poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Lo(s)t czyli szukając hamaka w PKP

Podle ( tu: przysłówek i przyimek w zgodnym uścisku) kaprysu ojca-dyrektora mam się udać w najbliższą środę do Wrocławia. Smyrg smyrg lotem o 7:40, potem tylko wynająć auto (najlepiej z nawigacją, bo Alaska natenczas nie może:( ), podjechać pod granicę jakieś 150 km, wręczyć wizytówki i odmeldować się z powrotem na lotnisko we Wrocławiu, skąd loty powrotne do Warszawy o godzinie 21:00 są dziwnie często odwoływane z powodu braku kworum. Taka delegacja ni przypiął ni przyłatał. Ale polatał. Być może w związku, całą dzisiejszą, duszną mimo burzy noc, śniłam sobie katastrofę lotniczą. No, może przesadziłam, że caaałą noc. Caaałą noc to ja szukałam najbardziej wyntylującej pozycji doszedłszy ostatecznie do wniosku, że jeno hamak z dużymi okami nad miednicą z płynnym azotem byłby mi jakim-takim na upał sukursem. a gdy już najprawdopodobniej podduszona duchotą odleciałam w sen-marę, wyśniłam sobie taką katastrofę lotniczą, że mnie ciary zlane strachu potem z impetem wyrzuciły z łóżka tuż przed pierwszym pianiem koguta. Szlag. Bezsenność jest wredna ale senność też umi nabruździć. Kupowanie biletu lotniczego w tych okolicznościach jest jak zamawianie lodów migdałowych posypanych obficie kryształkami cyjanku. Albo raczej azbestem. Bo nam akuratnie w biurze wymieniają eternitowe poszycie dachowe (więc - okna szczelnie zamknięte, bijemy rekordy w nieoddychaniu na odcinku biuro-samochód, wiatrak rozgrzany do czerwoności dwutlenkiem węgla zaczyna topić łopatki i kompulsywnie używamy mikrofali do dezynfekcji odzieży wierzchniej). Jedyna nadzieja w tym, że jeśli w drodze z lub do Wrocławia zabłądzę, a ja umiem, oj umiem zabłądzić, i natknę się zupełnie przypadkiem na TEN pociąg, to następną notkę nadam z Little Water Cay dyndając na hamaku bujanym atlantycką bryzą.
Więc ahoj!
b.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Araneae – czyli protestsong z konsekwencjami

Tuż zaraz potem, gdy ledwo-co dychawicznym elektroluksem omiotę z niezliczonych pajęczyn ściany, sufity, parapety i podłóg załomki, wyłazi z najciemniejszego kąta kosmaty herszt bandy, spogląda groźnie ku mnie ukosem swoim prostym okiem, nadyma włochaty głowotułów i zarządza niczym potomek Ulrisia von Jungingen’a skomasowany kontratak z każdej flanki. Za kwadrans, gdy kurz bitewny somnambulicznie opadnie, mam w domu pajęczyn w dwójnasób więcej niż przed odkurzaniem. Oplątów mam więc tyle, że mogłabym z nich wydziergać gruby kaftan dla wyrośniętego na gmo słonia (gdybym oczywiście dziergać umiała, która to czynność przypomina w moim wykonaniu próbę ekstrahowania antymaterii z marchewki w zepsutym malakserze). Zrezygnowana rozpatrywałam wywieszenie białej flagi i wejście w pokojowy układ. Albowiem. Nie mam cija nic przeciw samej wydzielinie gruczołów przędnych, która nader śliczna bywa, szczególnie gdy rozpostarta między klamką a ramą okienną połyskuje ranną rosą głaskaną promieniami wschodzącego słońca lub gdy osiadłszy w uchwycie czajnika oszczędza mi pobór mocy na poranną kawę. Ale. Gorzej, znacznie (czytaj: histerycznie)gorzej jest, gdy mi tuż tuż nad poduszką lub w bezsenną nocą zmierzwionej grzywce dynda lub dogorywa w konwulsjach zaplątane w oprząd sieci gigantyczne truchło zwierzęcia wielokrotnie przekraczającego moją tolerancję i akceptację dla insektów wszelakich. Ja rozumiem drobne muszki, komarki i tym podobne stworzenia skuszone światłem nocnej lampki przy otwartym na oścież, bezfirankowym oknie (bo upał trwa bezprzerwnie, więc wentyluję apartament udając wytwarzanie przeciągu. co jest tak skuteczne jak gaszenie ogniska benzenem). Ale żeby mi tu łowić i z triumfem pasteryzować we włosach mamuto-owady przypominające gigantyczne gady i pterodaktyle rodem z jurasik parku to ja sobie stanowczo wypraszam. I skoro (durne) pająki nie pojęły mojego delikatnego protestu (bierzemy pająka w dwa palce, zsuwamy na kartkę w kratkę i subtelnie acz stanowczo ekspediujemy za okno) to. Nie pozostaje mi nic innego jak ogłosić: larum grają. Więc -wojna. Od jutra szlaban na wszelkie pajęczyny. Skoro się nie da po dobroci, to proszę bardzo – wytoczę cały dostępny na rynku wojenny arsenał: chemiczne aerozole i specjalne ultradźwięki, sadzonki intensywnie woniejącej mięty oraz wysypię całą podłogę nienawidzonymi przez pająki żołędziami i kasztanami (choć tu się lekko cukam, gdyż prawdopodobnie musiałabym podjąć się wówczas wyrugowania z mieszkania stada dzików, które ochoczo pochrząkując na takie właśnie frykasy tylko czekają pod moim tarchomińskim, parterowym oknem). Pająki niech się dokładnie wczytają w ten komunikat. Bo ja obiecuję. No more mercy.
b.

