piątek, 24 lipca 2015

krótkochwilny czasuzwalniacz czyli urlop, fkońcu!!!

nie ma mnie. będę jak wrócę. jeśli zechcę :)))))))
b.

wtorek, 21 lipca 2015

Poszukiwany, poszukiwana oraz luzofońskich reminiscencji finisz

jeśli ktoś napotka na północnych obrzeżach stolicy dwa bezpańskie, szwendające się bez celu i sensu mózgi, to proszony jest o pilny kontakt ze mną w ważnej sprawie rodzinnej. otóż mózgi te opuściły samowolnie mnie i sister mą w bywszą sobotę gdzieś między Chotomowem a Skierdami, dokąd udałyśmy się na rowerową wycieczkę spragnione szerokich przestrzeni oraz powietrza pachnącego sianokosem i igliwiem w celu eksploracji nowych tras bo się nam jeżdżenie po wale w te i nazad niby jakie durne wahadło znudziło wielce. może mózgi zostały już w pociągu relacji Warszawa – Modlin nad przeczuwany a iście skaramencki upał przedkładając klimatyzowane przedziały i miętkie siedziska, lub wytrzęsło je już hen na malowniczych stepach akermańskich w rozlewisku Narwi, gdzie nie tylko ni drogi ni kurhanu ale ni drzew, w których cieniu można by poszukać wytchnienia. niskopienne turzyce i trawy nie rokowały onegoż. 36 stopni w cieniu i pełna ekspozycja słoneczna w samo południe przez bite 45 km robiły nam przed oczami rozdygotane mroczki a na koniec wycieczki alaska zaczęła się uskarżać na dreszcze i nie wiem co jeszcze bom sama ledwo przytomna pełzała z mozołem, zostawiając za sobą hektolitry potu. niewiele bynajmniej brakowało abym na wpół ugotowana wlazła w bajoro, przy którym poiły się tamtejsze krowy. i tylko podejrzana gęstość zbiornika skutecznie mnie od nurkowania odstręczyła. a może szkoda. może gnojówka okazałby się skuteczną od słońca izolacją na dalszą rowerową peregrynację. tylko, czy wtedy wpuścili by mnie do powrotnego pociągu, wiozącego eleganckich turystów z modlińskiego lotniska. na ich tle wyglądałyśmy jak niewyżęte szmaty bezwładnie zwisające z poręczy. nie wiem, jak dotarłam na staropańszczyźnianą. może na skutek niekontrolowanej reakcji odwróconej osmozy choć bardziej podejrzewam niepohamowany zew wanienny. podczas gdym ja spożywszy we wannie z koperkiem litr zsiadłego mleka udała się bez tchu, za to z nadmiarem kwasu mlekowego w mięśniach podkolannych na senne mary, alaska fit und fan poszła sobie jeszcze na koncert wieczorny Jazz na Starówce. my nie możemy pochodzić od tej samej matki, to jest absolutnie i wykluczenie niemożliwe. gwoli sprawiedliwości krajobrazowej, serdecznie polecamy rajdy rowerowe okolic Chotomowa, gdzie liczne bezdroża łąkowe i ścieżki leśne prowadzą przez urokliwe (o ile pot zalewający oczy daje co obaczyć) sosnowo-świerkowo-brzozowe ostępy, z których nagle, zniewiadomo skąd i niewidomo kiedy, wyłania się ku uciesze wody spragnionej gawiedzi plaża z jeziorkiem obrośniętym strzelistymi pałkami a w tym jeziorku można zanurzyć kuper i resztę kadłuba bez uszczerbku dermatologicznego (szukaj na facebooku: plaża jabłonna). a dla żądnych adrenaliny i sportów wodnych admiratorów na drugim końcu jeziora do dyspozycji jest https://www.facebook.com/ourwakefamily gdzie można uwiesiwszy się na takim , takim no, zawiesku pofrunąć ponad wodą na takiej, no takiej deszczułce przymocowanej klamrami do stóp. w ślicznych okolicznościach przyrody można tu spoglądając na