastynacji ma bliżej nierozpoznane podłoże i nie zamierzam się bić z koniem i udawać wielbłąda. gdyż mogłoby to naruszyć równowagę w przyrodzie osadzonej na zasadzie, że komuś się musi bardzo chcieć pracować, żeby się mnie nie chciało bardzo.
a tymczasem. ah tymczasem zadzwonił do mnie mój najwierniejszy wielbiciel z Białegostoku, który nieprzerwanie od roku 1995 [sic!] składa mi życzenia świąteczno—noworoczne połączone z wylewnym hołdem dla najpiękniejszej warszawianki (serio, serio) [sic!]. oni tam, na wschodnich rubieżach , nawet sobie sprawy nie zdają, jak daleko od kategorii najpiękniejszej warszawianki (naturalnie wybaczając i zakładając osobliwy gust ) może nas odwieść piętnaście ekliptycznych okrążeń słońca wokół ziemi.
lecz mimo to a może właśnie dlatego, trwanie mojego najwierniejszego orędownika w niepodważalnej przychylności jeszcze z czasów końca poprzedniego wieku bardzo mnie rozczula.
kolega zaś uważa, , że to pewno jakiś pomyleniec i wszetecznik. przyjedzie do Warszawy, odrąbie mi głowę i wsadzi w słój z formaliną i wtedy to dopiero się rozczulę.

b.