piątek, 28 maja 2010

Virus vs Literatura

zaraz najwyraźniej się mości. płynnie z kaszlu przechodzi w wysięk nozdrzy i ogólnoczłowiecze padam-padam. więc. nanizam pidżamkę, wysączam bąbelkująca aspirynę i idę na tapczan. włączę telewizję i dam się oczadzić jakiejś brazylijskiej telenoweli. bo książka, którą aktualnie ze smakiem się napawam jest zdecydowanie za ciężka na moje omdlałe ręce – 840 stron w twardej obwolucie. ale ta przerwa w czytaniu to jeno na dobre mi wyjdzie, bo tak strasznie trudno rozstawać się z każdą przeczytaną stroną zbliżającą mnie do prawej okładki. no i taką wielozmysłową rozkosz należy sobie podawać w pełnej świadomości, podczas gdy mi umysł zaraz mięsza i mogłabym zgubić jakiś boski meander, jakieś piramidalne diamentowe zdanie , o jak choćby takie:

„Marina z perwersyjną próżnością często zapewniała w łóżku, że na zmysły Demona musiała działać szczególnego rodzaju „kazirodcza” (cokolwiek pod tym przymiotnikiem mielibyśmy rozumieć) przyjemność (w znaczeniu francuskiego słowa plaisir, które wywołuje wiele dodatkowych wibracji w kręgosłupie), kiedy gładził i smakował, i delikatnie rozchylał, i bezcześcił, na nienadające się do opisnia, ale cudowne sposoby ciało (une chair), które było ciałem zarówno jego żony, jak i jego kochanki, zmieszane ze sobą i uszlachetnione uroki bliźniaczych peri, Aquamarinę, jednocześnie pojedynczą i podwójną, miraż z emiratu, sklejony klejnot, orgie oryginalnych i intrygujących instrumentacji zgłoskowych”

za długość i zbytecznie zbędną złożoność zdania u mojej licealnej polonistki Nabokov miałby przechlapane.

b

czwartek, 27 maja 2010

ACDC

oni tam muszą mieć kosmiczny odlot na tym koncercie. ja tymczasem mogłabym sobie przysiąść na ławeczce w kocyku i też posłuchać. bo. na Tarchominie też słychać ! ale jednak wypreferowałam łóżko gdyż mię dopadł jakiś zaraz i pęka mi gardło, głowa oraz kość udowa.

b.

ps1
podobno nie było full streptease tylko topless vel culotte seule

ps2
podobno tak dawali po garach i gryfach, że aż na północnych rubieżach stolicy szambo w rytm wybijało

niedziela, 23 maja 2010

językoznastwo kontekstualne czyli semantyka sytuacyjna

Takie proste pytanie, a jaką budzi dziś grozę

„jak ci się powodzi ?”

no więc w zasadzie i kontekście zaistniałej sytuacji ja mogę odpowiedzieć, że szczęśliwie w zasadzie pókico mi się nie powodzi.

b.

piątek, 21 maja 2010

suplemęcik 21.05.2010 19:30







mój biznesplan był generalnie dobry. nie przewidział jednak, że mi, mi , mi -mieszkańcu przywala zamkną kategorycznie wstęp na wał. pod groźbą ciężkich kazamatów. siedzę więc w domu i nadziewam na haczyk białe robaczki. nazaś. gdyby jednak wisła zechciała wystąpić nieco szerzej, niż w 1884. oknem wypuszczę wędzisko i smyrk rybka prosto na patelnię. sąsiedzi, z którymi minęłam się w klatce, zaawizowali gotowość ewakuacyjną i na dowód pokazali dowody w foliowych saszetkach. myślałam, że taki żarcik. ale wyglądali dość zafrapowanie. hm. zaniesę może kawy tym policjantom na wale. jakby co może będę na preferencyjnej liście ewakuantów. hm.
b.

czwartek, 20 maja 2010

wał 20.05.2010 godz. 18:30 - 20:00





























ale generalnie to spoko. tapczan na cegłach, telewizor na pawlaczu. rekawki napompowane. pozatym jak przeczytałam komunikat w onecie o działaniach przeciwpowodziowych w Warszawie to od razu się uspokoiłam:
"Sam teren ogrodu zoologicznego, który leży niżej niż poziom ulicy, został dodatkowo zabezpieczony opaską z kilkunastu worków z piaskiem - w razie pogorszenia sytuacji mają one chronić teren ogrodu przed zalaniem. "
b.

