wtorek, 30 grudnia 2008

balansując bilansem

po świętach nie odważyłam się założyć nic poza workowatymi dżinsami ze streczu, które świetnie na mnie leżą gdy w mgnieniu oka noszę rozmiar ach ach czterdzieści (gdym zaczynała działalność blogową) a jeszcze doskonalej wypełniam je sobą przy trendzie wzrostowym och och czterdzieści i cztery (tudej). ryby, proszę państwa, ryby są głównym podejrzanym o implikację korelacji spożywczo-przyrostowej. wnoszę to z faktu, ze w moim menu przez ostatni tydzień były głównie : ryby w galarecie, ryby faszerowane, śledzie w oleju, śledzie w winie, śledzie w occie, śledzie w orzechach, śledzie w suszonych pomidorach, mikroskopijne śledziki prosto z morza adriatyckiego w zalewie jarzynowej, szprotki w tomacie i karp w panierce – wszystko niezwykle skromnie ugarnirowane, dla podkreślenia walorów smakowych, sałatką jarzynową, pierogami z kapustą, kapustą z grochem, fasolą z porem, porem z ogórkiem i makowcem. acha , no i serniczkiem grubo olukrowanym, pierniczakami, śliwkami w czekoladzie, miodowniczkami i majonezem. jak widać w eskalacji diety optymalnej poszłam o krok dalej i zmaksymalizowałam nie tylko spożycie tłuszczów ale i węglowodanów i niniejszym potwierdzam, tempo przybierania w obwodzie jest maksymalnie optymalne, nie mogłabym sobie życzyć szybszego. wprawdzie osiągnięty skutek całkowicie mnie zaskoczył, ale wszakże powszechnie wiadomo, że niespodzianki są miłym akcentem życiowej monotonii. w związku z powyższym na zbliżającą się zabawę sylwestrową wyprasowałam już ekstrawagancki, włoski sic!, fartuszek kuchenny o erotycznym podtekście i nie zamierzam go zezuć, gdyż wyglądam w nim jak pamela anderson albo nawet i lepiej (nie wiem czemu word mi na czerwono podkreśla to „nawet i lepiej”, impertynent, a może nawet i impotent jeden). nawet na pewno lepiej. i tak oto kuchennymi drzwiami przejdźmy do podsumowania mijającego roku. udało mi się, przy bardzo intensywnych staraniach, pozostać stanu wolnego i sumiennie wypełniam treścią przepowiednię hanny bakuły, iż kobiety koziorożce (naturalnie z wyjątkami potwierdzającymi regułę) zazwyczaj zostają starymi pannami o wybitnych cechach „dzidzi piernik”z subtelną domieszką „galwanicznej żaby”. i tak to w zgodzie z proroctwem, nie będąc oszałamiającą blondynką, doznałam arabskiego ostracyzmu wobec dojrzałych , farbowanych szatynek . albowiem, jestem mistrzem maskowania moich niezmierzonych pokładów blondynkowatości charakteru. mimo tego disapojting, szczerze do egiptu zapałałam uczuciem gorącem i na zaś trzymam spakowane w reklamówkę z egipskiego duty free kapelutek, krem filtr 50 i złote klapeczki, gdyby mi ktoś w nocy o północy zaoferował last minyt do krainy faraona. pozatym co. ciągle się gubię w moim nowym apartamencie i mam świeżo nabyty syndrom niedowładu rąk przy otwieraniu kopert z potencjalnymi rachunkami. niechętnie dochodzę także do wniosku, że moja twarz oraz pozostałe kończyny, wymagają sprawnego fotoszopa, gdyż natężenie bruzdowatości każe mi oblekać lustra w grube, cieliste pończochy, a jak ja mam oblec lustro w trzydrzwiowej, dwumetrowej szafie? no jak ? w bilansie ujemnym ponadto prym wiodą wyroby tytoniowe. tu walę całą mocą w pierś producenta z łoskotem i pretensją o tak niehumanitarne ceny i parszywe skutki (albo odwrotnie).
W bilansie dodatnim zaś mam WAS!
i ten plus całkowicie mi przesłania wszelkie realne i wyimaginowane minusy. stara już jestem (ważne didaskalium: tu publika podnosi negującą wrzawę na stojąco i rzuca mi pod nogi herbaciane róże, fijołki, kwiat paproci , zielonego dżoni łokera i składki na czeci filar) , więc patos i ckliwy sentymentalizm leżą mi tak dobrze jak te workowate, streczowe dżinsy. motto na 2009 : stej tjuned.


