sobota, 31 grudnia 2011

O wannie, jabłkach i białym jeleniu – czyli orędzia nie będzie

od kilku tygodni poczyniłam pewne niepokojące obserwacje w zakresie ablucji. mydło się nie pieni ale za to intensywnie rozmazuje po korpusie i nijak nie daje się spłukać a po odżywce włos tępy jak zardzewiała laubzega. dokonawszy wnikliwej analizy powtarzalności zjawiska doszłam do wniosku, że wodę mi w rurach utwardzili/zmiękczyli , huk wie, i ona teraz zupełnie nie jest kompatybylna ze stosowaną chemią. ponieważ kochany administrator odnotował mi niedozużycie wody na koniec okresu obrachunkowego, postanowiłam ostatnimi dniami pławić się w mojej wannie do wypęku. jak wiadomo powszechnie, choć nie ma na to jeszcze żadnego naukowego dowodu, pobyt w łaźni sprzyja lekturze. ponieważ niestety książki w wodoodpornym wydaniu wannowym mieszczą się jedynie w przedziale wiekowym od zera do lat dwóch, głodna lektury skupiłam się na tych maciupkich literkach opakowań chemii użytkowej waniennej. i jakież było moje zdumienie, gdy sylabizując przez zaparowany okular stwierdziłam , że oto od trzech tygodni myję się płynem do kąpieli a włosy balsamuję szamponem. i najpierw to sobie pomyślałam, że ojejku, jak natenprzykład starsi ludzie mają się rozeznać w mydlarni wśród bogatej oferty substancji kąpielowych. jak z obcojęzycznych nazw wyłuskać zwykły szampon lub mydło gdy na nich czyha kilkanaście półek z crem with pure healthy indulgent nourishment loton with shea butter full caring for thin hair and sensitive body. a mluczkim pozostaje jeno szare mydło „biały jeleń”. i wtedy, nagle, w tej kąpieli w morskiej soli z włodawy z hukiem spadło mi na ciemienie jabłko (oczywiście że newtona, nie adama) i stała się jasność, która mię strąciła w ciemną otchłań (rozpaczy). bowiem doszłam cija do jedynie słusznej konstatacji, że oto nie wiem kiedy, nie wiem jak i nie wiem czym i ja smyrgnełam bezszelestnie w smugę cienia, w której się mylą rzeczy i znaczenia, w której okalająca rzeczywistość zaczyna przerastać indywidualną zdolność pojmowanie świata i w której telefon komórkowy powinien mieć tylko dwa klawisze : połącz-rozłącz, a szampon powinien się nazywać SZAMPON, do jasnej cholernej anielki, a nie deep care complex. bo kompleks to ja sobie sama wygeneruję, bez użycia chemii. i tak, gdy miękły mi i marszczyły się (sic!) stopy we włodawskiej soli morskiej spadło na mnie kolejne jabłko (chyba tym razem, rzucił je we mnie mój zatroskany vel poirytowany anioł stróż) i doznałam olśnienia co mię z otchłani ciemności wyrwało wielkim neonowym cytatem z mojej ulubionej Stefanii Grodzieńskiej: że wszak w takim razie ja „już nic nie muszę”!!! że będąc w wieku siwiejących skroni i skrzypiących stawów mogę sobie pozwolić na galopującą sklerozę, mylenie johniego deepa z johny wolkerem i mieszanie zupy łyżką do butów. i wyszłam z tej wanny lekka jak krewetkowa prażynka, wysmarowałam się po całości balsamem do stóp a teraz idę przykleić sztuczne rzęsy i obsypać się proszkiem na mole, tfu, brokatem i scelebrowac wejście w ten Nowy Rok. i oby był on jak szare mydło „biały jeleń” - pielęgnował, nie podrażniał i był przyjazny dla środowiska. czego i Wam życzę z całego serca.

b.

sobota, 24 grudnia 2011

Z cyklu "okolicznościowa poezja karkołomna"




Niech dla wszystkich Was zabłyśnie,
Radość i nadzieja

Niech obróci wniwecz wszystkie
Niepokoje, niespełnienia


Niech Was anioł stróż otacza
Pomocnym ramieniem

Niech Was miłość gna ku sobie
I darzy wytchnieniem

Zapatrzeni w blask igliwia
Nakarmieni pierogami

Bądźcie zdrowi i szczęśliwi
A ja razem z Wami

B.

