środa, 28 października 2015

Jedenasty odcinek kartki dla milusińskich. Prenatalnie

Impet, z jakim społeczeństwo biurowe podchodzi do kwestii wymyślenia tematu kolejnej świątecznej kartki dla naszych milusińskich klientów i dostawców przybiera rozmiar zefirka mozolnie a bezskutecznie próbującego dmuchnąć dmuchawiec. Imho, nawet nieboszczyk oddycha z większym impetem. Osobiście swój wkład uważam za wyczerpany i zostawiam pole do popisu pokoleniu zstępnemu. Fakt, w latach poprzednich wymyślono już mnogość okoliczności aranżacji i z każdym kolejnym rokiem wykontycypowanie nowej scenerii, w której zdejmie nas nasz ulubiony artysta fotograf zawęża się straszliwie. A wiemy (połechtani corocznymi zachwytami och, ach a ten z lewej to kto, pytają ci co nas osobiście nie znają, a to pies koleżanki), że ludzkość czeka i łaknie więc brzemię odpowiedzialności puchnie jak nasze mózgi w akcie tworzenia. W związku z tym widzę nas w szopce jako grupę obcych w stylizacji „Marsjanie atakują” ale zostawię sobie ten pomysł jako ostatnią deskę ratunku na bezrybiu inwencji. Tymczasem apel o temat kartki zgłoszony pisemnie przez desygnowaną koleżankę już we wrześniu trafił w gigantyczną próżnię i do dziś odbija się głuchym dzwonem o ściany biura a jego, tego apelu powtórzenia, skrzętnie są usuwane z usuniętych i każden jeden człowiek zahaczony w temacie robi oczy zdziwionej salatery i ma bardzo pilne, ważne, nie cierpiące żadnych zwłok sprawy todo. Lub zagadany w temacie włącza ekspres do kawy, który wydając świetny napar z pianką, przewyższa łoskotem tuzin młotów udarowych a stopień porozumienia na poziomie gestykulacji prowadzi do gorszących nieporozumień. Tak więc ze strony społeczeństwa panuje totalna flauta i zwis grawitacyjny. I tylko ojciec-dyrektor się poczuwa i podsuwa. Dziś na przykład, gdym doń poszła na dywanik omówić zagwozdki a raczej rdzewiejące już nieco zagwoździa bieżące (bo łaskawie po trzech tygodniach nieobecności wziął i się nam w końcu w biurze zmaterializował w sportowych kaloszach z powodu urazu spuchniętej pięty uszkodzonej berlińskimi schodami) to tak skubany manewrował, żeby między kilka moich pożarów w burdelu i kilka tlących się ognisk z poważną perspektywą na katastrofę wstawić chromą stopę i zażądać relacji z progresywnych postępów nad pomysłem na kartkę. Jęczę w duszy „łajmi?”, co oczywiście się jednoznacznie odzwierciedla na facjacie. Karą jest obszerny wykład o wyższości świąt ... . Sklęśnięta w fotelu (szczęśliwie o-d nie słyszał o karnym jeżyku i nadal sadza nas w elastycznym siedzisku, w którym nieśmiałe przytakiwanie a nawet organiczna dezaprobata wprowadza siedzisko w ekstatyczny aplauz. Brawo dla projektanta) uruchamiam zdenerwowaną stopą hipnotyczne wahadło. Ojciec-dyrektor zawiesza się na chwilę by zaraz eksplodować pomysłem i żąda natychmiastowego aplauzu (łajmi powoduje kolejne bujające fotel konwulsje).Otóż o-d ma pomysł abyśmy na kartce dla milusińskich wystąpili ucharakteryzowani za znane i ważne dla Polski i Niemiec postaci z historii. I proszę mi tu natychmiast wymyślić za kogo. No. Bąkam. Kopernik może? O-d nie dość, że kwestionuje żeńską płeć Kopernika to jeszcze insynuuje, że to Niemiec był (uuu, myślę. Będzie grubo). No to może Chopin? Piłsudski? Jagiełło? Batory? Einstein? Marks? Engels? No topsz, rzecze o-d. Chwila milczenia i o-d żąda:
- Kobiety. Dać mi tu kobiety.
Yyy . Rozpaczliwie grzebię w pamięci historycznej.
- Jadwiga Andegaweńska? (o-d robi oczy większe niż dwie miednice).
brnę dalej:
- Pola Negri (a, coś zaświtało. ojciec-dyrektor ma maślany wzrok);
- Helena Modrzejewska (w oczach o-d bezdenna pustka);
- Skłodowska-Curie (ojciec-dyrektor zaczyna promieniować);
- Marysieńka Sobieska (o-d obserwuje somnambuliczny lot jesiennej biedronki);
- Emila Plater (a nie, protestuje, nie potrzebujemy patronek mebli. Kłania się wizyta w Emilce w poszukiwaniu biurka w roku 1980).
- A ta, ta. no, znana piosenkarka z lat 60-tych i 70-tych to się nie nada? - zagaduje germański znawca polskiej muzyki rozrywkowej.
Skanuję czasy młodości mojej mamy i rzucam z tryumfem
- Demarczyk?
- Eeee, nie- reaguje bystro o-d. - Chodzi mi o kobietę.
Aha.(zwijam się w mej prymitywnej niewiedzy)
- No, taka z blond włosami. Podpowiada o-d
A to nie, myślę wykluczając zdecydowanie kruczą Demarczyk. To może ...
- Rodowicz ? (rzucam na chybił trafił)
Szczęście na Twarzy o-d nie ma granic.
- O toto. Ta ta. I zaczyna nucić „ Małgośkę”
- Ale - nieśmiało nadmieniam - ona żyje
- A! to nie. – o-d zasromany reaguje w trymiga- żywa nie. musi być martwa.
No ja dla niego Maryli nie ukilę.
Szukamy dalej.