b.

poranną śledząc szadź










b.

wtorek, 23 grudnia 2008

Very Mery - czyli Pięknych Świąt



Kochani, statystycznie niepoliczalni (choć na mieście mówią, że jest tu czasem i pół kopy czytelnika , ha!) zidentyfikowani i inkognito, zaglądający tu z nienacka, zza winkla, zza gazety, zza rzęs, z życzliwości i z innych niejasnych przyczyn, życzę wszystkim na Święta i Nowy Rok, żeby Was otaczała życzliwa i serdeczna atmosfera lucka oraz sprzyjająca aura meteorologiczna, w kolejce po karpia, w korku na moście , przy zagniataniu łazanek i przy świątecznym, sutym stole. Życzę złotych środków na troski, odporności na głupotę świata, gotowości do marzeń i wiary w ich spełnienie. Mądrych aniołów i nierozgarniętych diabełków.
Szczęścia w miłości i grach liczbowych, czasowstrzymywacza / czasodopalacza (zależnie od potrzeb), niskich rat kredytowych, wysokich odsetek na niebotycznych lokatach, zdrowia wzgl. mądrego znachora bez kolejki i wszystkiego czego Wam potrzeba a nie napisaliście o tym do Mikołaja.
Niech was otula jedwab, kaszmir i dobrobyt. Niech poziom szczęśliwości jedzie Wam cały rok 2009 po wysoko plasowanej bandzie, aż do stanu oszałamiającej euforii.


B.

niedziela, 21 grudnia 2008

w międzyczasie

śledzie mi takie bardziej po endecku wyszły, biało-czerwone.

białe - w oleju, czerwone - w czerwonym winie z imbirem, i papryczką jalapeno. kapucha w disajnie państwa środka – żółta

a choinka udaje gwiazdę estrady (słoma i cekiny).

jutro wiwisekcja karpi z ości. pincetą. nie wiem. nie można by jakimiś ultradźwiękami albo polem elektromagnetycznym albo jakimś odczynnikiem chemicznym wyekstrahować te ości ? może ajax - kamień i rdza? troszkę się czuje podczas tej czynności jak agentka „siesaj – kryminalne zagadki majami” albo jak komisarz temperance brennan z „k’ości”. z tym, że ja z góry znam oprawcę ofiary. starszy pan, powiedzmy sobie otwarcie, jest seryjnym karpiokilerem. zwolnionym z odbywania kary ze względu na humanitarne metody – usypia czujność ryb opowiadając im streszczenie z „klanu”, potem razem rozwiązują krzyżówki z małego wędkarza a na koniec delikatnie, maleńkim młoteczkiem, wysyła ich dusze do ichtiologicznego raju przywiązując je jedwabną nitką do rybich pęcherzy. a one odlatując machają mu serdecznie na dowidzenia grzbietowymi płetwami, śpiewają altem „ mery, mery kristmes tu ju, tadżik” a ich dzwonka jeszcze długo w wigilijną noc rozbrzmiewają srebrzystym ding-ding, ding-dong, ding-dong.
b.

