się zaczęło. poszłam do pracy. idiotyczny pomysł był to zupełnie. to, że mam zniknięty komputer to pikuniątko. bagno papierzysk wciągnęło mnie po brwi, zassało i nie chciało puścić. o godzinie 9:45 miałam ochotę ... znaczy walnąć pożyczonym laptopem w ścianę i wyjść spokojnie na kawę. albowiem raz ruszona lawina zaczęła narastać i z grzmotem spadać na moją głowę. pod koniec dnia podparłam lawinę cienką deszczułką. mniemam, że jutro raban będzie niezwykle widowiskowy. co mię w zasadzie ani ziębi ani grzeje, gdyż w tym czasie, nieoczekiwanie zupełnie, będę sobie podążać beroliną na trzydniową wycieczkę po postenerdowskich odlewniach. z kaszubskich pól i łąk prosto w ramiona martenowskich pieców. po powrocie poproszę o kaftanik zawiązywany na łopatkach. ponadto trzy dni i dwie proszone kolacje oznaczają podobne targowym kompletowanie garderoby. czy występy w japonkach, szortach i t-szercie zostaną ocenione wystarczająco glamur? nie? hm. szkoda. idę więc nawiązać bliską więź z żelazkiem.
b.
wtorek, 16 sierpnia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
latawica:)
Prześlij komentarz