Generalnie trochę słabo to widzę (ale co ja tam wiem): Szopka, koniecznie projektu współczesnego architekta ( dębowe belki podtrzymujące szklany dach umajony sztucznym igliwiem rozświetlonym amarantowymi diodami i bombkami w kształcie fluorescencyjnych spajdermenów), a w niej banda przebierańców z różnych epok: Marks ściska Marię Skłodowską- Curie, Piłsudski podszczypuje Marysieńkę Sobieską, Chopin akompaniuje Helenie Modrzejewskiej, Engels z bukiecikiem szafirków u kolan Emilii Plater.
A to wszystko polsko-teutońskie społeczeństwo powinno odcyfrować i natentychmiast wpaść w nastrój Mery Christmas.
Drodzy adresaci kartek: Niech moc będzie z Wami.
b.


poniedziałek, 26 października 2015

psycho-trop jesienny

Nadciąga listopad suto sypiąc z drzew kruchym złotem. Nawet gdybym nie zajrzała do kalendarza, mój osobisty zegar biologiczny wysyła niesubtelne sygnały pod- i nadprogowe żądające listopadowych, gastronomicznych imponderabiliów. Na skutek takiego impulsu wyszłam dzisiaj ze sklepu, w którym zamierzałam nabyć mydło ino,z kaczym odwłokiem. Pogrzebałam w internetach i doszłam do wniosku, że 24 godziny macerowania w majeranku to zbytek, na który mnie nie stać, a zwłaszcza nie stać mentalnie moich ślinianek gotowych do konsumpcji za nieodległe zaraz. Ciepnęłam więc kaczkę w brytfance do pieca i czekam. ponieważ obrałam opcję pieczenia w bardzo niskiej temperaturze skuszona obietnicą kruchości i soczystości mięsa, mam zagwarantowany nocny dyżur z głową przy piekarniku do świtu (szczęściem elektryczny nie gazowy to piekarnik). Jeśli prześpię alarm kuchenki, jutro będę miała brytfankę kaczych czipsów a blok w kaczej, dymnej otulinie. Ale kto wie, może dokonam odkrycia na miarę znalezienia w truflach substancji pokrewnych konopiom wywołującym stany bezzasadnego zachwytu i euforii (może się bardzo w obliczu ogłoszonej kadencji przydać). No w każdym bądź razie spodziewam się uniesienia. Pytanie, czy rankiem na widok nadtlonej węglem brytfanki walnę nią ze złości we wściekłym uniesieniu o posadzkę czy raczej uniosę się nad panele otoczona chórem psychotropowych miazmatów rozkoszy. Doniosę niechybnie, o ile spalona kaczka nie paraliżuje klawiatury lub nie powoduje odlotów poza tutejszą galaktykę. Na zaś otwarłam słoiczek słodkiej borówki i się nią w międzyczasie z nudów wentyluję.
b.