zamaskowany rabuś okradł rezydencję paris hilton

ostrożnie wyglądam przez wizjer mojej rezydencji, czy aby nie czai się tam jakiś zamaskowany. a byłoby czemu łupem paść. balia śledzi, worek suszu, kilo cebuli , stojak do drapaczka i prezenty czekające na odświętny anturaż. wszystko w takiej zawieszonej fazie przejściowej, bez lukru i wisienki. gros wysiłków poświęciłam na kokardowanie suszonych grejfrutów przenosząc środek ciężkości aktywności przedświątecznej na wtorek. wyjątkiem dzisiejsza wizyta w empiku o 8:57 . o 9:15 wyjeżdżając z parkingu radośnie gwizdałam jadąc wzdłuż spektakularnego korka ustawionego karnie w kierunku centrum handlowego. w drodze powrotnej zapakowałam do romusia świerk pachnący kłujący. trochę się boję zdjąć z niego tę siatkę maskującą czy mi w niej nie zostaną wszystkie igiełki. a gdyby tak gałązki potraktować superstrong pianką do włosów, mogłoby się to kazać skutecznym środkiem na wypadanie igieł? alternatywnie zostaje mi rozwarcie na szeroko okna i lodówki w celu odtworzenia optymalnych naturalnych warunków temperaturowych . no dobra, idę ciosać pień a korzystając z tasaczka poszatkuję kapuchę i grzybki i te kilo cebuli zapewniając sobie słuszną partię przedświątecznych wzruszeń. acha. i nie mam gwiazdki na czubek choinki. mam za to opakowanie po pięciogwiazdkowej metaxie. idę zważyć za i przeciw.
b.

czwartek, 18 grudnia 2008

ho ho ho 96 - zaczynamy odliczanie do setki

no. to ja już po pierwszej wigilii. wzdęci od kapuchy ze śledzikiem podsumowaliśmy firmowy rok. wzdęcie upostaciowiło słusznie dodatnie ponoć saldo in plus. ojciec-dyrektor owinął wręczane flaszki tokaja aszu w plik szeleszczących banknotów. spryciulek. tokaj aszu jest w małych litrażach. tyle naszego, że nominały banknotów trzycyfrowe. uff. można przejść do następnego etapu misji „p”. okazyjnie się okazało , że rok 2009 nam obrodzi. ojciec-dyrektor nieoczekiwanie zostanie cwajfach herr-opa podwójnym dziadkiem. nasz nowy księgowy anioł będzie miał małego aniołka. i dobrze. kołyski w hurcie taniej wychodzą. zadzwonili z drukarni, że no hm, pani beniu, no te kolory na kartce to trochę się rozjeżdżają z kolorami od fotografa jakby . z dwojga złego wybieramy dominant zieleni. fiolet jakoś za bardzo implikuje uzależnienie od denaturatu. siedmu zielonych kolędników –kartki sponsoruje linia kosmetyków „szrek jor fejs”. a, siem bendem martwić. zieleń wszak kolor nadziei. i wzgórz nad soliną. i pewnego browaru :)
b.