ps. Pan Turnau chyba mnie miał na myśli pisząc:
„Nim napiszesz wiersz
Pomyśl i zważ
Jak dalece słuszny to krok
I czy naprawdę masz czas
Żeby pisać wiersz
Może raczej wstań
Może lepiej leż
Literatura jest piękna i bez”
ale ojtam. ściskam Was poetycko. a na obrazku mój wieniec adwentowy. moja osobista próba udowodnienia kwadratury koła. niemożliwe a jednak możliwe !
b.

piątek, 23 grudnia 2011

dwie strony piątkowego medalu

wpadłam świtem i przelotem do centrum handlowego. gdym parkowała, parking sprawiał wrażenie opuszczonej stacji kosmicznej. podreptałam po galerii zaglądając , głównie przez zamknięte jeszcze (sic!) kraty sklepów w poszukiwaniu straconego czasu i wylądowałam w otwartym (na moje nieszczęście) empiku. drogi mikołaju, na święta pod choinkę proszę wstaw mi do empiku łóżeczko i pozwól tam zamieszkać. używając nadprzyrodzonej siły woli powlokłam się opornie do kasy z jakimiś jeno fidrygałkami i z zamkniętymi szeroko oczami potykając się po drodze o sterty potencjalnych lektur. przy kasie jeden pan przede mną rozmarzył był się idyllicznie i na wezwanie do uiszczenia kołysał się w rytmie wajt krystmas. no tom go przelobowała rzucając na ladę te moje fidrygałki. pan znagła się zreflektował i naburczal mi do ucha – że no ale tak mu zza pleców kolejkę przeszłam i że kultura rzecz nabyta. odburknęłam mu, że właśnie tę kulturę nabywam a jakże i czasu nie mam by czekać na zawieszonego godota. a że to święta, to się ku panu odwróciłam by go obdarzyć serdecznym uśmiechem i wahnięciem rzęs. za mną stał istny apollo (w ubraniu) i mierzył do mnie śmirecionośną błękitną tęczówką. zawachlowałam rzęsami nieco intensywniej i umieściłam na twarzy uśmiech numer sześć ale apollo pozostał zimny jak lód. no trudno. przynajmniej przy wigilijnym stole będzie mógł opowiedzieć rodzinie o wstrętnym, niewychowanym babsku. tak też przechodzi się do historii. potem w okolicach smyka znalazłam małą różową puchatą dziewuszke lat może jeden i trzy czwarte. zagryzając słomeczkę wędrowała sobie samodzielnie do wnętrza galeryjnego brzucha wieloryba. z wysiłkiem moich skrzypiących kolan ukucłam przy niej dopytując się gdzie to mamusia, może laleczki dla niej szuka w sklepie. dziecinka wykazywała intensywny brak zainteresowania rodzicem. wzięłam to-to za rączkę i przyprowadziłam przed oblicze ochrony, gdzie w stanie przedzawałowym dorosłe zwierciadlane odbicie puchatej dziewczynki wszczynało właśnie akcję poszukiwawczą. i tak to odpokutowałam sobie zły uczynek dobrym . a gdy wyszłam z centrum handlowego okazało się, że na parkingu zorganizowano nagle fleszmob pt. „hej Polsko, postaw swoje auto pod centrum handlowym”. obdarzana wdzięcznym wzrokiem czatujących na miejsce parkingowe odjechałam romanem w siną dal. a teraz idę, uzbrojona w pińcetę pozbawić rybki kręgosłupa morlanego. kompot perkoce i pachnie, śledzie się moczą w brokatowej zalewie, wyfiokowana jodła szumi na górszczycie staropańszczyźnianej. idą. idą Święta.

b.