środa, 19 sierpnia 2015

Zen-on czyli krótkotrwały profit urlopowy

Gdy się ma za sobą błogostan i nirwanę wyniesioną z tarasu zawieszonego tuż nad zarybionym szczupakami stawem, obrośniętym bujnymi szuwarami. Gdy się ma za sobą zachody słońca o zapachu lawendy i maciejki. Gdy się ma za sobą szum ciszy traw i wielobarwnych kwietnych po bezkres kobiercy. Gdy się ma za sobą smak porzeczek rwanych z krzaka ranną rosą omalże z okna sypialni. Gdy się ma za sobą bliskie, pokojowe spotkania z naturą reprezentowaną przez gęsi, kurczątka, kozy, owce, puchate króliczki i sforkę psów-znajd przepełnionych miłością i oddaniem do homo sapiens (Korba z pewnością spostponuje tę opinię, gdyż każdy głask odjęty był wszak od jej jestestwa. A przecież głaskanie Korby powinno być obywatelskim obowiązkiem zapisanym w Konstytucji i trwać powinno bezprzerwnie 49 godzin na dobę). Gdy się ma za sobą zauroczenie tajemniczym i niepokojącym XIX wiecznym pałacykiem w środku mrocznego nigdziebądź. Gdy się ma za sobą łąki trzmielem i pszczołą brzęczące. Gdy się ma za sobą szalony klangor żurawi o zmierzchu. Gdy się ma za sobą błękitu nieba bezkres z rozgrzanym, drobnym piaskiem nadbałtyckiej plaży między palcami kończyn. Gdy się ma za sobą zimnych piw liczne łyki u schyłku upalnego dnia a na zakąskę ciepłą jeszcze, wędzoną rybę. Gdy się ma za sobą letnie z przyjaciółmi obcowanie. Gdy się ma za sobą nabycie kiczowatego, gipsowego kutra rybackiego z inkrustacją Poddąbia i rzemyka z pięknymi falsyfikatami bursztynu. Gdy się ma za sobą w niespodziewanym bonusie weekend w rozgrzanych sierpniowym słońcem sprzyjających okolicznościach przyrody obfitujący w moczenie kupra w kryształowym jeziorze, kiełbasę z ogniska pod niebem spadającym gwiazdy, bimber pokotem kładący i pierwszy ząbek latorośla Ignacjusza. Gdy się ma za sobą urlop czyli nec plus ultra. To. Człowiek pourlopowany (Gatunek występujący w przyrodzie nadzwyczaj sporadycznie, bardzo krótko i nader rzadko. Blisko spokrewniony z yeti) w nagłej a niespodziewanej konfrontacji z rozjuszonym do białości impetem furii ojca-dyrektora (Gatunek osobliwie srogo rozpowszechniony. Blisko spokrewniony z pieniaczem pospolitym) przybiera na karnym dywaniku spokojem tchnącą asanę kwiatu lotosu i machając opaloną nóżką w złotym klapku przeczekiwa atak furii o-d nucąc sobie pod nozdrzem „rzuć to wszystko, wszystko co złe...” Wodeckiego z Mitchami. Gdy się jest człowiekiem pourlopowanym, ma się zaskakująco duży dystans do skrzeczącej rzeczywistości - jak stąd do Prenambuko co najmniej. I ma się w zanadrzu poniekąd jakby miłość(czy cóś na podobieństwo) do świata i ludzkości, nieogarnianą na co dzień szarym rozumem. Baaardzo. Wręcz niewysłowienie baaardzo sobię chwalę ten stan. Choć w potylicę uwiera skrobanie kolejnej kartki z kalendarza, że to wszystko wszak niebawem minie. Jak mgły nad stawem pełnym szczupaków, jak rosa na poziomkach/porzeczkach o poranku, jak piana z piwa, jak pierwszy mleczak I. I jak to lato, co latoś nam skwarem doskwiera dotkliwym, pocąc skronie mimo wiatraków mielących ciepłe przeciągi (a stolica tonie w pożółkłych liściach jakby już się był tu rozsiadł na dobre i złe październik, ałć). Tymczasem pozostaję w kulawym lotosie (prawe biodro odmawia współpracy a przecież aby wykonać kwiat lotosu należy mieć elastyczne kolana i dobrą rotację zewnętrzną we wszystkich stawach biodrowych i kolanowych). Więc. Wekuję zen na zaś jedną (lewą) nogą dotykając omalże przepisowo pępka a drugą, z uwagi na zwichrowanie stawu udając, że już poniekąd dawno pępka dotkła i dalej ani du du. Ale za to żuchwa proszę ja Was przepisowo bardzo równolegle do podłogi jest. bardzo jest równoległa. O ile kompulsywnie mieląc sałatkę pomidorową z rukolą dynamicznie nie zmienia chwilowo słusznego lotosowi kąta. I niech ten koślawy zen trwa jeszcze przez chwil kilka a najlepiej chwil multum.
b.