wtorek, 16 grudnia 2008

wstrząśnięty mistrz kateringu

normalnie jakbym dziś z rana się w słupsku obudziła. bo tam ponoć trzęsienie ziemi było. u mnie chyba też. trzy razy mnie tak zarzuciło po ścianach, że zaczęłam się macać, czy mi obłędnik nie wypadł. pomyślałam pomrocznie, że może to wina, iż tuż po przebudzeniu z powodu światłowstrętu nie używam światła ale ponieważ zarzuciło mnie również na oświetloną wannę oraz sedes , z lekka się zaniepokoiłam. chuchnęłam sobie w lustro ale gdzie tam, zero promili w wydychanym. i martwiłabym się tą niespodziewaną niestabilnością, gdybymi w radio nie powiedzieli, że no przecież pani kochana w sztokholmie trzęsienie ziemi. wisłą poszło, wszak woda niesie, prawda? drugie trzęsienie wygeneruję sobie sama. biurowa wigilia. ojciec-dyrektor zakochany w tradycji, z notesem w ręku odptaszkowuje skrzętnie dwanaście wigilijnych potraw, jak dwunastu apostołów. kiełbaski z rożna i kartofelsalat na pozamedalowej pozycji. u nas we czwartek. ten czwartek. z rozmachem godnym salomona nabyłam w sklepie kolonialnym pół kila prawdziwków na kapuchę (moje własne prawdziwki certyfikowane li i jedynie do osobistego użytku wewnętrznego schowałam tak , ale to tak, że ich znaleźć nie mogie. rodzina mię zasztyletuje, zaraz po podzieleniu się opłatkiem, jeśli ich nie znajdę. liczyć w takim momencie na ich litość to jak wierzyć w gówną wygraną w totka bez wrzucenia losu). warzone grzyby wydzielają taki zapach, że mi się skręca cały przewód pokarmowy w ślimaczka. kapucha w duecie z cebulą dochodzi, cokolwiek by to miało znaczyć. susz na kompot się dosusza w bagażniku. śledź po mlecznej kąpieli wypełnia litrowy wek zwieńczony cebulką. makowiec oszywiście zawija dla nas na zakopiańskiej „irenka”, dwa centymetry maku, milimetr ciasta, dwa cm maku , milimetr ciasta –idealne proporcje dla makożerców. jeszcze tylko uprasować obrus, zebrać i przeliczyć przed użyciem rodowe srebra, wyciąć dwanaście złotych aniołków, skroić jemiołę i powiesić wegetariański schab ze śliwką. ach i drobiazg nalizać 850 znaczków na świąteczne koperty. ale to już zrobię zupełnym mimochodem , biorąc prysznic. urządzić komuś wigilię? mam jeszcze wolny piątek. ten piątek.
b.

ps.

gdyby jakiś natchniony chemik zechciał wyekstrahować zapach kompotu z suszonych jabłek i śliwek i zastosować go w mydle bądź w wc-pikerze – nie przestawałabym się pienić. tymczasem susz gotowany w biurze powoduje niespotykaną dotąd częstotliwość nawiedzania kuchni przez lunatykujących do gara koleżanek i kolegów. idą tak z obłędem w oczach schodami w górę schodami w dół, stają nad garem , podnoszą pokrywkę, robią sobie inhalację z nawilżaniem skóry i z aureolką pary śliwkowej wracają do biurek. śliwkowi aniołowie .
b.

no to przybieżeli



b.

niedziela, 14 grudnia 2008

konkurując z tomkiem kruzem, czyli miszyn imposiboł tu ziro ziro ejt

ponieważ idom „Ś”, uruchamiam wiążące konotacje. niealfabetycznie na podium plasuje się wyraz na „p” i nie chodzi bynajmniej o pierniczki, tym mięknie rura w towarzystwie skórek mekintosza ( o przygodach pierniczków z orzeszkami nie mogę napisać bo mi grozi ekskomunika, intifada i stos) . chodzi o te (liczba mnoga) „p” budzące obłęd w oczach i arytmie dwukomorowego. w kieszeni mam zwoje podaniowego papieru z argumentami autorów za stanowczym odrzuceniem rózgi na rzecz skrupulatnie wyspecyfikowanych pożądanych, oczekiwanych, upragnionych. santa rusza na łowy. po trzykrotnym okrążeniu arkadii bez cienia szansy na zaparkowanie w tumulcie zwabionego do skarbnicy ludu mazowsza porzucam w błoto tę chybioną ideę. azymut stadion narodowy. tego się nie da okrążyć. jak już raz wjedziesz w korek, to już tylko melisa albo sznur na szyję. pogryzając melisę i machając wycieraczkami dla zebrania z przedniej szyby luckości jadę. stoję. jadę. stoję. jadę. pan na parkingu musiał dostrzec błysk szaleństwa w moim lewym oku bo odstawia na bok słupek z napisem - brak miejsc. oddycham do torebki i wyrównuje tętno. jestem tym no, nenufarem jestem na jeziorze zen, jestem nenufarem i mam misję na „p”. z zaskoczeniem niejakim zauważam, że adwentowym stadionem rządzą, wyparłwszy azję ( nie tuhajbejowicza, oczywiście), ciemnoskórzy eklezjaści w kapturach z poliamidu. o ile dobrze pamiętam, wśród trzech mędrców w miodowej szopce był jeden afroamerykanin a żadnego chińczyka. a więc świąteczna tradycja obowiązuje i tu , gdzie za kilka lat rozegra się , ufajmy, pokojowa wojna futbolowa. tymczasem gnana prerogatywą „pe”- czyńcy