wtorek, 18 maja 2010

waran z komodo komoda z ikei

z nader skromnej palety tematycznej tego bloga orbitującej już to wokół pogody już to wokół jedzenia dziś: o ... epistolografii. aaa. zaskoczyłam was, nespas? no więc. mieliśmy dziś taki dzień w biurze, że cała ekipa w mozole i trudzie intelektualnym pracowała nad perfekcyjnym tłumaczeniem z niemieckiego na polski listu ojca-dyrektora do Bardzo Ważnej Osoby w Bardzo Ważnej Sprawie. jak się nietrudno domyślić ile tłumaczeń tyle wersji. a potem jeszcze wszyscy wymieniliśmy się swoimi wersjami i każdy poprawiał czyjąś wersję a potem trzeba było z tego skompilować zgrabną całość wiernie oddającą zamysł o-d bez uszczerbku dla intencji i precyzyjnie dobranej i zastosowanej argumentacji retorycznej . w wyniku intensywnie prowadzonej dialektyki erystycznej ustalono ostatecznie wersję kompromisową i oddawszy ją pod osąd ojca-dyrektora zamarto w pełnym napięcia niemym oczekiwaniu. teraz bowiem nastąpić musi faza translacji zwrotnej, kiedy to o-d zażąda od nas dosłownej wykładni naszego tłumaczenia czyli z polskiego na germański abarot.
z tego też powodu zaniechaliśmy , choć nas bardzo swędziało i kusiło, w rzeczonym piśmie zamieszczenia po polsku akapitu:

Na brzeżku wersalki ostrożnie przysiadłszy, rzuciła surowym okiem. Wystrój ujrzawszy i się nie zachwyciwszy, upiła łyk z filiżanki. Chrząknięcia z dezaprobatą jednakowoż zaniechała, dumę z aranżacji w gospodarzach dostrzegłszy. Tuszując niezręczność owej sytuacji próbę sprężystości podjęła, wynik jej za zadowalający chcąc nie chcąc uznawszy. Kropka.

b.

niedziela, 16 maja 2010

koloroterapia


































cytata: "Kolor pomarańczowy jest kolorem kreatywności, witalności, ciepła i radości. Zbliża, pobudza i oddziałuje pozytywnie na cały organizm. Stosowany jest przy zahamowaniach psychicznych do uwalniania stłumionych napięć. Wspomaga trawienie i przemianę materii, pobudza do radości. "
muszę sobie poszukać pomarańczowych kaloszy i pomarańczowej ambreli. inaczej sfiksuję od tego deszczu niechybnie.


b.

czwartek, 13 maja 2010

hipochondrologia stosowana

alaska mówi, że się prawdopodobnie zaraziłam od dzidka chondromalacją bo mi , na podobieństwo dzidkowych, kolana rzężą i skrzypią. z wyśledzonych praprzyczyn spośród nadwagi i wysokiego wzrostu polubownie wybieram niezachowanie osi kończyny. kolega w pracy sfokusowany na osie mówi , że teraz trzeba mnie skalibrować. najlepiej w łupkach z młodych dębów. oraz przepowiada, że już niebawem, zgodnie z regułą prawa Murhyego iż że jak się spietrasza to po całości, zacznie mi rozmiękczać mózg i będę miała melasę zamiast. czasem to sobie myślę, że melasę to ja już tam mam od dawna a kolana to jeno skrzypiący akcencik. próbuję tymczasem obfitymi dawkami glukozaminy zamiast śniadania i kolacji wyprowadzać z depresji stawy biodrowe, obojczykowe i kolanowe. bez walki się nie poddam. noł de faking łej. tymczasem w odtwarzaczu dżackowa płyta i sączy się Armstrong z „what a wonderfull world”. i tego się trzymam. oraz garnka z młodą kapustką. choć zasadniczo , w celach rehabilitacyjnych, powinnam się trzymać kierownicy mojego bicykla dżudy-miedzianki. bo gdy ja tu sobie klikam, alska już pedałuje po żoliborskim bruku. ale. wygodnie siedząc na taborecie przed ekranem komputera zakładam optymistycznie, że z powodu powinowatości genetycznej jej pedałowanie odbije się rehabilitacyjnie na moich łękotkach . i to się nazywa podejściem holistyczno-behawioralnym. pedałuj alaska, pedałuj !

b.