środa, 14 października 2015

Spis treści weekendu


- wsadzonych w ziemię 60 cebul (akurat w piątek mróz był ścisł więc przyokienny areał przekopywałam kilofem w rękawiczkach narciarskich a lodowy wiatr owiewał mi nerki w przyklęku i wyrywał z rąk grabki. Robota brudna, ciężka i w dodatku na efekty trzeba czekać pół roku – dla aspirujących potencjalnych ogródkowiczów nie mam w tej kwestii żadnych argumentów chwalących babranie się w gruncie. Siłą napędową pozostaje paradygmat kwietnego, wiosennego podokiennego trawniczka. Gwarancji na wykiełkowanie żadnych, więc może się okazać, że tymczasem zostało się jedynie głównie niwelatorem jako-takiego trawnika, który natenczas przybrał postać zrytego klepiska. Sąsiedzi patrzą na mnie bokiem. Jakby coś jednak nie poszło wiosną, będę musiała w to klepisko wcisnąć łączkę plastikowych dorodnych nowalijek i licznych krokusów by zamaskować obraz zniszczeń. 20 cebul kwitnącego czosnku nie dałam rady posadzić z powodu opadłych z bezsiły ramion. Wykopanie kolejnych okopów linii mażinota zdecydowanie mnie przerosło a ponadto zabrakło w woreczku czarnoziemu, a w tym niczym nie użyźnionym gruzowisku żadna przyzwoita cebula nie przebije się przez resztki cegieł i cementu obleczonych we wszędzie rosnące perze i mlecze. Tak więc, oddam 20 czosnków kwitnących w dobre ręce. Lub skroję do sałatki z buraka i śledzia)
- popełnienie rekordowego grzybobrania (osobiście w suchym jak sezonowany pieprz podszyciu zebrałam w ciągu 4 godzin jakieś ciokoło 40 grzybów w tym trzy mrożone maślaki i jeden ascetycznie cherlawy prawdziwek. Zbiór najlichszy z najlichszych a odkucanne zakwasy takie same jak gdym wytaszczała z lasu kosze z meniskiem wypukłym a nie koszyczek wielkanocny ledwo grzybami zakrywający dno. Dno)
- gromadnie zwiedzono kilka klasztorów, kolegiat, kaplic i sanktuariów ziemi sandomierskiej /uwaga długi nawias/ (Sulisławice – budowla na wzgórzu wyłaniała się w południowych promieniach słońca majestatycznie i malowniczo niczym katedra we Florencji a w sanktuarium należało użyć teleskopu by znaleźć i popodziwiać jeden taki święty, baaardzo stary obrazek. choć przyznaję bez lania, oko bardziej cieszyły freski w stylu plakatów z lat 50-ych wzywających dziewczyny na traktory; Klimontów – Klasztor Dominikanów natenczas w ruinie, odcinając się śnieżną bielą od kobaltowego błękitu Thenarda przypominał meksykański kościół w Playa del Carmen otoczony sukulentami prętów zbrojeniowych; Klimontów – XVII wieczna kolegiata z przepiękną polichromią w kopule, w której koleżanka D. z niejakim zdziwieniem zidentyfikowała wizerunek szachinszacha Chomeiniego wzgl. mahardży Bhupindera Singha (trwa spór); w Koprzywnickim pocysterskim klasztorze jakiś oryginał na gotyckim dachu umieścił fantazyjną wielokopulastą wieżę, tak nie pasującą do całości, że podejrzewam iż w trakcie budowy komuś się musiały plany architektoniczne kościoła z minaretem lub cerkwią pomylić)/koniec nawiasu/ rozrzuconych po malowniczej ziemi sandomierskiej pośród pęczniejących jabłkami sadów i na stokach winnic, których owoc drzewiej bo we wrześniu zebrany już fermentował na pożytek naszych złaknionych podniebień. Lecz ponieważ etap fermentacji tychże był dopiero na etapie raczkującym nie mogłyśmy rozsmakować się w tuziemcowych winach. Tęsknotę za winem sandomierskim musiałyśmy więc gasić winem węgierskim, portugalskim, francuskim i mołdawskim. Wszystko w ramach ćwiczeń somelierskich oczywiście.