wpłynęłam na suchego (szczęśliwie) przestwór bazaru,

but nurza się w chodniku i koślawo brodzi;
śród fali rąk szumiących, śród ludzi powodzi,
omijam najeżone ostrowy teflonowych garów.

już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu,
patrzę w portfel, i szukam jak dziś euro chodzi
tam z dala błyszczy obłok? tam jutrzeńka wschodzi?
to błyszczy cekinowy stanik, to wzeszła gwiazda ekranu.

stójmy! - jak pięknie! - widzę kraciaste rajstopy,
których by nie dościgły barchany spod łodzi;
widzę, kędy wzruszony marian nimi odziewa stopy,

kędy wąż śliską piersią wokół łydek jej brodzi
w takiej chwili! - tak ucho natężam ciekawie,
że słyszę głos jej matki- wszak to nie uchodzi !

meandruję alejkami w poszukiwaniu torebusi dla starszej pani. głęboko w grunt wbija mnie kolekcja złotych toreb z wizerunkiem pantery, sama nie wiem, bardziej kiczowata czy bardziej awangardowa. ach i to kusi i to nęci. para starych stadionowych wyjadaczy kręci nosem nad wygórowaną ceną – chodź, rzecze ona do onego – nie będziemy kupować u polaków – tu straszna drożyzna. wnikliwie rozglądam się po twarzach sprzedawców i zaprawdę powiadam wam, trudno tu nawet o namiastkę potomków światowida, o ile ten nie był synem niskopiennego mandaryna. ruchem koszącym przemierzam ścieżki wzdłuż straganów niesiona euforyczną falą potencjalnych nabywców i sama nie wiem kiedy , nagle taszczę kilka mniejszych i większych siateczek urągających proekologicznym trendom. pobieżna lustracja ich zawartości i hyc hyc uciekam z tej idealnej apoteozy królestwa hermesa. w domowych pieleszach przeprowadziwszy konfrontację zdobyczy z listami dochodzę do wniosku, że obdarowani dojdą do wniosku, że wysyłanie listów do santa jest czynnością absolutnie bezsensowną i że santa ma bardzo poważne trudności w czytaniu ze zrozumieniem. a ja się i tak cieszę, że w chwili desperacji nie nabyłam każdemu, jak leci, stadionowego zestawu: różowy stanik, celuloidowa choineczka z pozytywką, chińskie ptasie mleczko i półmetrowy tekowy tukan, z dywersyfikacją płciową w postaci skarpet jako zamiennika stanika. prawie kontenta z wypełnienia misji „p” cichutko sobie w kąciku ćwiczę frazę : ho ho ho , siedząc pod moją śliczną dwudziestocentymetrową celuloidową choineczką ze stroboskopowymi lampkami, jak każe tegoroczny trend dekoracyjny.
b.