środa, 12 maja 2010

Kupiski cdnn.



w onychże Kupiskach alaska zainicjowała proces degeneracji popalając w wieku przedgimnazjalnym w malinowych chruśniaku skręty razem z naszym kuzynem Kobzikiem . ale była fajna afera! no, ale jak baranki poszły się sztachnąć pół metra za pozostającą pod stałym dozorem spiżarnią to same sobie winne. w dalekim końcu zarośniętego ogrodu mogliby się nafajczyć aż do bezdesznej obturacji, a tak to jeno zaczadzili maliny. jeśli rzecz już o owocach, to poza jabłkami, śliwkami, gruszkami i malinami używaliśmy często wiśni szklanek, które co roku obradzały obficie aż do ugięcia gałęzi. urodzaj swój wiśnia niewątpliwie zawdzięczała bezpośredniemu kontaktowi z naszą drewnianą wygódką sąsiadującą ze ścianą tomkowego chlewika . podczas dłuższych posiedzeń wystarczyło otworzyć drzwi przybytku i sięgnąć po kuszące, choć kwaśne jak kozie spod ogona, owoce. a gdyby z pestek brzoskwiń rzucanych przez nas w grunt za tekturowym domkiem zechciały zakiełkować kiedyś drzewka, byłyby Kupiski polskim napa valley środkowoeuropejskiego brzoskwiniarstwa. niestety. widać zbyt zachłanne obgryzanie pozbawiało pestki własności progenituralnych. po mleko i bodajże warzywa chodziło się do rodziny Łubów, która składała się głównie z tuzina dzieci i krów. nie wiem czemu, do dziś mam nieodparte wrażenie, że była to rodzina eskimosów dziwnym zrządzeniem losu przesiedlona tu z serca grenlandii. wszystkie łubowe dzieci miały pucołowate, zawsze zaróżowione twarze , niski wzrost i posturę spuchniętego bałwanka. i takie zadziwione światem oczka, jak guziczki bałwanka gdy mu zając świśnie marchewkowy nosek. może z tej to przyczyny albo z powodu, że ich dom stał za naszą osadą daleko hen pod lasem, nigdyśmy nie zadzierzgnęli z nimi jakiś bliższych więzi, poza więziami kazeinowymi . wszak na podorędziu, tuż za wspominanym kolczastym drutem, mieliśmy Tomka, Krzyśka i Gośke a kawałek dalej, w drodze na lepak, nasz gęsto zarośnięty tatarakiem, pełen krwiożerczych pijawek strumień, mieliśmy u Mietków Roberta i piękną Hankę o sarnich oczach, do której wzdychało pół powiatu. wiele, oj wiele lat później, na weselu Przemka (tego od nadgryzionej małżowiny) przyszło mi wspominać z rozrzewnieniem Kupiski pląsając po parkiecie z żonatym już i dzieciatym Robertem. a przecież to mi, mi, kiedy z podlotka zamieniałam się w panienkę, w ogrodzie gdzie usilnie, nie znając jeszcze wówczas ostrzeżeń dermatologów , intensywnie generowałam w lipcowym słońcu melaninę na drewnianym leżaku, podrzucał skrycie bukieciki polnych kwiatków płonąc ze wstydu niczym amarantowa malwa. no nic to. był to czas moich ócz szeroko zamkniętych na TE aspekty. chociaż. jednakowoż. bynajmniej. to w Kupiskach wszak pierwszy raz, przy świetle księżyca, mdlejąc z wrażenia, najpierwsiejszy raz całowałam się z chłopakiem. nawet alaska o tym nie wie. chyba. e. nie wie na pewno. no tak czy siak niedługo potem przyszedł czas rozstania z Kupiskami. ostatni raz byłam tam bez alaski. była już wtedy przerośnięta i miała własne plany wakacyjne, więc aby je ziścić skróciła pobyt na wsi przed końcem lata. zostałam na gospodarstwie sama z kuzynem Kobzikiem i wcale miło wspominam ten czas. zwłaszcza, że motor on miał był. i tym motorem woziliśmy się nad Pilicę, której wijące meandry pozwalały wejść do wody w jednym miejscu – popłynąć z prądem rzeki kilka wiorst, wyjść z wody na jakimś załomku i przetruchtać niewiele kroków do miejsca startu w kilka milisekund. wprawdzie po tych motorowych podróżach miałam na łydkach poparzenia trzeciego stopnia od rury wydechowej emzetki, z której nie umiałam bezkolizyjnie zejść ale . czegóż się nie robi dla wczesnomłodzieńczej memuarystyki. i pamiętam jeszcze, że na tym motorze pomykałam z bujnym, ach, rozwianym włosem i w bluzce uszytej z dwóch białych pieluch tetrowych, co było naonczas szlagierem modowym i top łan warszawskiej ulicy. niedługo potem pewien artysta zachwycony moją tetrową bluzką, tym razem ufarbowaną domowym sposobem w kolorach tęczy, chciał mię uwiecznić na swoim obrazie alem wielce przelękła uciekła mu spod pędzla. a może po latach mogłam zawisnąć w galerii niczem Boznańskiej dziewczynka z chryzantemami. no ale to se ne wrati. bo. wszystko ma swój czas.
b.

