czwartek, 30 stycznia 2014

Od szwajcara do tatara


z powodu nagłego ataku bolesnej kolki* należało do mojego pacjenta** zawezwać specjalistę. tak się złożyło, że najbardziej kompetentny musiał przyjechać aż ze Szwajcarii. pacjent zaś, o dziwna elipso zbiegów okoliczności, przebywał w okolicy, w której na świat przyszedł Antoś Patek – przyszły genewski twórca ekskluzywnych czasomierzy, które zdobywały serca i wypatroszały portfele establiszmentu królów, papieżów a nawet gruzina soso. jak się okazało, od czasu gdy Antoś wyruszył na podbój Szwajcarii świat się strasznie przebiegunował. otóż mój specjalista bowiem, przybywając z jednego z najbogatszych krajów Europy nie posiadał karty kredytowej, co go jako płatnika dość istotnie dyskryminowało w oczach agencji wynajmującej samochody oraz hotelu, gdzie nie chcieli za nocleg ekwiwalentu w gomułce sera a antosiowego zegarka pod zastaw specjalista nie posiadał . cóż było robić. na hasło rzucone z helweckim akcentem pomożecie ?odkrzykłam z należnym, gdyż uświęconym tradycją entuzjazmem – pomożemy ! i w bonusie dla specjalisty dorzuciłam bal karnawałowy w zarezerwowanym hotelu i powitalny kociołek foundi z morskiego sera (co jak mniemam, dla narodu pozbawionego morza może być atrakcją ekstraordynaryjną). w tym samym czasie inny specjalista pojechał rehabilitować kolejnego pacjenta, któremu zatarły się jakieś pinole i cewki. z wyników obdukcji wnoszę, że pacjent nie rokuje i powinien zostać odesłany do szpitala, choć aktualny właściciel upiera się, że na szrot. nie wygląda na to, żeby się miało obejść bez zbrojnego konfliktu. my tu na wysuniętej placówce serwisowej zawsze jesteśmy w krzyżowym ogniu płonących dzid. i dlatego czasem oko mi lata.
a zaczyna mi latać bardziej, gdy konstatuję, że raczej z detalami rozumiem na co choruje pacjent i jakie narządy mu trzeba wnet wymienić zaś gdy czytam nadesłaną propozycję cateringu na nasze noworoczne (tak, obchodzimy chiński nowy rok. bo europejski nam się opsnął. i co nam pan zrobi) firmowe spotkanie to nie rozumiem kluczowych pozycji oferty: mini crapes, vol-au-vent, triplo di parma, bigos wegetariański.(BIGOS WEGETARIAŃSKI!?!? halo?)

b.

* stillstand czyli awaria
** maszyna, która robi ping

wtorek, 21 stycznia 2014

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Disasteryczny poniedziałek



już w pierwszym kwadransie w pracy zadeklarowałam chęć rzucenia z grzmotem roboty w biurze i natychmiastowego przeniesienia się na hale w celu hodowli drobnej rogacizny na ser, mleko i skarpetki. apogeum nastąpiło w południe. wystarczyło dotkliwe pod żebro szturchnięcie ojca-dyrektora i eksplodowałam w słuchawkę takiemu jednemu. uznajmy, że zasadniczo się mu należało. moje wrzaski najpierw podniosły dach biura a zaraz potem przyniosły natychmiastowy skutek ale żyłka mi pulsuje do teraz. koniec. koniec z dobrotliwym podejściem. będę od teraz obrzydliwą, opryskliwą heterą. będę pluła jadem kiełbasianym. będę oschłym babiszonem. zrobię sobie trwałą i tapir i będę załatwiała petentów głównie odmownie gwarą z Pragi i głosem Himilsbacha. oczywiście, że mogłabym przeprowadzić głęboką samoanalizę, dotrzeć do sedna trzewi, zidentyfikować słabe strony sytuacji , wypunktować błędy behawioralne i wysnuć wyważoną sentencję, że spokój, rozwaga i ściśnięte samodyscypliną pośladki i półkule byłyby mnie , kiedyśtam, z pewnością, zaprowadziły na łagodne wody zrozumienia i obopólnego porozumienia. ale dziś się mi ulało wzburzone może idiosynkrazji. i wybrałam wpadnięcie w szał. no, może na razie w szalik. jak jednak przypuszczam, mogę się w tym kierunku rozwinąć niebywale szybko, mam predyspozycje (nadto zgubiłam worek melisy) i nie wykluczam, że na te hale pasać kozy wywiozą mnie kiedyś w nieortodoksyjnie góralskim kaftanie bezpieczeństwa. byłoby miło gdyby był różowy.
b.

wtorek, 7 stycznia 2014

O igliwiu, dzwonkach i pocałunkach noworocznych

Trzej Królowie przyszli wzgl. przyszedli i przepędzili mi z domu świerka. onieśmielony majestatem i okadzony kadzidłem (lichusieńkim, powiedzmy sobie szczerze, drzewiej, o drzewiej to bywały kadzidła!) zrzucił z siebie wszelkie igliwie i stanął golusieńki jakby go żaden pamgób nigdy nie stworzył gdyżby się wcześniej zasromał i z wypiekiem na licu zawstydził. usuwanie rozrzuconych po kwaterze igieł opadłych z dwumetrowego drzewka przypomina sprzątanie worka mąki stojącego pod wentylatorem. w przyszłym roku stanie tu jodła i zostanie ze mną aż do Wielkanocy. tymczasem z lodówki niespiesznie ubywają śledzie w śmietanie oraz oleju i powoli acz trudno ukrywalnie oblekają mi znikającą talię. gigantyczną salaterę z pierniczkami i cukierkami wyniosłam dziś do pracy. w południe, salatera była prawie pusta. dorosła ludzkość jakimś mi niepojętym, dziwnym pragnieniem pochłania łakocie bez ograniczenia za to z błogim, dziecinnym rozmarzeniem na twarzy. topsz. może jestem trochę inna. możliwe, że jestem kosmitką. jeśli ktokolwiek chciałby założyć muzeum cukierków wzgl. ciasteczek, nawet tych mało używanych – służę moim apartamentem. będą tu bezpieczniejsze niż w fort knox. jeśli gdzieś we wszechświecie krąży po pustynnych bezdrożach, łysych galaktykach i bagnach ziejących odorem zgniłego jaja mój rycerz to niechże zbliżając się ku mnie z sakw swych podróżnych natychmiast wyrzuci w otchłań wulkanu wszelkie słodycze i napełni je surową rybą, krewetkami, śledziami w ziołowej omaście i stekami (ach!) rodem z kobe oraz lodami o smaku jajecznicy z boczkiem. takiemu ja oddam, wśród łez (radości, oczywiście) i duszę i seks. rzekłam. dwa tygodnie absencji w pracy zgotowały mi dziś spektakularny kipisz. głam się w życzliwych interlokutorskich kontredansach z klientami usilnie pod koniec dnia unikając wrzaśnięcia, że NIE MA I NIE BĘDZIE. BO TAK. I CO MI ZROBICIE!!! a w międzyczasie pewien zakład dostawcy w Indiach w barwnej oprawie z dzwonków (niestety nie śledzia)i jemioły zapytywał o fitbek czyli jak bardzo go kochamy i za co. no otóż, szanowny, drogi i azjatycki przyjacielu dziś możesz mnie cmoknąć. dokładnie tam.
b.