środa, 10 grudnia 2008

sesjolodzy znad wisły

sesja zdjęciowa przeszła w tryb dokonany. punktowy reflektor i skupiona uwaga fotografa na lewym profilu wzbudza nieoczekiwanie immanentny apetyt na zostanie gwiazdą. kerownik planu okazał się być efektywnym medium i przyjął na klatę moje wieczorne mantrowanie. z przebieralni wychodzę już jako rasowa cyganicha, z burzą czarnych loków, cekinowym czepeczkiem i zamaszystą czarną spódnicą z czerwoną chustą wokół bioder, zalotnie pobrzękując błyszczącymi ozdóbkami. magiczna koincydencja marzeń kilkulatki ze spełnieniem w wieku matronowskim/matronalnym (?) . maj nejm is carmen, carmen daglezja volcan de fuego. ośmieleni kostiumami , na kilka godzin przeistaczamy się w kwintesencję postaci obleczonych onymi. diabeł z cynicznym uśmiechem kusi błękitnookiego anioła, bezkarna śmierć frywolnie operuje kosą w falbanach cygańskiej spódnicy, król dumnie pręży pierś bogato zdobną w diamenty i rubiny, pastuszek groźnie kłapie turoniowym pyskiem, drugi anioł wznosi zgorszone gałki ku niebiesiom. dla wzmocnienia zamierzonego efektu ryczymy potwornie fałszującym wielogłosem „przybieżeli do betlejem pasterze”. ojciec-dyrektor upiera się przy „stile nacht” dzięki czemu kakofonią wydobywanych z przepon dźwięków plasujemy się w czołówce chórów atonicznie-eksperymentalnych. fotograf macha górnymi kończynami niczym wytrawny dyrygent i stanowczo egzekwuje do kolejnych ujęć wyrazisty akcent na robienie ryjka z literą „ o umlaut” dla spuentowania właściwego ujęcia, co kłóci się jednak z naszym rozpasanym „he he he”, niepożądanie rozjeżdżającym nam usta w soczysty uśmiech półgłówka. koniec sesji to indywidualne portrety. wysiłek składający się na niezbędnie konieczny uduchowiony fizis daleko wykracza poza nasze obrabiarkowe emploi. migiem przywołuję więc z pamięci ćwiczenia z jogi oczu, by sprostać wymaganiom fotografa w kwestii oczekiwanego , pozazmysłowego zawieszenia w czasoprzestrzeni wniebobranego kanta . halo?!? karnie wyginam źrenice w asanę: pozazmysłowe zawieszenia kanta. klaps, szlus, finito. uff. z niewymuszoną rozkoszą wracam do moich kółek zębatych i pionowej pinoli. sesja zdjęciowa przeszła w tryb dokonany.
b.

wtorek, 9 grudnia 2008

azymut "Ś"



firanki zdjęte. odsetek złamanych agrafek przechodzi luckie pojęcie. mam ręce grabaża, nie baletnicy. szkoda, że nie można prać firanek z karniszem. byłoby szast prast. rozważam (nie) mycie szkła. czy inwigilacja mikołaja sięga aż do moich szafek? czy opuszczenie tego punktu zaowocuje rózgą? na wokandzie straty w szkle kontra rózga. ława przysięgłych skanduje róz-ga róz-ga! ale to ja tu jestem sędzią i na razie odraczam i powództwo i wymiar kary. tymczasem u starszej pani odwieczne gry strategiczne nabierają rozpędu. tradycyjnie anektuję sobie kapustę z grzybami i różne oblicza śledzia. w jednej z popularnych odsłon śledź jest li i jedynie usprawiedliwieniem dla jadalnej kołderki, której skład kosi pokotem każdą dietę i podnosi ku niebezpiecznie wysokim graniom poziom cholesterolu. majonez – korniszonki-ser żółty – tak musiała smakować małmazja i ambrozja. pierogi , decydujemy ze starszą panią jednogłośnie, wszak nieobecni nie mają racji, lądują u alaski. ja mam wielopostaciową alergię na wałek do ciasta. ciotka krzestna kręci mak na kutię, choć do piątego pokolenia wstecz obecności kresowiaków na naszym drzewie genealogicznym nie potwierdza żadna teczka ipn. starszy pan jak co roku dzierży funkcję łagodnego transmitera karpi do tego ponoć lepszego ze światów. no i robi za gajowego maruchę. ma sprostać naszym niewyszukanym wymaganiom przytaszczając na dom drzewko dwa metry bieżące, niezwykłej urody , kwantowej symetrii, pachnące świerkiem i nieopadalne jak jodła do kwietnia. i tylko starszy pan to potrafi. a jutro w pracy pandemonium. sesja zdjęciowa do świątecznych kartek dla naszych ukochanych klientów. motyw przewodni – kolędnicy. turoń kłapiący paszczą (ojciec dyrektor nawet jeszcze nie przeczuwa), gwiazdor, barany , pastuszkowie, żyd i cyganka. więc kręcę loki z mantrą na ustach: cy-gan-ka cy-gan-ka i zaklinam telepatycznie kerownika planu, by na mój widok nie zanucił tęsknie „gdzieżeś ty bywał, czarny baranie, czarny baranie”

