piątek, 28 stycznia 2011

wtorek, 25 stycznia 2011

Słońce, wiatr i ciepło z ziemi ogrzewają wodę w Mielcu *

znowu nasypało na biało i pogrzebało nadzieje na wiosny nadejście niebawem. czyli jak nie niebawem to bawem. zawiłości językowe – mój osobisty konik garbusek. gdy już będę mogła zapisać się na uniwersytet trzeciego wieku (choć z powodu ponoć licznego oblężenia nie byłoby błędem ani obłędem stanąć w stosownej kolejce już dziś i zaklepać sobie miejsce w auli w ławce pod oknem) to moim priorytetem poza seminarium „jak zwalczyć miażdżycę w weekend” byłyby zapewne wykłady profesora Miodka lub Bralczyka. trochę słabym punktem w tym planie jest, że gdy ja skrzypiąc stawami zasiadać będę w ławce pod oknem, to pan profesor jeden lub drugi mieć będzie lat 95. ale rozumiem, że jak na uniwersytet trzeciego wieku to jest przeciętna średnia.
w pracy mam ciche dni bo się kolega na mnie obraził. od trzech tygodni – idziemy na rekord – rozwód wisi na jedwabnym postronku. poszło o pryncypia czyli biurowe duperele. nie chce mi się analizować sytuacji na ile okazałam się burom, leniwom , niewdzięcznom sukom a na ile asertywnym obrońcom własnego zdania.

* dacie wiarę – ten tytuł pochodzi z magazynu przemysłowego.
w niejednym bowiem przedstawicielu przemysłu
drzemie a czasem nawet bucha opar literackiego ducha.

b.

sobota, 22 stycznia 2011

black swan


piątek wieczór. kino. mam niejasne przeczucie, że coś z tym filmem będzie nie tak. intuicja mnie nie zawodzi. jedną piątą filmu słucham z głową pod kurtką, bo nie daje rady oglądać drastycznych scen. pozostała część wydłubuje mi łyżeczką ośrodek emocji w mózgu a potem to wszystko soli i posypuje pokruszonym szkłem. jaciepiergole. Natalie Portman ma na twarzy szczytującą esencję napięcia. przepiękna twarz anioła w szaleńczej asocjacji z wewnętrznym diabłem. absolutny kontrast z subtelnym ciałem wirującej niczym piórko łabądka baletnicy. zapomnijcie o zwiewnych primabalerinach w tiulowych tutu. tu jest krew, pot i łzy. tu się rozgrywa dramat w krwawych puentach. tu się morderczym wysiłkiem wdziera na szczyt, żeby z niego runąć w otchłań doskonałości. przyszedłszy do domu skrzętnie chowam pilniczek. w nocy śnię dwukrotnie ten sam sen – upiorne post scriptum do filmu. jaciepiergole. nie posyłajcie swoich córeczek na balet. zapiszcie je lepiej na kurs gotowania na parze.


b.

środa, 12 stycznia 2011

o dżdżu, cybernetyce i skandynawskim kochanku

ponieważ dzisiejszy dzień zaczął się pobudką o 5:00 to w zasadzie mam poczucie, że o godzinie 15:20 już powinien chylić się ku końcowi. patrząc przez balkon z widokiem na ogród życzę dniu, żeby jak najszybciej przepostaciował się w zbawienny estetycznie półmrok wieczoru. resztki dawniej zmrożonego śniegu niechętnie ustępują pod mdłym opadem mżawki. ochlapanięte płaty polodowcowe czyhają na śliskie zelówki. szansa na podwójnego tulupa wzrasta. wyrżnięcie w miejscu publicznym prawie gwarantuje, że nim my się podniesiemy z posiniałego upadku, nasz zakończony wyrżnięciem w chodnik tulup już będzie krążył, dzięki uprzejmości mimowolnych świadków, w jutubie lub innym mordozbiorze. być może dla internetowych dyletantów (mła) to jedyna szansa, żeby wobec presji publicznej potwierdzić swoją obecność w nośnych nośnikach. bo np. w moim przypadku nawet nie warto rozkminiać tych platform społecznościowych, bo zanim zrozumiem i pojmę podstawowe trzy pierwsze punkty instrukcji obsługi na pewno cała społeczność jak za kliknięciem zacznie nagle migrować do kolejnego, jeszcze bardziej i bardziej wszechmogącego i wszechsatysfakcjonującego tworu. jako wychowanica pralki frani i kasetowego radiomagnetofonu im. kasprzaka grundiga uważam, że pochłonęłam już i tak słuszną dawkę mikroprzekaźnikowej wiedzy współczesnej a ilość otaczającej mnie sztucznej inteligencji straszliwie paraliżuje, przytłacza i irytuje jej despotyczne dyktatorstwo. i wbrew pozorom nie chodzi tu już tylko o wydumane elektroniczne gadżety-podśmiechujki (sorrysław) a o rzeczywistą rzeczywistość. uruchomienie jakiegokolwiek sprzętu skomplikowanego bardziej od spinacza do bielizny (pralka, kuchenka, bankowość elektroniczna, waga z automatycznym rozpoznaniem użytkownika (wtf???), domowa stacja meteo zamiast zwykłego poczciwego rtęciowego, fejsbuk, imajl, ipfon, ipad, i gdzie do kurzej nędzy ustawia się znikniętą na moim prymitywnym telewizorze kuchnię tv !!! ) wymaga wejścia w aktywny dialog z ciekłokrystalicznym mózgiem. przy czym dialog ten prawie zawsze podszyty jest mniej lub bardziej ostentacyjnym sarkazmem okazywanym przez sprzęt : albo całkowitym brakiem reakcji na wielokrotne naciski przycisków albo znagła migoczącą alarmową diodą lub sygnałem dźwiękowym będącym buczącym odpowiednikiem „bójsieboga, i co robisz, ty kretynie”. aż dziw, że wśród wyświetlanych symboli obsługowych producenci nie zaczęli umieszczać na displejach powszechnie funkcjonujących już emotikonów oraz internacjonalnie wszak rozumianego znaczka „the fak”. no więc ja, jeśli się kiedykolwiek znajdę w mordozbiorze, to tylko jako autor tulupa sponsorowanego przez marznącą mżawkę. tymczasem idę na tapczan czytać ostatniego Larssona. i doprawdy nie mam siły jak ten facet się somnambulicznie rozkręca i kiedy już już mam walnąć tomiszczem o parapet na znak protestu wobec drętwej fabuły nagle on robi taką rozpierduchę, że wczepiona w okładkę przestaję mrygać dla zminimalizowania przerw w lekturze. nadal zaś po drugim już tomie pozostaje dla mnie zagadką „potencjalna” atrakcyjność blumkwista potwierdzona pokłosiem rozrzuconych po całej Szwecji kochanek. gdybym miała użyć fleksji sieciowej, otagowałabym tę kwestię #noneiwiem.
b.