wtorek, 11 maja 2010

Małgośka mode on

a na Saskiej Kępie maj pełną gębą. choć płaszcza nadal nie zezuwam. idąc na pocztę powolnym krokiem spętanej gejszy miarowo wachluję nozdrzami wyławiając z troposfery nutę bzu , konwalii a może nawet i lipy. na rzeźbionym stoliku u Agnieszki - pęczki świeżych stokrotek . może podarowanych z wdzięczności za niezmiennie małgośkową urodę majowej Saskiej Kępy.

b.

poniedziałek, 10 maja 2010

Kupiski cdn

i któregoś razu poszłam tą ścieżką na lewo, do Tomków. taki ładny zwyczaj nazywania rodziny od imienia ojca-głowy rodziny (choćby był zakapiorem, pijanicą i hultajem – co w zasadzie nas dzieci ni grzało ni ziębiło). bywaliśmy więc u Tomków i u Zdzichów i u Mietków. u Tomków więc któregoś razu postanowiłam sobie zrobić takie wypasione sznyty przy pomocy drutu kolczastego. jeden sznyt na ramieniu. drugi powstał w dotkliwym zwisie twarzą na drucie ogrodzenia gdyśmy w szalonym pędzie uprawiali starożytną zabawę w berka. mało brakowało by na drucie zawisło jedno moje oko. a tak zawisł jeno bawełniany pomarańczowy rękawek bluzeczki, która za kilka lat zdobyła miano tiszerta. moja ucieczka na przełaj przez pastwisko krów zaowocowała ponadczasowymi ranami szarpanymi i stanem przedzawałowym starszyzny. ale to i tak pikuś przy Przemku, któremu ucho odgryzł wiejski reks czy tam jaki misiek. w celach rekonstrukcji broczącej krwią małżowiny zastosowano wówczas okłady z cebuli. auć. medycyna ludowa rulez – Przemek bowiem posiada do dziś dwa uszy. kilka lat po bliskim spotkaniu z drutem kolczastym , gdy w miejsce tradycyjnej korby, którą ciągło się na łańcuchu wiadro ze studni, zainstalowano, w duchu postępu i elektryfikacji wsi, wajchę podłączoną do agregatora, miałam wątpliwą przyjemność zespolić się z tą wajchą prądogennymi ładunkami. stałam tak z wajchą w dłoni absolutnie zamurowana. porażenie odjęło mi nie tylko władność w rękach i nogach ale i mowę, więc o pomoc mogłam sobie jedynie pomachać rzęsami. szczęściem w owych czasach zdarzały się spadki zasilania dzięki czemu po kilku chwilach przestałam przypominać żonę lota. ale do dzisiaj preferuję studnie w tradycyjnym wydaniu bez okablowania oraz mam znacznie ograniczone zaufanie do elektryczności. a pomysły kuzynów na wybawienie mnie z opresji za pomocą drąga wymierzonego z impetem w moje golenie mogę szczęśliwie zaliczyć do niespełnionych czarnych scenariuszy. więcej wypadków nie pamiętam. tysiące ran kłutych źdźbłami zwożonych z pól na drabiniastym wozie zbóż poczytuję sobie bowiem za zaszczyt obcowania z wyższą kulturą agrarną, o której to dzisiejsze młode pokolenia mogą sobie jedynie poczytać w wikipedii. jeśli zaś chodzi o kulturę jako taką , nie pamiętam, by w Kupiskach funkcjonował jakikolwiek odbiornik tv. może u establiszmentu – ale on był poza zasięgiem czeredy nielatów. od rana do zmroku lataliśmy po sadzie, po polach, po lesie , po pastwiskach i sami kreowaliśmy nasz własny serial. po zmroku władzę nad Kupiskami obejmowało w posiadanie starsze pokolenie. zasiadłszy na werandzie rżnęli w karciochy i delektowali się rechotem żab i schłodzonymi w studni spirytualiami. ponieważ trzymaliśmy sztamę z Darkiem, który był już wprawdzie pełnoletni i z aspiracjami do pokolenia rodziców, aczkolwiek nadal pełen wyrozumienia dla nieletnich, korzystaliśmy z jego usług jako przemycacza. podczas gdy rodzice meldowali bez atu, Darek wyprowadzał nas po kryjomu z domku pod połami swojego obszernego szlafroka poza zasięg werandowej lampy i rodzicielskich nakazów. gromadziliśmy się wówczas w kanciapie u Kobzika, naszego starszego kuzyna, oglądaliśmy gwiazdy przez szpary jego drewnianej izolatki, której mu wszyscy zazdrościliśmy. czasem też graliśmy w karty. albo zaśmiewali się z powodów, które dziś legły gdzieś w głęboko ukrytej niepamięci. raz jeden starszyzna dopuściła nas do swojego świata zabierając nas na wycieczkę do Skansenu w Nowogrodzie. ooo! po tej wycieczce, z której wszyscy jak jeden mąż wracali przypadkowym pekaesem i chwiejnym krokiem z pieśnią na ustach „do zakochania jeden krok ....” babcie czasowo zaostrzyły reżim wakacyjny. gdyby się dowiedziały, że w knajpie przy skansenie na stole dla małolatów obficie serwowano lody i alkohol, wydziedziczaniom nie byłoby końca.
tymczasem na dzisiaj to już koniec
ale. cdn.
b.