- Jeden Zamek w Baranowie Sandomierskim (Po zamku oprowadzał nas, ku naszej niezmiernej kontentacji i uciesze, descendent w linii prostej Jacka Fedorowicza oprowadzającego onegdaj po Warszawie Rysia, angielskiego kuzyna Pawła z „Wojny domowej”. Młodzieniec (nasz przewodnik znaczy) miał urodę tożsamą z latami sześćdziesiątymi, głos żywcem wydarty z krtani z Jacka F.(wspomagany podobnym mikrofonem) i takąż manierę. Gdyby nie to, że czas nas dźgał i gonił zapętliłybyśmy się chętnie przy panu przewodniku na dłużej niż jedno oprowadzanie. Zwłaszcza, że zamek wyraźnie tchnął duchem (tu oddajmy sprawiedliwość Ju, która od pierwszego wejrzenia koincydencję skonstatowała) „Czarnych chmur” a przystojny pułkownik Dowgird zdawał się czaić w podcieniach ślicznych krużganków)
- Sandomierz (Jest uroczy nawet gdy bije po oczach i stopach tumultem turystów złaknionych spotkania z don Matteo. Budzi sympatię nawet podczas odpustu św. Wincentego, kiedy miliony drewnianych kogutków, kolorowych balonów, chińskich badziewiątek z fluorescencyjnego plastiku, gargantuicznych maszkarad i pierdyliard innych kiermaszowych eksponatów powoduje wypadanie zdziwionych a czasem zachwyconych gałek z oczodołów i skutkuje wypatraszaniem portmonetki cierpiącej ujemne saldo. A jeśli komuś oczy ostały się na miejscu mimo setek krzykliwych kramików, niechże zechce spojrzeć na witryny sklepów, aptek i banków. W witrynach bowiem można podziwiać żywe obrazy z udziałem żywych urodziwych sandomierzan/nek w strojach z epoki np. renesansu. I po co komu telewizor. Pfff)
- Wędrówka po tajemniczych podziemiach Sandomierza ( aspirujących do podziemnych miast Kapadocji. To dawne magazyny kupiecke odkopane i odrestaurowane przez naszych dzielnych bercików- górników, bez których miasto zapadłoby się niechybnie no i gdzie my byśmy nabyły rdzenne sandomierskie precle z parmezanem, ryżowe kulki w karmelu, wianuszki z tutejszych cytrusów i obśliniły się na widok zapiekanek długości dwóch łokci i szerokości dorodnej piędzi)
- Zamek Krzyżtopór (Zjawiskowa ruina Ossolińskich w promieniach zachodzącego słońca prezentowała się tak przepięknie, że gdyby ją zobaczyła świątynia Hatszepsut, rozsypałaby się z zazdrości w miałki popiół. Pałac-zamek można zwiedzać idąc ścieżkami tematycznymi: ogrody i źródło, podziemia, oficyny i baszty. Wybrałyśmy trasę indywidualną na chybił-trafił czyli totutotamtosiam a głowy w zachwycie obracały nam szyje w korkociąg. Głównie szukałyśmy komnaty, nad którą ponoć u zarania, zanim nastąpił niszczący potop szwedzki, sufitem było szklane dno akwarium z egzotycznymi uklejkami i grążelami o średnicy młyńskiego koła. i, o! to jest sarmacka fantazja - pierdyknąć sobie na suficie akwarium. Kto bogatemu zabroni. Ale potem przyszedł pańszczyźniany, wydłubał jajeczną zaprawę z murów, dębową inkrustowaną posadzkę wziął na podpałkę a porcelanę oddał na nocniki dla licznej dziatwy. Generalnie wyprodukował niechcący najśliczniejszą ruinę jaką w życiu widziałam. Więc w sumiesummarum chwała szwedom i pańszczyźnianemu się należy)
b.