10.12.2008 ps.
pakujemy kosy, sztuczne po pas włosy, kartoflane nosy
przywdziewamy kierpce, baranie kożuchy , diabelskie kaftany
bendziem kolendować aż wam z zadków spadnom filcowe barchany, hej !

no i po zdjęciach. a jaką miałam rolę ? uwaga , patrzeć mi na usta cy-gan-ki !!!
normalnie unbeliwyboł no nie ? :)

b.

niedziela, 7 grudnia 2008

familiada

w sobotni poranek znalazłam w tapczanie mariana. dziękuję ci Mikołaju. bliskie obcowanie z młodocianym marianem jest niezwykle miłe i ekscytujące. zwłaszcza z pozycji ciotki. bogatą paletę powinności i obowiązków zawieszamy tej soboty na kandelabrze. dla podkreślenia wolności swobód obywatelskich synchronicznie zapominamy umyć zęby. skrzętnie gromadzimy małe grzeszki i celebrujemy drobne występki przeciw codziennej rutynie. trach ciach jajecznica w łóżku na śniadanie a kolacja o 22:15 oparta na meksykańskim buritos kapiącym sosem po paluchach. wieczorem mamy panel literacki na temat „przesłania pana Cogito”. ponieważ marian z tego wiersza najchętniej zrobiłaby wycinankę łowicką , próbuję bez zbytniej pompatyczności ale i z ograniczoną dezynwolturą, żonglując przykładami , o zgrozo, z naszego parlamentu i publicznego establiszmentu unaocznić rozbieżność przesłania z postawami. w trakcie dyskusji trzaskają gromy. marian nie zapałała do Herberta przyjaznym uczuciem. na razie. dla ratowania honoru poezji czytamy więc sobie „fioletową krowę” a do poduszki „wszystko czerwone”. w ramach zajęć pozaregulaminowych nakładamy na głowę kasztan . w ramach zajęć regulaminowych przeprowadzamy ćwiczenia fizyczne. nagle dowiaduję się, że córka mojej siostry posiada niezwykle interesującą cechę organiczną – strzela z hukiem każdym uruchomionym stawem więc zajęciom fizycznym towarzyszy nieustanny stukot a to z kolana a to spod łopatki. trochę to utrudnia ćwiczenia, zwłaszcza, że każde takie strzyknięcie powoduje nagły wrzask zakończonym eksplozją chichotu. ponadto okazuje się, że nad zborność ruchową marian przedkłada totalną dysharmonię i freestajl grożące jednoczesnym wypadnięciem wszystkich stawów. zarzucamy więc te niebezpieczne praktyki i spekulujemy menu na sylwestra. marian zdecydowanie optuje za tartinkami i koreczkami, koniecznie z kawiorem. hm. chcąc się do tej opcji przychylić przychylnie powinnam już chyba zacząć kroić korniszonki i drylować winogrona i ... zaciągać kredycik pod astrachański. posiadłszy nieco doświadczenia logistyczno-kulinarnego idę raczej w kierunku jednogarnkowym. aby zbyt głęboko nie wejść w spór kuchenny odwożę mariana do prawowitych właścicieli. ale opcja ciotki pozostaje włączona na zdalne on. bo alasce mikołaj przyniósł w worze kilkudniowy pobyt w zakopanem, więc jest w tymczasowym offie. no cóż. każdy ma takiego mikołaja na jakiego sobie zasłużył prawda ? ;)
b.