karkołomne wyczyny wakeboardingowców spożyć świeżo wyrychtowanego hamburgera lub oddać się kontemplacji świata oraz muskulatury wyczynowców bujając się w hamaku nad nadjeziornym klifem. jedno jeziorko a dwa światy. na jednym jego końcu, czyli na konwencjonalnej jak pambóg przykazał plaży, króluje synkopowane, ale grzecznie trzcinami tłumione umca-umca oraz jeśli się ma szczególne do sąsiadów szczęście, zza woni grila słyszalna staje się fascynująca opowieść neandertalczyków okraszona obficie stosownymi ordynariami (się można podszkolić, naprawdę. jak przy użyciu prawie wyłącznie zaimków, spójników oraz przede wszystkim wyrazów na k, ch, h, p oraz s opowiedzieć zgrabną historyjkę, powodującą ogólnonarodowy rechot). ale to nie reguła, gdyż plażę głównie oblegają rodziny z małoletnimi dziateczkami, więc zasadniczo panuje ogólnospołeczny rezon przerywany co jakiś czas wysokim unisono zakopanych w błocie potomków. i o. te to potrafią dopiero zmrozić krzykiem krew w żyłach. za to na tym drugim, sportowym końcu jeziora króluje luz, swoboda, kuszące bicepsy i hamakowy chillout.
a z zupełnie z innej beczki nawiążę już po raz ostatni do Lizbony/Portugalii, bo bym sobie nie darowała w nieistniejącą natenczas brodę plując, żeby Wam nie zaordynować i nie polecić. jak już sobie obejrzycie w/na Sintrze ten nobliwy Palace de Nation, oraz przebrniecie przez dłuuuugi a stromy choć pięknie kwieciem umajony vel uczerwcony barbakan twierdzy Maurów urokliwie rozpostartej na wzgórzu, skąd w przeźroczystą aurę dostrzec można fale oceanu to nie wracajcie na parking lub dworzec bynajmniej. nie nie i nie. zawróćcież konia i każcie się powieźć do Quinta da Regaleira. TO jest dopiero TA właściwa perła Sintry. zupełnie przez nas odkryta przypadkiem (oddajmy sprawiedliwość alasce, która siłą perswazji wycisła informację o tym zabytku z bileterki na stacji ichniejszego pekaesu, gdyśmy czekały na podwózkę do Maurów a w tym czasie niemiłosierny ukrop skraplał nam na skroniach ostatki porannej kawy), gdyż przewodniki jakieś takie w tem temacie są milkliwe. może dlatego, że to jednak dzieło Masona jest. wszystko w tym absolutnie cudownym ogrodzie, zwieńczonym prześlicznym pałacykiem, wzbudza zachwyt i wszystko po kokardkę przepełnione jest tajemnicą, wiedzioną prostym drutem z symboliki alchemików. ale nawet, jeśli w ogóle nie mieliśmy i nie mamy fioletowego pojęcia czemu, komu i po co służył ten masoński park i pałac (myśmy nie miały), to dla tego widoku i tych wrażeń gotowa jestem zapisać się od zaraz do loży wolnomularskiej, o ile pozwoli mi na wieki praktykować w/na Sintrze. to, co i jak prezentują, obiecują i przepowiadają labirynty ścieżek starodrzewia przepięknie obrośniętego gęstym bluszczem, podziemne groty, niespodziewanie znikąd wytryskające źródełka i wodospady, fantazyjne rzeźby w ukrytych niszach i na szczytach wieżyczek pałacu oraz omszała studnia, do której docieramy podziemnym labiryntem by nagle wyjść krętymi, arkadowymi schodkami w górę, ku oświeceniu i światłu, sprawiają, że przenosimy się w zupełnie inny świat i zupełnie inny stan świadomości. Jjśli kiedykolwiek marzyliście o tajemniczym ogrodzie to on tu jest. i czeka. pełen magicznych zakamarków, gotów was przytulić lub strącić w otchłań. wasz wybór.
b.