niedziela, 4 października 2015

80*

ponieważ osiem zeszłorocznych cebul wzeszło mi tegoroczną wiosną nad wyraz pięknymi tulipany tak, że iż zwieszając się z parapetu mogłam się delektować napawaniem, kontentowaniem i mizianiem wielobarwnych kwiatów (gwoli ścisłości i prawdzie historycznej, to jest wysoki parter. przywiązywałam się więc za nogę do kaloryfera i zawisałam nad kwiatem niczem koliber. No dobrz. Ukonkretyzujmy proporcje. Koliber duuużego kalibra’u. Bo nawet gdyby zsumować masę wszystkich kolibrów świata to i tak zdecydowanie przekraczam wagowo ich populację o kilka stad dobrze wypasionych strusi razem z jajami) w tym roku poszłam w pasji wsadzania cebul w grunt znacznie, znacznie dalej. A wszystko to, bo rzucili cebule w takim jednym markecie (co go regularnie odwiedzam z powodu uzależniającego salami aux noix) tuż na samym wejściu. Kłuły w oczy niebanalną urodą i obiecywały wzejść w kwietniu kobiercem gaszącym sławę holenderskiego Keukenhofu. Każdorazowe odwiedziny skutkowały więc zawieszeniem nad regałem z cebulami i dopiero straż miejska delikatnie acz stanowczo usuwała mnie z obiektu z powodu, że już zamykamy, pani przyjdzie jutro. Ponieważ podjęcie decyzji czy bardziej frapują mnie kształty gładkie, papuzie, postrzępione lub wielokrotne czy kolory od majtkowego delikatnego różu przez uwodzicielski karmin po adwentowy głęboki fiolet (sic! W fachowej nomenklaturze ta odmiana nazywa się quin of night!)powodowało totalne splatanie neuronów pozbawionych jakiegokolwiek doświadczenia w projektowaniu terenów zielonych (jeśli nie liczyć hodowli rzeżuchy na wypukłych denkach salaterek) postanowiłam, że mój podokienny kobierzec będzie w stylu dadaistycznym – czyli precz z tradycją i kanonem. złamię schematy, zburzę odwieczny porządek i wyrwę zęby murom krat (a nie to nie to, przprszm zagalopowałam się). Będzie więc ni przypiął ni przyłatał. Będzie awangarda, chaos i dzika tulipanowo-hiacyntowa orgia z domieszką ozdobnego czosnku. Nabywszy ostatecznie cebule według algorytmu:
Ene, due, rike, fake,
torbe, borbe ósme, smake
eus, deus, kosmateus,
i morele - baks.
zorganizowałam od Starszej Pani gracki, grabki i szpadelki. Zmapowałam podokienny areał i mi wyszło, zonk, zonk, zonk **, że posiądniętymi cebulkami mogłabym obsadzić Plac Defilad albo kwartał placu Tian’anmen. No cóż, będzie więc gęsto. Ale w kupie ponoć raźniej.
Mówią tutoriale, że posadzone cebule na zimę należy zabezpieczyć przykrywając rabaty ściółką, korą, torfem, słomą, gałązkami świerku lub sosny. Ryli? Nie zamierzam. Zeszłoroczne wzejszły nie zaznając ni kory, ni torfu, ni słomy ni nic, no jeśli nie liczyć igieł świerka wyekspediowanego przez okno po rozdaniu prezentów. A jeśli zima będzie sroga wycięgnę suszarkę, nastawię na maksa i zwiesiwszy się z okna, przywiązana do kaloryfera, będę im robić globalne ocieplenie. A ponieważ trwa właśnie akcja defibrylacji mojego komputera przy pomocy młodego człowieka, którego ręce leczą takie sprzęty – adin, dwa, tri – to jest szansa, że wiosną
Jak dobrze jest wiosną podumać nad Prosną
Lub snuć myśli w kółko nad inną rzeczułką
Nad jakąkolwiek rzeczułką
Wróć, wróć, wróć! przepraszamy za zakłócenia. Komputer nadal na etapie poważnej rekonwalescencji i wtrąca swoje trzy grosze nieco od czapy. No więc wiosną, wiosną jest szansa, że Wam mój dadaistyczny kobierzec POKAŻĘ (bo znowu będą tu zdjęcia! Hurrra!) A oblicza zwiedzających Keukenhof zbledną naonczas szarpnięte frustracją i trzeba im będzie dożylnie podawać wywar z rumianku.
b.
* ilość nabytych cebulek
** areał pod oknem 1,5 m2