piątek, 14 sierpnia 2015

komu wolny, temu wolny

Pusto. Drogę do biura pokonałam w 12 minut podczas gdy każdy inny piątek zajmuje mi to 2,5 raza dłużej. Nic mi to nie dało do myślenia, bo z powodu upału zarzuciłam korzystanie z mózgu a zaoszczędzoną w ten sposób energię przeznaczam na wahadłowe ruchy nadgarstkiem w celu wachlowania się butelką z lodowatą wodą. Aż tu nagle w radio powiedzieli, że dzisiaj jest wolny piątek za wolną sobotę. Naprawdę? Ojciec-dyrektor chyba słucha innego radia bo nam nie zaordynował długiego weekendu. Może to ma zresztą swą jasną stronę, bo gdybym była w domu, to wypadałoby zedrzeć z kątów pajęczyny i wymieść truchła muszek, które dywanowymi nalotami wpadają do mojego salonu by tu zakończyć swoje życie. Ze szczególnym zainteresowaniem socjolodzy powinni się na tenczas przyjrzeć społeczeństwu, które na hasło weekend a na hasło długi weekend w dwójnasób intensywnie ogałaca sklepy z dóbr wszelakich, jakby ten weekend miał mieć nie 3 a 30 dni. Na skutek najazdu hordy konsumentów weekendowych późnym popołudniem półki sklepowe udanie rekonstruują lata osiemdziesiąte a wiatr hula pomiędzy cudem ostałą octem a napisem nać (bez pokrycia w towarze). Tymczasem ostatni klienci wypychają ze sklepu wózki, co ja mówię, wozy pełne nieprzeliczalnych dóbr pierwszej, drugiej i trzeciej (tyle ile dni weekendu) potrzeby. Ja zaś, wracając z pracy, udam się do najpiękniejszego na świecie warzywniaka u Majlertów i do Rysin, gdzie mam nadzieję wyciągnąć z drewnianych skrzynek pachnące słodkie pomidorki, kruchą sałatę prosto z pola, ukręcone świeżo pesto i pękate cukinie. I jeśli społeczeństwo przed moim przybyciem opróżni i ten róg obfitości to ostrzegam – będzie dym.
Ze źródeł dobrze poinformowanych wiem, że Adriatyk ma 32 St. C. mam nadzieje, że mazurskie jeziora nie posuną się aż tak daleko i nie utracą funkcji chłodzenia na rzecz gotowania. Bo Bałtyk na ten przykład bardzo był w chłodzeniu gorliwy i skwapliwie imitował lód binarny, czemu zawdzięczam kilka sesji krioterapeutycznych za friko.
b.

niedziela, 9 sierpnia 2015

szukając cienia nocą

Yyyy. czy ktoś mógłby wyłączyć ten prodiż? oraz dosłać migusiem nieopatrznie pozostawioną nad Bałtykiem wietrzną bryzę?!oddam za to pół królewny i dorzucę dukata za każdego Celsjusza poniżej 30 C. nawet dorsz wędzi się w niższej temperaturze niż ta na staropańszczyźnianej dzisiaj. koszmaromakabra.
b.