czwartek, 16 lipca 2015

o nieproszonych wyziewach bacalhau


capi. wietrzę, smyrgam adekwatną chemią po wnętrzu apartamentu ale nadal capi mi rybą. tuż zaraz po powrocie z miasta L. (nie piszę szczęśliwym, bom bym wolała zostać tam jeszcze kaaapkę dłużej) wyrychtowałam proszony obiad, podczas którego nastąpić miał wernisaż wielce mnogiej luzofońskiej fotografii w koincydencji z paraportugalską kuchnią. no więc, bez kozery, dorsz. dorsz jako danie główne sam się nasunął na patelnię i nie podlegał dyskusji. gdyż portugalskich sardynek wielkości wyrosłego śledzia próżno szukać w naszych centralach rybnych a na widok ośmiornicy (o którą równie tu nad Wisłą trudno, jak o szczeżuję spłaszczoną, a może bardziej ) goście niechybnie podnieśliby donośne larum i zwiali z impetem przez zamknięte odrzwia i okna unosząc ze sobą framugi. nabyty w piątek na bazarku na niedzielny obiad dorsz zaległ więc na chwil dosłownie kilka w lodówce i zanim go przeistoczyłam w tonącą w malinowych pomidorach potrawkę uczynił mi w domu taki rybą-wonny sajgon, że choć minęło w oka mgnieniem dwa/trzy tygodnie od czasu gdym go z lodówki wyzuła, nadal nadaje mi swoją mantrę „tu jestem, jestem tu, trwam i nigdy cię nie opuszczę”. najprzódy więc pomyślałam, że ot taki krotochwilny i krótkochwilny ten dorsz, taki kawalarz z niego. ale nie. po jakimś czasie, sięgając do lodówki musiałam wdziewać na twarz maskę i wietrzyć cały apartament, gdyż aromat ryby szczelnie wypełniał był każdy centymetr sześcienny mieszkania. no topsz. pomyślałam. czas więc azaliż umyć lodówkę, będzie jak ta lala na kolejne półrocze i mam to z bani. wytaszczyłam więc z lodówki wnętrza oraz z zamrażalnika kilkadziesiąt dziwnie dorszem woniejących słoików, pudełeczek i pojemników o tajemniczej, nic mi od dawna nie mówiącej zawartości (ostatecznie gro z nich wylądowało w kanalizacji, niech się wiślane rybki cieszą bigosem i zupą z niewiadomoczego a.d. 2008) i wnętrze lodówki spryskałam bezwonnym sprajem a wypolerowawszy okolicznościowo nabytą irchą nabrałam nadziei na woni ryb anihilację. i co? i guano. capi. capi nadal. capi tak, jakby się tam w międzyczasie, w tej mojej lodówce, ten dorsz rozmnożył był i posiadłszy oktet intensywnie śmierdzących potomków, nakazał im w testamencie począć na świat kolejne, liczne a intensywnie rybą śmierdzące pokolenie. a ta znowuż progenitura wydaje się być bardziej jeszcze rybą cuchnąca od swoich przodków i w noc głęboką słychać jak się szeleszcząc płetwami ochoczo na tarło zwołuje. no więc. zanim nabędę nową, bezwonną lodówkę, której wymiana na nowy model to pikuś przy konieczności skucia natenczas ściany nośnej budynku i parapetu, albowiem starą lodówkę zamurowali onegdaj budowniczy osiedla zanim zręb kamienicy postawili, ja się pytam. czemu? czemu ty dorszu mi to robisz? czem ja ci zawiniła była ? tą potrawką skromną z dodatkiem tymianku? jeśliś na macierzankę uczulon, gadaj. dodam następnym razem zamiast: trybulę ogrodową, dołem obficie owłosioną. na wątroby dolegliwości skuteczną. albo co bądź zechcesz ci dodam.czosnek niedźwiedzi lub czuszkę węgierską. jeno przestań capić mi tu!
b.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Jedną nogą tu, jedną nadal tam