czwartek, 22 grudnia 2011

Zmierzch klapkowych progatronów*

zaczęłam pisać i mi znikło. w szale, nawale, nie ma . wcale. siadam więc ponownie, naostrzam ołówek i skrobię. wątek był uciekł , smyrgnął gdzieś w niebycik. lajtmotiv się urwał i ostał mi się ino sznur. i dynda. a miało być o tej naszej tegorocznej kartce dla milusińskich. sponiewierani doświadczeniem wielodniowych opóźnień w świątecznym (w rzeczywistości poświątecznym) wysyłaniu świątecznych kartek w tym sezonie pierwszy klaps na planie zdjęciowym padł już 17 listopada. normalnie padał też 17-go ale grudnia. czyli była realna szansa na przyspieszenie. ale potem nagle wszystko sklęsło jak po deklaracji rządu i stanęło w stuporze. szczęśliwie logistykę wysyłania kartek oddałam w podskokach walkowerem w inne ręce więc mi odium spóźnienia w tym roku nie bruździło nic a nic. co mi zaś jednak bruździło nieco to efekt końcowy artysty, który wzbił się na wyżyny fotoszopowania. nie żebym swoje zmarszczki darzyła jakąś szczególną estymą i chciała nimi epatować branże przemysłu ciężkiego w środkowej Europie. ale jednak tochę szejmonas. wirtualność wyglancowanych polików i goleni ujęła nam zbyt obcesowo realizmu. no ale cóż. wymogi współczesnego wizualnego piaru rządzą się swoimi prawami. za to fabuła wyszła nam taka wielowarstwowa. niewprawny widz dostrzeże głównie walkę futbolistów. ale to jest jeno pierwsza warstwa. lichy werniks. a pod nim , oczom wytrawnego badacza znaczeń symbolicznych ukaże się warstwa o wiele głębsza, sięgająca archetypu współczesnej bajki o kopciuszku. i ja to widzę tak: jest północ, kukułka wykukała właśnie dwunasty dzingiel na zegarowej wierzy. z kopciuszka opadają muślinowe, różowe koronki i falbanki. pomny ostrzeżeń wróżki zbiega po schodach pałacu ku dyniowej karocy . gdy wtem nagle. potknięty o złoty pantofelek wykonuje nieudolny salchof i ląduje na rzyci boleśnie obijając ogonową. pantofelek świeci w ciemnościach niczym złote runo i cała okoliczna gawiedź spiesznie bieży gotowa oderwać kopciuszkowi prawą goleń z migotliwym louboutinem. wiadomo, chińczyki i złoto trzymają się mocno. ojciec-dyrektor niepomny zasad sawuarwiwru lewym lobem zamierza wykopać prawy pantofelek w kierunku swojego skarbczyka. kolega zza biurka szczupakiem nie omieszka zawalczyć o intratną lokatę. nowy z impetem celuje w prawe śródstopie a pozostali z nadzieją w oczach pędzą ku prawej stopie kopciuszka. zaś sam kopciuszek próbuje stosując nieudolnie skłon licho umięśnionego korpusu dosięgnąć wartościowej obuwi z żałosnym okrzykiem mójcion. wniosek/morał/sentencja/przesłanie: nawet znacząca (prawa) stopa upadku/spadku kopciuszka niesie ze sobą makro i mikroekonomiczną nadzieję, gwarancję wzrostu zamożności i rozkwitu gospodarki narodowej, zbilansowany budżet oraz potencjalny dobrobyt społeczeństwa.




b.

* tytuł od czapy, ale jaki dźwięczny oraz nieco nawiązujący do klu vel roli obuwia we współczesnym świecie

środa, 14 grudnia 2011

Tokio – Shin-Osaka (552,6km) 2:15 h (shinkansen) Warszawa Tarchomin – Warszawa Saska Kępa ( 17 km) 2:00 h (roman)