ofiara elektryfikacji

wystarczyło, że w pewnym banczku zaordynowałam procedurę potencjalnego wzrostu wartości x do potęgi n gdy znienacka banczek spuchł , zwarzył się i dostał zakalca. ekhm. dywersyfikacja źródeł składowania biletów budżetowych tymczasem więc pozbawiła mnie tchu oraz dostępu do walorów dostarczając jednocześnie kolejnych argumentów do panelowej dyskusji o wyższości kwestii : mieć (pieniądze w skarpecie ) nad wyższością kwestii być (aktywnym targetem systemu bankowego). ponadto na staropańszczyźnianej szast-prast odcięto mnie od świata pozbawiając za jednym zamachem stanu telewizora/radia/internetu/telefonu oraz kompilacji tych wszystkich. czy kryje się tu jakaś korelacja sprzężeń wzajemnych – nie wiadomo. wiadomo natomiast, że korzystanie z usług banczku internetowego bez użycia internetu jest skuteczne i sensowne w takim samym stopniu jak wyprawa w kosmos wozem drabiniastym.
b.

sobota, 8 maja 2010

notkę sponsoruje browar Łomża


A było tak, że kiedyś, Starsza pani i Starszy pan wywieźli nas na wieś. Stare Kupiski – wieś w Polsce położona w województwie podlaskim, w powiecie łomżyńskim, w gminie Łomża. we wsi tej kawałek gruntu z ogrodem, po mieczu Starszego Pana , któremuś z naszych stołecznych antenatów , kuzyna albo li wuja czy stryja przynależna była . od tego momentu zaczyna się nasze obcowanie ze wsią. może miałam lat trzy, siedem, może dziewięć dalibóg nie pamiętam. prawie całe moje, nasze z Alaską dzieciństwo, w sezonie letnim upływało w Kupiskach. wieś jak wieś. ani ładna ani brzydka. a bo tam. wszak gdzie dzieska małego nie postawisz, tam se świat zbuduje. I nasz Świat wyrósł na kłujących rżyskach kupiskowskich pól. na lepaku – strumyku co z deszczem przybierał w rwący potoczek po kolana. na gliniankach surowo zakazanych, bo tam topielców tracących głowy i kręgosłupy od pyty co lata było . na leśnych ścieżkach usłanych szyszkami ,co to najlepsze na podpałkę do podwórkowej kuchni były. śmy wtedy nawet nie wiedziały, nie przeczuwały, że ta wieś tak w nas osiądzie i że po latach poniesiemy ją ze sobą w każden najmniejszy zakamarek naszej dorosłej rzeczywistości. jako wspomnienie sielskie anielskie. acz nie pozbawione swoistego rygoru właściwego wychowującym nas w te letnie miesiące naszym babciom. dziadkowie jakoś zawsze stali cichutko w tle i raczej rygoru nam nie trzymali albowiem sami pozostawali pod niewidocznym pręgierzem swoich ukochanych małżonek. na wsi prym wiodła Babetka – stryjeczna ciotka nasza po mieczu - niezłomna, niekoronowana, samorządna , o niepodważalnych wyrokach , niepodzielnej władzy i stanowcza jak sąd najwyższy królowa naszych Kupisk . pamiętam Babetkę jak kury wieczorem zaganiała do kurnika, drepcząc po podwórku i po sadzie w klapkach pamiętających czasy świetności szewca hiszpańskiego, wyrzekając na podłe gadziny co się na żerdź kurnika zagonić nie dawały. i koguta pamiętam, co nam kluski z rosołu podjadał gdy już na stole pod jabłonką talerze ich czubate stały. zaraz za Babetką na straży porządku i moralności wszelakiej stała babcia Emila, mama Starszego Pana, przed którą małe lub większe przewinienia ukrywali bodajże częściej dorośli niż dzieci. gdy w Kupiskach zdarzały się burze wtedy babcia Emila kazała nam klęczeć przed oknem w którym stał krzyżyk, tuż obok różowych trutek na muchy wylewanych na spodeczek, i składać paciorki za ocalenie. dom był zbudowany z płyty pilśniowej i blachy falistej łączonej żelaznymi nitami, które niechybnie mogły naprowadzić na siedlisko jakiś zagubiony piorun (swoją droga ten cud amatorskiej architektury zachował się do dzisiaj, papa się nie rozmiękła, blacha nie wyprostowała – niejeden developer mógłby się na nim uczyć sumiennej budowlanki). Za domem był niskopienny sad z niewystępującymi już w przyrodzie gatunkami soczystych jabłek i śliwek