czwartek, 6 stycznia 2011

dymy i opary

przyniesione z Okazji kadzidełko zrobiło mi w domu niezłą zadymę. najpierw poskwierczało na srebrnej łyżeczce a potem buchło gęstym dymem aż widoczność w apartamencie spadła do zera. miast suszonych wiórków wielkanocnych palemek tliło się na rodowym srebrze kilka żywicznych grudek o wielce intensywnym zapachu. tliło się i tliło aż podjęłam akcję dekapitacji źródła gdyż groziło oczadzeniem. na kontrapunkt aromatyczny wybrałam perkoczący z wolna w garze rosół na wydobytym z otmętów zamrażalnika korpusie. dorzucona przypalana cebulka robi rosołowi sepiowy imydż. znowu nie włączam wentylatora ( w sumie mogłam za kilka złociszy nabyć stosowną atrapę zamiast). kadzidło i rosół – swoista koincydencja zmysłowego sacrum profanum. a w kocu dochodzi do sprężystej formy moja ostatnia miłość kulinarna – żółta jak kołobrzeski piasek - kasza jaglana z maślaną omastą. niecierpliwie tuptając z warząchwią nad garem czekam na ekspozycję w porcelanie: złocisty rosół z okami, pomarańczowe krążki marchewki, zielone plamki natki a na dnie miniperełki jaglanej. królewskie danie na Trzech Króli.
b.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

pełzając po panelach

w pracy lodówka. oszczędnościowy tryb ogrzewania oszronił nam ściany. do godziny 14:00 siedziałam owinięta wokół kaloryfera i odchodziłam tylko po to, żeby zrobić sobie kolejną gorącą herbatę. o 14:00 zrobiłam sobie takoż gorący obiad i czekałam na 16:00 a nylony na mych stopach zaczęły lekko skwierczeć w długotrwałym kontakcie z grzejnikiem. nie wiem co dzisiaj się stało tym hektopascalom, ale moim zdaniem miały spektakularną depresję. wracając do domu zasypiałam na każdych światłach i nawet pomyślałam, że zjadę w jaką zatoczkę i się zdrzemnę chyba albo co. ale wyszło alboco. na ulicy o dziwacznie zmienionej organizacji ruchu w półśnie lekko wymusiłam pierwszeństwo. i to nie na byle kim a na radiowozie. który sobie wnet za mną pojechał i w półśpiącym odrętwieniu zajęło mi sporą chwilę, by skonstatować logicznie że mryga na niebiesko i daje mi jakieś znaki. gdy go puściłam przodem, zechciał sobie uciąć ze mną pogawędkę i w tym celu wymusił zjazd na parking. czy pani czyta znaki ble ble ble ziew. dokumenty wozu, oc, prawo jazdy ble ble ziew. poszedł sobie do radiowozu pogmerał i wrócił z groźbą mandatu za nieprzestrzeganie ble ble ble i próbę staranowania jednego z dwóch białołęckich radiowozów. o jak mi przykro, ziewnęłam i nie podjęłam dyskusji. a. se myślę. jeden mandat w te jeden w tamte. ziew. pan porucznik był naprawdę skonsternowany. żeby go w końcu wybawić z kłopotliwej konfuzji zagaiłam mu, że ten i owen urodziny mam dzisiaj i jakby chciał mi koniecznie jakiś prezent to zaniechanie mandatu wpisuje się tę miłą kategorię. ziew. poskrobawszy zmarszczone troską czoło zaniechał. ziewnęłam murmocząc coś na kształt godblesju. a teraz idę bo mnie na tapczan ciągną hektopascale. oraz oświadczam, że kocham wszystkich moich wczorajszych Gości bo robią mi z mózgu koktajl endorfinowo-serotoninowy.

b.