czwartek, 21 listopada 2013

obfite piersi, pełne biodra czyli współczesny dialog z Mo Yan

tegoroczna sesja zdjęciowa do naszej świątecznej kartki dla naszych biznesowych milusińskich (niektórych wsadzamy w gigantyczny cudzysłów) była niezwykle wytworna i wyrafinowana. jak się okazało niebawem - z zamierzenia jeno. scenariusz przewidywał scenkę rodzajową z niewielką orkiestrą symfoniczną w strojach o zdecydowanie wysokim C a nawet łał. więc. panowie w czarnych garniturach i smokingach. panie w czarnych, długich sukniach i na niebotycznych obcasach. w zbrojowni czekały stosowne rekwizyty a to obój, a to skrzypce, puzon, saksofon, flet prosty, flet krzywy, batuta dla dyrygenta, złote rogi renifera, czerwony nos rudolfa, sweterek w pingwinki, czapka trola z odstającymi uszami i krawaty z cyrkoniami. zdyscyplinowanie kilkuosobowej, zdrowo szurniętej grupy, która na widok tych rzadkich dóbr wszelakich wyższego rzędu natychmiast po zmakijażowaniu i przebraniu jęła z nagła odgrywać bohaterów entego odcinka dynastii z całym zapleczem przerysowanych gestów oraz łopotaniem rzęsami przed każdym ujęciem, doprowadzało naszego artystę fotografika do całkowitego obłędu. taki na ten przykład ojciec-dyrektor na hasło fotografa „jest pan teraz dyrygentem orkiestry grającej ekstatyczny utwór z warszawskiej jesieni” giął się jak gibki pałąk dla podtrzymania wrażenia prowadzenia ekspresyjnego koncertu a najbardziej ekscentrycznie pozował wykrzykując w przestrzeń studia „ty bolku i lolku, ty”, czym wprawił w stupor fotografa tak dalece, żeśmy artyście mokrą ścierkę na czoło kłaść musieli. my tam nie wnikamy, jakie traumy przejść musiał ojciec-dyrektor za młodu oglądając tę popularną w sumie w bloku wschodnim bajkę. ostateczny efekt zwichrowanego dyrygenta został osiągnięty naszym zdaniem perfekcyjnie. dziękujemy wam bolku i lolku, cokolwiekście uczynili ojcu-dyrektoru naszemu. sam zresztą pan artysta szedł na dziki żywioł wymyślając koncepcję świątecznej kartki. odniosłam nieodparte wrażenie, że oto za pomocą oboju, saksofonu, fletu i skrzypek inscenizujemy bitwę pod Stalingradem. ot taka oryginalna inscenizacja – mała orkiestra symfoniczna naparza się instrumentami a dyrygent rwie z głowy co popadnie i z trzaskiem łamie pałeczkę o kolano altowiolistki. peace, love and christmas w wydaniu nieco ekscentryczno-awangardowym. chaos na planie nie dał się nijak opanować. ubrany w pulowerek ze ślicznym słodkim pingwinkiem kolega woził na baranach szykownie odzianą w czarne szyfony koleżankę, która z szaleństwem w oku mierzyła z oboju w dyrygenta. inny kolega ze skrzypeczkami uparł się wystąpić w pięciu jednocześnie nałożonych na głowę akcesoriach: rogach renifera, nosie renifera, masce weneckiej, opasce z cyrkoniami i kapeluszu trola a za figurę idealnie oddającą jego temperament uznał imitowanie beckhendu stradiwariusem. nasz świeżo upieczony serwisant przecierał co chwila zroszone tremą czoło i próbował ogarnąć, do jakiej szurniętej małpiarni trafił. Przekonywanie go, że to tylko tak raz w roku, poza tym jesteśmy w sumie normalni, przyswajał z widocznym powątpiewaniem i oczami duszy wyrażał niezwykły zapał do natychmiastowego powrotu na śląsk, gdzie czekała na niego rozbabrana straszną awarią maszyna. trzeba też oddać artyście fotografiku, że miał anielską cierpliwość do naszej rozpasanej czeredy. generalnie trudno było mu zapędzić towarzystwo na plan zdjęciowy, gdyż alternatywne do planu animowanie szalonych scenek spoza scenariusza i poza planem zdjęciowym na potrzeby domorosłych fotografów wciągnęło całą naszą trupę do imentu. w związku z tym światłoczuła lampa błyskowa profesjonalisty pobudzana naszymi prywatnymi fleszami błyskała w najbardziej nieodpowiednich momentach a jednak artysta ubrany dla towarzystwa w cudnej urody cekinowe kocie uszy nikomu nie przygrzmocił tylko przez coraz bardziej zaciśnięte zęby nucił zajadle dżingo bel, dżingo bel. na pytanie naszego wielce subtelnego stylisty w wieku przedpoborowym (mówię wam, mieliśmy prawdziwego stylistę, takiego wicie, co się zachwyca dżersejowym skosem spódnicy z koła i wie co to solejka i czym się różni od szmizjerki) z