a przy domu rósł niepozorny świerczek (dziś – najwyższy punkt okolicy oznaczany na mapach kartograficznych ). na „nasze” Kupiski składały się trzy domostwa należące do warszawskiej rodziny, która tutaj praktykowała jedynie letnisko, co swoiście rzutowało na charakter tej miejsko-wiejskiej osady złożonej z tekturowego domu, domu murowanego i drewnianej chałupy ciotki Janki (naszej rodzinnej wariatki). w domku z dykty mieszkaliśmy razem z babcia Emilą, dziadkiem Mietkiem, Babetką i wujem Stachem bez nóg. w domu murowanym mieszkał establiszment i rzadko tam zaglądaliśmy w przeciwieństwie do przylegającego do murowańca garażu. garaż nigdy nie był prawdziwym garażem. w garażu zainscenizowano łaźnię. stały tam blaszane , wielkie balie do których, w celu dokonania wymuszanych przez starszyznę ablucji, wlewało się wrzątek zagotowany bądź na kuchni bądź przy pomocy gigantycznej grzałki. w tymże garażu establiszment mający kontakty z enerefem trzymał na surowo ociosanej drewnianej półeczce pachnące kolorowe mydełka i pastę do zębów signal w granatowo-czerwono-białe paseczki – które to cuda budziły mój niekłamany zachwyt i zdziwienie nad urodą zachodniego świata. na podwórzu stała letnia kuchnia pod daszkiem z papy, w której paliło się szczapkami drewna i szyszkami przynoszonymi z lasu w wielkich wiklinowych koszach. wokół kuchni wbite w ziemie sterczały kije, na których suszyły się garnki , cynowe garnuszki i fikuśnie w kwiatki zdobione, emaliowane kubeczki, którymi czerpało się z wiadra wodę do picia ciągnioną ze studni. woda ze studni służyła też pokropieniu grubej pajdy chleba obsypanej cukrem – która miała status podstawowej jednostki żywieniowej licznie zgromadzonych na wsi dziecisków. tych wiejskich i tych miejskich. Wiejskich autochtonicznych , najbliższych nam towarzyszy zabaw było pięcioro. miejskich też coś koło tego. w zależności, kto zwiózł swoją progeniuterę pod skrzydła babć. babcie na wsi rządziły niepodzielnie. one dzierżyły chochle i klucze do spiżarni. Ach ! spiżarnia (tu następuje głęboki wzdech i zamglony nieprzytomny wzrok). w ustawionych na klepisku rustykalnych regałach (wtedy myślałam o nich stare graty, dziś za taki komplet w kuchni oddałabym konia i pół księżniczki) stały weki z dżemem truskawkowym, owinięte w gazę świeżo odciśnięte z owarzonego mleka białe sery i porcelanowe kubki z masłem zalanym studziennianą wodą. doskonały substytut lodówki. oraz tuziny wiejskich jaj, na których użycie w celu ukręcenia kogla-mogla dostawało się specjalne pozwolenie od starszyzny. bądź kategoryczny zakaz. i zawsze. zawsze w spiżarni było ciasto drożdżowe (albo piaskowe). dziś wiem, że słusznym było zamykanie spiżarni na klucz albowiem nieposkromione inklinacje najmłodszego pokolenia zapasy spiżarni w kilka chwil mogły zamienić w niewecz i w próżnię. poza spiżarnią mieliśmy też piwniczkę. wykopana w ziemi, z ceglanym sklepieniem porośniętym trawą i chwastami pachniała jak raj warzywofila świeżo z ziemi ukopanymi ziemniakami, marchewką, cebulą. to w tej piwniczce stawiało się gliniane garnki ze zsiadłym mlekiem. piwniczka zamykana była za dnia jeno na skobel. wiadomo było bowiem, że chmara najmłodszych nie zechce opustoszyć jej z kartofli ani z marchewki. byliśmy ponadto. ponad te zbędne w żywieniu florystyczne dodatki do kogla-mogla albo do ciasta z gorącym dżemem truskawkowym, po który sięgało się drewniana łychą prosto z gara perkocącego na rozżarzonych fajerkach letniej kuchni. gdy dziś zachodzę do ogrodnika Majlerta, do piwniczki, w której sprzedaje soczyste szparagi, zawsze staję w sentymentalnej zadumie nad zapachem klepiska i w ułamku sekundy jestem w tamtej kupiskowej piwniczce i wydaje mi się , że jak tylko wyjdę schodkami na górę zobaczę zarośniętą ścieżkę prowadzącą w lewo do tomków a w prawo , na nasze podwórko.