najbardziej lubię te niespodziewane poranki, gdy spod domu na staropańszczyźnianej do mostu gdańskiego jadę sobie minut 74,5. ciemność nocy łagodnie przechodzi na nieodległym horyzoncie w wanillaskaj, błękitnieją od świtania okna mijanych domów i pospołu prawie-sunących ze mną na jedynce aut. może to klasyczne urzeczywistnienie paradoksu ruch=bezruch, czyli że jeśli. poruszać się wystarczająco szybko - wciąż i nadal znajdujemy się w tym samym miejscu co przed chwilą, kwadransem, godziną, dobą. wrażenie potęguje się zwłaszcza, gdy na skutek drobnej kolizji drogowej wjazd do stolicy z północy nie przypomina żadnego cywilizowanego traktu komunikacyjnego. jak sięgnąć teleskopem hubbla wszystkie pojazdy motoryczne poruszają się wolniej niż lądowy ślimak płucodyszny na gruboziarnistym, obficie popieprzonym papierze ściernym. ech, jakaż tymczasem rozkosz dla oka warsawianisty. napatrzeć się można do woli, czyli do wypęku, na naszą piękną stolicę. najsampierw z oddali widok śródmieścia z perspektywy kanałku żerańskiego, tworzącego w okolicach elektrociepłowni żerań malownicze rozlewisko. ulica płochocińska przylega tu nieomalże do tafli wody, nad którą rankiem szybują mewo-rybitwy a wieczorem po tafli zgrabnie pomykają jednoosobowe dżonki vel kajaki. rankiem słońce mam za plecami, więc kanałek lśni tysiącem rozbłysków aż po widnokrąg. czasem przy sprzyjających okolicznościach przyrody, gdy wschód słońca żwawo przegania na zachód nocne chmury, ukazuje się widok zaiste niezwykły. tuż nad przeciwległym brzegiem kanałku, gdzie woda ulega cieniowi koksowniczych hałd, rozpościera się panorama miasta. w migotliwym towarzystwie ulicznych, jeszcze zapalonych latarni miejskich, znikąd wyrastają wieżowce, drapacze chmur, i on. w pełnej krasie i w blasku punktowych świateł wytyczających dumne, majestatyczne kontury. od dołu szeroko rozpostarte światła podstawy stopniowo pną się ku górze coraz węziej i węziej aż zamyka tę konstrukcję jedno pojedyncze światełko, jakby gwiazdka nad wyniesionej cudem nad miastem przez radzieckich architektonistów choince. to ON - pałac kultury. prawie słychać żal żerańskiego kanałku, że gdyby tylko milimetr, no może dwa bliżej, odbiłby w sobie jego szlachetną postać. wokół pałacu strzeliste budynki bezskutecznie próbują z nim rywalizować. i tak pozostają jedynie tłem na gwieździstym tam jeszcze niebaskłonie. idę o zakład, że w kwestii atrakcyjności panoramy ten widok mógłby śmiało konkurować z widokiem Manhattanu znad Potomacu. sunę powoluśku (bo jakżeby inaczej) naprzód, pozostawiając za tylnym zderzakiem romana odległą perspektywę w nadziei na osiągnięcie celu. już po godzinie z haczydłem osiągam most gdański. żaden tam znowu cymes ( z wyjątkiem ślicznych kręconych schodków) ale spod jego filarów zaraz na zakręcie wychynie mi płynna, urbanistyczna poezja. panorama lewobrzeżnej Warszawy. odciętej od rzeki świetlistą wstążką gdańsko-gdyńsko-kościuszkowskiego wybrzeża zwierciadlanie odbijającego korki na prawobrzeżnym wybrzeżu helskim. i tu zawsze doznaję dysonansu, ku czemu wzrok mój lichy obrócić. jadąc z północy ku miastu, po prawicy rzeki kuszą oko w migotliwym świetle ulicznych lamp i łaskawego wschodu słońca ceglasto-rude dachy kościołów, staromiejskich kamieniczek i zarys podcieni w arkadach kubickiego, u stóp których cumują na nabrzeżu białe (typowe bądź atopowe złudzenie odległości optycznej) barki udające hotel lub vice-versa. gdy tak patrzysz w tamtę stronę, omalże słyszysz draśnięcie zapałki zapalającej świece zmierzających na roraty tambylców na ul. Kanonii. ale i tu, po (jadąc z Tarchomina na Saską Kępę) lewej stronie rzeki, czeka moc wrażeń na dociekliwego obserwatora mimowolnie uwięzionego w korku. bo oto między sztachetami zoologicznego ogrodzenia prężą się bujne, grzywiaste grzbiety koników huculskich a zebry aż się proszą, by policzyć im paski w świetle błękitnych, mercedesowych diod. gęste gałązki dawno bezlistnych drzew kuszą by poszukać wśród nich szopa pracza a rozsądek nakazuje ostrożność wobec pomykających w poprzek po asfalcie rudych kitek wiewiórek, które być może donoszą zaprzyjaźnionym fokom świeże, wiślane przegrzebki. gdyby zaś miast pod most gdański zechcieć (na skróty, ha, ha ) pojechać ul. Modlińską (chłe, chłe, pojechać) w ul. Ratuszową, to można pocieszyć zaspane oczęta maślanym amarantem flemingów baraszkujących w przyogrodzeniowym stawiku lub rozszczelniając szyby w aucie odnotować skrzeczący chorał pawia. bądź. mijając terrarium, nadstawić ucha, by usłyszeć jak kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła. tak oto droga do biura nie starcza by się ponapawać stolicą naszą ale starcza by u kresu celu, z ponadpółtoragodzinnym opóźnieniem charcząc z pianą na ustach wyrzęzić na dzieńdobry powiedzmy uprzejme ... psiamać.
b.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Lista rzeczy dokonanych acz zaginionych w czasoprzestrzeni niezwerbalizowanej dla potomności bezokolicznikowo spisana