tunelami w uszach - jaką suknię zechcę przymierzyć, odparłam bez namysłu, że czarny namiot będzie jak najbardziej na miejscu. pan stylista opasał mię wzrokiem niczem centymetrem, prychnął i podsunął mi pod nos jeden z wieszaków udrapowany czarnym szyfonem gestem nie znoszącym sprzeciwu. w garderobie pełnej ludzi oraz świątecznych akcesoriów wzułam na siebie z miną wątpiącego sceptyka podetkniętą pod nos kreację. zmieściłam się, co samo w sobie graniczyło z cudem galilejskim. do kompletu wzułam także na twarz maskę wenecką z cekinami i pawimi piórami (oho, pomyślałam, nie jest dobrze – makijażystka nie dała rady, maskują mi kurze łapki) i półtorakilowe kolczyki z dymnego kryształu. i nagle w garderobie zapadła głucha cisza. pan stylista pchnął mię ku lustru ażebym się mogła ocenić. bez okularów (minus sześć dioptrii przypominam) i w masce na oczach zobaczyłam w lusterku duuży czarny namiot z dużą karminową plamą w miejscu ust, jak przypuszczam. pan stylista wypchnął mię z garderoby i czule zamachał śnieżnobiałą batystową chusteczką srogo zakazując pod rygorem rozstrzelania przydeptania niebotycznie długiej sukni. ta, pewnie. weź i człowieku zejdź z gracją po stromych schodach, na cholernie wysokich obcasach (specjalne podziękowania dla mojej matki chrzestnej, której zawdzięczam odziedziczone z lat sześćdziesiątych dwunastocentymetrowe szpilki, w których matka ponoć dansingowała, ja zaś dla wykonania kroku potrzebowałam balkonika i dwóch bodygardów) w za długiej kiecce, bez okularów i w masce weneckiej na oczach. schodząc po tych schodach oczami wyobraźni widziałam się na dole po nagłym upadku z przekręconą na plecy twarzą, niczym któraś z bohaterek- „ze śmiercią jej do twarzy”, którym to motywem w sumie prawdopodobnie wpisałabym się całkiem udanie w panujący na planie zdjęciowym chaos. wystarczyłoby mi wetknąć w otwór w tułowiu wiolonczelę. tymczasem artysta fotograf posadził mię na pomarańczowym zydelku, wetknął w usta koniec oboju i zapadł w letarg. przygryzanie agrafki udającej prawdziwy ustnik (był to albowiem obój wypożyczony od prawdziwego instrumentalisty, a prawdziwy instrumentalista nie pozwala dotknąć swojego ustnika nawet matce rodzonej przez aseptyczną gazę) z jednoczesnym robieniem dziubka i robieniem szerokiego uśmiechu było zadaniem tyleż karkołomnym co awykonalnym. fotograf miast się koncentrować na zdezorientowanym ust koralu zabrał mi nagle spod rzyci pomarańczowy stołeczek. strzępki dochodzącej do mnie rozmowy z asystentem (ślepi słyszą lepiej) dały mi do zrozumienia, że siedząc wyglądam niczem czarna barbapapa lub ostygła góra lawy i nie ma takiego obiektywu, któren by mię objął. proszszsz bardzo, mogę stać i dąć w obój, a już wy tam sobie wyfotoszopujcie dziubek. no więc stanęłam. i nagle, gdzieś z dalekich, nierealnych dali doszedł był mię szept artysty: ona ma TAKIE biodra, TAKĄ sylwetkę, że ona musi stać, jak statuja wolności, jak bogini grecka, jak pramatka co wyda na świat super-bohatera olbrzyma. podąwszy z szerokim uśmiechem w agrafkę w świetle apopleksyjnych fleszów zejszłam szybciutko z planu i kolebiąc się na niebotycznych obcasach matki chrzestnej podeszłam do lustra na odległość nosa. w odbiciu zobaczyłam statuję wolności, grecką boginię i potencjalną matkę superbohatera w przepięknej weneckiej masce, o biodrach rozłożystych acz cudownie obleczonych czarnym plisowanym tiulem. a pomruk zachwytu mój własny i koleżeństwa uniósł mnie był kilka metrów nad posadzkę studia. przez te kilka chwil czułam się naprawdę jak bogini, powiedzmy jak temida, bo ona też lekuchno ślepa była. tymczasem zamierzam nabyć tę suknię wskazaną przez pana stylistę i w mroczne, słotne oraz smętnie depresyjne wieczory wdziewać ją i znajdować w lustrze statuję ku pokrzepieniu tak długo, aż gdy z wiekiem (taka subtelna analogia do wieka trumiennego) skurczę się zbyt nadto (względnie wyrosnę, co się wydawa bardziej prawdopodobnym) i zrobię z niej sobie zasłonkę nad prysznicem. lub gazę do przeciskania przecieru pomidorowego ( bo: pomidory są nieocenione w dietach przeciw otyłości, w cukrzycy, reumatyzmie, zapaleniu stawów, dnie, chorobach nerek i serca).
b.