pokropiło dzisiaj. z nieba spadło dwadzieścia sześć kropli wrzątku. i natychmiast drogą resublimacji para wodna zwisła siekierą nad miastem. pod oknem na staropańszczyźnianej pelargonie i aksamitki wyglądają jak doimentnie wyzute z turgoru, a przecież noszę im wodę co wieczór w kubłakach objuczona jak szerp himalajski. co mi nasuwa, że w Lizbonie (taaak, wiem, teraz będę o niej nudzić, gdyż nadal pozostaję w luzofońskiej apoteozie) bladym świtem szły w ruch szlauchy, węże i polewaczki i odbywało się gremialne spłukiwanie bruku. co mi nasuwa myśl kolejną, być może odkrywczą dla praprzyczyn nieobyczajnej szerokości Tagu, że oto azaliż gdy jeśli do rzeczułki wlejesz porządną ulewę to ci rzeczułka z brzegów wystąpi. i Tag od lat codziennie zasilany spływającym z ulic strumieniem nie miał innego wyjścia, jak wystąpić i się rozrosnąć tak, żeby jeden brzeg rzeki z drugim łączyć musiał wiszący mosteczek o długości 17 km. wartością dodaną poza pięknymi, czasem znienacka pojawiającymi się na horyzoncie uliczek widokami na niby-rzekę, niby-morze, są naprawdę sterylnie olmoust czyste stopy. przedeptałyśmy Lizbonę perpedes w sandałach na łącznej długości ca. 60 km, więc wiem co mówię. na pumeksie to oni nie zarobią, ni hu hu. ponadto mają jakiś pokitrany zwyczaj, zapewne dogłębnie umotywowany ekonomią, religią lub mauretańskimi rytuałami, że wywożą śmieci o godzinie 2:15 a.m. czyli przed wschodem słońca. a mówimy o gęsto zabudowanej tkance miejskiej, gdzie kosz z odpadami, także szklanymi, stoi na ulicy przed każdą kamienicą tj. co piętnaście metrów. i jak taka śmieciara zaczyna zbiór dobowy o 2:15 a.m. to do końca ulicy mamy szansę uczestniczyć w festiwalu tłuczonego szkła kilkunastokrotnie z różnym nasileniem. dla nienawykłych jest to jednak na początku traumatyczne audioprzeżycie, gdy z błogiego snu budzi cię brzęk tłuczonych dwustu pięćdziesięciu słoików po oliwkach i dwustu flaszek po winie. my, z okazji zamieszkiwania w Alfamie, nad którą prowadzą korytarze powietrzne nieodległego lotniska (niech się turysta już z góry przyglądnie, gdzie go zaniesło wzgl. skąd go odnosi), miałyśmy w efektownym bonusie co noc kilka startów i lądowań samolotów, których wiatr z silników nie tylko ekspresowo suszył nam ręczniki na poręczy tarasu ale gdybyśmy miały taką wolę, żeby się kół samolotu ucapić i odlecieć w nieznane, to w zasadzie nie byłoby to awykonalne. jako mieszkanka Tarchomina, pozbawionego bezpośredniej styczności z samolotami, które w sposób opętańczy przy starcie i lądowaniu uwielbiam oglądać, przyklasnęłam tej dodatkowej a nieodpłatnej atrakcji ochoczo i wisiałam na tarasiku kompulsywnie chłonąc powiewy skrzydeł boeingów, embrajerów ajrbusów i co tam jeszcze zechciało nam zrzucić powiewem pranie z balkonu, mocno ściskając kieliszek wino verde, bo tego uszczerbku bym im nie darowała. wino verde towarzyszyło