1. dwa stoły pierniczków lukrowanych we wzorki
2. pięć karpi z łebkami, ogonkami i łuskami przekształconych w zgrabne dzwonka za pomocą tasaka i łomu (tak, mam w domu łom i nie zawahałam się go użyć, ryli)
3. dwie karkołomne pomyłki przy zamawianiu prezentów u św. Mikołaja
4. jeden cholerny mandat za parkowanie w miejscu ble ble ble ku... ku... ku...
5. jeden z nagła zmonitowany mandat z 2008 z ostrzeżeniem o egzekucji komorniczej
6. widmo biurowej Wigilii bez ryb, ale ze śledziem, postnej ale z szynką, bezpretensjonalnej lecz wytwornej – a ugryźcie wy mnie w rzepkę
7. jeden zaprzepaszczony adaś cohen z powodu niedrożności g.d.o. i wysięku
8. osiem miniarcydzieł rękodzielniczych obficie obsypanych brokatem, któren mi teraz zalega we wnękach i skrzy
9. jedna bezsenna noc spędzona nad lekturą od 24:00 pm do 4.:00 am – bo tak

b.

sobota, 3 grudnia 2011

apogenium

noo, państwo się całkiem ładnie postarało.thx. w ostatniej chwili, gdy już już klikałam „kup ten zasfajdany bilet do m” Monachium poszło się bujać. beze mnie. wprawdzie w bonusie nadszedł ze strony ojca-d. szturm und drang oraz ze słuchawki międzynarodowego połączenia wychylił się paluch wskazujący robiąc mi groźne „nio, nio, nio” a potem wdrożono proces karny za niesubordynacje i prokrastynację ale przetrwałam. wyniosła niczym maczuga herkulesa. W nagrodę zrobiłam dziś sobie w kuchni dorodne apogenium chaosu. robienie barszczu ukraińskiego przypomina w moim wykonaniu hinduską farbiarnię.


jak okiem sięgnąć po horyzont , na wszystkich płaskich powierzchniach poziomych stoją garnki, rondelki, sagany i patelnie z róznokolorowym wkładem. między nimi skrzętnie przylepione obierki, wiórki i inne jarzynowe wariacje w postaci przed- i pozblendowanej. tym samym zeszłotygodniowe szlifowanie kuchennych kafelków można zapisać w annałach niebytu. stosując taktykę klin klinem czyli chaos chaosem zwalczaj zafundowałam sobie dodatkowo bliskie spotkanie z sokowirówką by wykonać hit jesiennego sezonu – sok malum-carota. ja naprawdę nie wiem, jak te wszystkie pańcie z telewizji w schludnych garsoneczkach warzą w schludnych kuchniach, na schludnych blacikach, w schludnych garnuszkach. i . nie eksplodują im pojemniki ze startymi warzywami, sok nie ciecze miast do dzbanka wprost na blat malowniczo zaciekając drzwiczki szafki niczym pomarańczowa niagara a napędzane wirującą tarką kawałki marchewki nie wyskakują im z impetem z brzucha maszyny strzelając na oślep, choć najczęściej w oko lub z rozchlastem w parującą kawę. po wszystkim kuchnia wygląda jakby jakiś awangardowy artysta, prekursor sztuki „vedżtblsart”, rąbnął garem z malum-corotą o parkiet i stworzył instalację pt. „na początku by chaos a potem z niego wynurzyła się marchewka”. tymczasem nałożona o godzinie 6:45 na twarz enzymatyczna maseczka (instrukcja: nałożyć na 6-8 minut i zmyć wacikiem) o godzinie 10:45 zastyga mi oblicze uniemożliwiając mimikę. teraz boję się zmyć to-to. bo może się okazać, że pod warstwą enzymów jest jeno program wyborczy kononowicza.

b.