cdn.

b.

poniedziałek, 3 maja 2010

bździdełek pospolity

cały weekend bździ. z małą przerwą na sobotnie , udane otwarcie sezonu ogniskowego – cud meteorologiczny zaiste (karkówka i kurczak z brzozowej wędzarni bdb) .nawet nie chce mi się myśleć jak wyglądałby ten weekend na Roztoczu, gdyby nas z niego nie wybawiła /ha, ha, ha :(/ noga dzidka zwanego dzidek max kolanko. zakładam, że w najlepszym wypadku ciąglibyśmy losy kto leci po kolejne „patykiem pisane”. a tak o. mam porządeczek w szufladeczkach. kwiteńki bankowe do kwiteńków bankowych. zarchiwizowane zdjęcia podle dat i miejsc. wisiorki uszeregowane kolorami. i sparowane skarpetki (worek niesparowanych, tych zaś była mnogość - wzięli panowie z mpo). o! znowu bździ. kaloszki na nogi i w drogę. finisz weekendu u radcostwa – czyli ekipa roztoczańska jednak w komplecie.
b.

ps. 23:32
radcostwu dzięki za łososia w kozie - mlask ! i za namiar na button hackers- ta pijosenka chodzi za mną od lat (wiem szczyt sentymentalnego kiczu ale ojtam)
b.