nam zresztą także w wędrówkach po knajpach, a wiedzione podszeptem naszego dobroczyńcy Eduardo, którego oczywiście tradycyjnie na oczy nie widziałyśmy aleśmy się czuły zaopiekowane jak oseski w żłobku, zachodziłyśmy do polecanych przez niego typowych knajpeczek portugalskich, gdzie o godzinie 20:00 cała portugalska rodzina w komplecie czyli babka, dziadek, syn, synowa, wnuczki, zięć, córka sąsiada i nauczycielka francuskiego zasiadają do stołu, na którym pojawiają się serwowane z uśmiechem przez zaprzyjaźnionego kucharza półmiski/półmichy (wanny nie przymierzając) owoców morza gotowane/grilowane/pieczone, okraszone sosami/oliwkami/bułeczkami, na których widok co i raz oko mi wypadało a ślinianki wybuchały ekstatycznym zachwytem. pchnięta imperatywem, że jeśli nie tu to gdzie i jeśli nie teraz to kiedy, zażyczyłam sobie na kolację grilowanej ośmiornicy. tknięta jednak, jak się wkrótce okazało kulinarnym obłędem/błędem (co człowiek nie doczyta w słowniku to zmyśli) zaparłam się, że pragnę zjeść lulę. wiedziona jednak ostrożnym poniekąd podejściem do portugalskiego menu, któren to język jest mi niestety językiem nader obcym, oraz na domiar tknięta niepewnością, że oto w karcie lula jest szaszłykiem (rozpostarta na szaszłykowym patyku ośmiornica przerosła jednak moją wyobraźnię) poprosiłam o pokazanie luli palcem. a stosowny palec wylądował na kalmarze polegującym na lodowej pierzynce. więc dziś już wiem, że lula to rura (czym w sumie kalmar jest) i gestykulacyjnie zaprotestowałam, że oj nie, nie chcę cija rury/luli, chcę o to, to co pełza po lodzie widowiskową rozgwiazdą. koniecznie z czosnkiem, porfavore. banan błogiego ukontentowania, jaki się mi pojawił w trakcie konsumpcji zgrilowanwej polvo towarzyszył mi zresztą przez cały pobyt, co mogłam stwierdzić, oglądając zdjęcia alaski, która nabywszy nowy aparat wypstrykała w Lizbonie ponad 30 tradycyjnych filmów. a na tych wszystkich zdjęciach, na których nie jestem tyłem (większość) lub nie czytam przewodnika (rzadkie zjawisko) mam rozanieloną uśmiechem gębę. i jeszcze tak mi trochę zostało do dzisiaj. a jutro, a nie, jutro nie, bo mamy spotkanie z Goszą. pojutrze więc, kolejny odcinek-wspominek, tym razem o Sintrze, kamiennych murach zamku Marów, masońskiej studni i ekstraordynaryjnym pałacu Pena, zaprojektowanym przez nieźle szurniętego architeka, który na cześć królewskiej małżonki Marii II wydumał ten egzemplarz sztuki bydowlanej.Marysia w wieku lat 34 powiła mężowi Ferdynandowi Saxe-Coburg-Gotha jedenaste dziecko i natychmiast potem zeszła do niebytu. nieśmiało domniemywam, że zamek sfisiałego projektu mógł był się do zjeścia wydatnie przyczynić. ja osobiście bym tam na dłuższą metę zwariowała. lub rzuciła się z jednej ze stu piętnastu, różowych wieżyczek zdobionych arabeskami w błękitno-złote guziczki w kształcie liścia akantu w wersji 5D.
b.

sobota, 4 lipca 2015

o niezamierzonej transplantacji klimatu

bardzo przepraszamy i poniekąd ubolewamy, ale wygląda na to, że niechcący, w naszych pękatych od portugalskich suwenirów walizek prócz półtusz suszonego dorsza, beczułek zielonego wina, akromegalicznych sardynek i wyglansowanych na błysk kostek bruku przywlokłyśmy do ojczyzny, wiedzione nieuświadomionym asumptem także gorący wyż atmosferyczny. ten sam, który był nam towarzyszył w ostatnim dniu pobytu w Lizbonie, nieletko nas wówczas poniewierając (35 st. C), przez co nabrałyśmy maniery istot kiślopodobnych, przemieszczając się ruchem jednostajnie pełzającym jedynie po zacienionych uliczkach i placowych arkadach najbardziej podziwiając kioski z zimną lemoniadą i brzęczącą lodem capirinią , które sącząc błogo poddawałyśmy się wszechogarniającej inercji. od wczoraj tutejszy już termostat zachwiewa mi poczucie wewnętrznej równowagi termicznej oraz otoczenia i zaczynam marzyć o byciu osobnikiem pojkilotermicznym, a niechby nawet i świstakiem lub bodajże ślimakiem (przy okazji uprzejmię donoszę: mrożone ślimaki w sosie czosnkowym z okazji francuskiego tygodnia w lidlu jadą po obróbce termicznej bogatym w plankton zielonym mułem, i jeśli ktoś jest zawołanym lubieżnikiem mułu o aromacie czosnku, rozwielitki i korzenia tataraku to owszem. polecam. wszyscy inni wysublimowani smakosze: ręce i kubki smakowe precz od tych woniejących szlamem mięczaków). rtęć powyżej 36,6 zagęszcza mi krew przez co mam kiepską motorykę i ciężki pomyślunek, na czego karb zrzucam wczorajsze wprowadzone w życie z irracjonalnym przytupem postanowienie wykąpania romana oraz wypolerowania osobistego apartamentu, co zaskutkowało ostatecznie bezdechem przed północą i bezowocną niestety próbą zmieszczenia się w zamrażalniku korpusem (a przecież głowa mi weszła, to co to za bajanie, że jak głowa przejdzie to reszta też – to jakaś jest jednak ściema). skłoniona, choć adekwatniej byłoby rzec, zmuszona osiadłym tropikiem, zamierzałam przemieszczać się po własnym apartamencie zezuwszy wszelkie tekstylia i barchany lecz zupełnie zapomniałam, że jeszcze kilkanaście stopni celsjusza temu nazad była mi ostentacyjnie, bezpowrotnie i nienaprawialnie opadła z hukiem i trzaskiem z okna roleta odkrywając dla sąsiadów z naprzeciwległej kamienicy widok na moją kuchnię oraz pod pewnym stosownie dobranym kątem także na sypialnię, gdyż mieszkanko jest komfortowo kompatybilne czytaj jest wielkości niedużego kurnika. Oko sąsiada nie sięgnie jeno do szafy wnękowej i łazienki, no chyba, że zainwestuje w kamerę termowizyjną ale o taką determinację nie podejrzewam sąsiada z naprzeciwka, no chyba, że upał odebrał mu rozum ze szczętem. Tak więc zezuwszy okrycie wierzchnie pozostało mi zadekowanie się w salonie kąpielowym, co w obliczu konieczności pobierania zimnego prysznica raz na kwadrans chętnie uczyniłam, moszcząc się na noc w przestronnej wannie (ku pamięci: zainwestować w wodoodporny podgłówek). a gdybyśmy miały mieć takie temperatury w Lizbonie, to podejrzewam, że jedynym wspomnieniem byłby kac po wino verde sączonym dniami i nocami na mikrotarasiku naszego apartamentu z obłędnym widokiem na szeroki niczym morze Tag, który wieczorami niósł nam życiodajną bryzę, a dla chcącego dałoby się w tej bryzie odnaleźć aromat, zaraz za rogiem i czterystoma schodkami, grilowanego przez wytrawnego kucharza tuńczykowego steka wielkości czteroosobowej patelni, dopiero co odkrojonego z półtuszy polegującego w wysypanej lodem witrynie knajpy. a wprawne ucho wyłowiłoby z ciszy nocy fadistę i jego poruszającą pieśń niesioną powiewem z alfamskich zaułków. szczęśliwie dla nas, klimat była bardziej łaskawy i udało nam się, przy sprzyjających okolicznościach przyrody balansującej w okolicach 25C, przedeptać miasto dotykając zdziwionymi i zachwyconymi oczyma i palcamy wiele zabytkowych murów mauretańskich i manuelińskich, zdobionych rozkosznie bajkowymi dekoracjami. i dopiero w piątek, gdyśmy zaplanowały wizytę w, szczęśliwie klimatyzowanym, oceanarium pełnym łagodnie usposobionych rekinów, błogo uśmiechniętych płaszczek (na pewno coś palą, niestety do dziś nie wiemy co), bezliku budzących dziką euforię wśród dorosłych i latorośli rybek-nemo oraz skrzeczących odwłokiem krewetek i świetlistych rozwielitek śmigających bokiem pośród zachwycających kształtem i kolorem koralowców, gąbek, ukwiałów i nostalgicznie falujących traw morskich, termostat zwariował i zapodał ca. 40C . powrót do centrum autobusem komunikacji miejskiej wyzuł z nas bezpowrotnie resztki upodobania do ciepłego klimatu. a tymczasem ten klimat przywlokłyśmy niechcący ze sobą w walizkach do Warszawy. sorry ludzkości, very sorry.
b.