piątek, 5 grudnia 2008

pastując walonki

ten facet, który reklamuje z rodzącą żoną jakiś system naprowadzający do porodówki po spotkaniu ze mną trafiłby prosto do urazówki. a razem z nim autor tej debilnej reklamy.kogoś to bawi? czy tylko ja mam chrome poczucie humoru? może mam i chrome po tym jak wysłucham tej reklamy siedem razy w drodze do pracy. może troszkem rozdrażniona, gdy 20 min. z zegarkiem w kokpicie stoję na torach koło śpiących. z lewej napiera tramwaj 23 z prawej napiera tramwaj 4 a ja mogę jedynie wyjść z auta i przenieść go ponad dachami innych by zluzować tory. ponieważ pokrewieństwo z supermenem mam znikome a już połączenie czerwieni z niebieskim gryzie moje poczucie estetyki powodując drgania licznych plomb to trwam w bezruchu . jestem wzorcem trwania u stóp śpiących. a za mną kakofonia klaksonów i kierowcy polerujący swoje podręczne bejzbole. gdy w końcu osiągam ukochaną saską kępę mam ochotę zgrzmocić w uprzejmy czerep sprzedawcę gazet i kopnąć burka przed kioskiem gdy nagle burek patrzy się na mnie i gną mi się kolana . burek jest nieziemskim wcieleniem dejwida bowi, ma jedno oko błękitne a drugie piwne. noga mi zawisa w zachwycie i spływa na mnie błogosławiony obłok świętego spokoju. i słusznie. wszak idzie weekend. mi-ko-łaj-ko-wy! wystawiajta mokasyny, kozaki i walonki. sandałki sobie darujcie.
darz mikołaj, dasz!
b.

środa, 3 grudnia 2008

zapach Świąt ... lub czasopism

chcecie poczuć Święta –kupcie nowego „bluszcza”. pachnie cynamonem, alska wyczuła nutę szarlotki, i jeszcze goździkami nabitymi w soczystą mandarynkę i prezentami i śniegiem z dzieciństwa. podczas lektury pachnie w całym mieszkaniu. a potem aach jak pachną ręce. zamyśliwam kupić jeszcze kilka egzemplarzy i rozłożyć pod obrusem wigilijnego stołu. tylko dzidek egzemplifikuje kichaniem alergię na tęże lekturę. reperkusje bliskich spotkań z czasopismami bywają bolesne nie tylko dla twórców ustaw.
b.

wtorek, 2 grudnia 2008

doszkalanie z marudzenia

wszyscy wokoło się doszkalają. naprawdę coraz trudniej zasymilować się z takim środowiskiem. pozostawanie w stanie permanentnego niedouctwa przestaje być luksusem a zaczyna drapać. drap drap drap pod narządem powłoki zewnętrznej. dwa metry kwadratowe drapania, a może i więcej. zmuszona tymi nieprzychylnymi matołectwu okolicznościami drapie się w powłokę skroniową w poszukiwaniu obszaru, który mogłabym ku pożytkowi świata wyeksplorować, opanować i zaowocować. jako córka wybitnej mistrzyni igły od razu odrzucam kurs kroju i szycia. w mojej zygocie, w miejscu chromosomu odpowiadającego za dziedziczenie tego talentu zionęła najprawdopodobniej wielka dziura. a ponieważ natura nie znosi pustki, na szybko wyprodukowałam w miejscu tego krateru zdolność do maksymalnego redukowania wysiłku. w mojej zygocie nastąpiło skrajne wychylenie wahadła pracowitości w drugą stronę. tym samym wszelkie wysiłki na rzecz przezwyciężenia mojego osobniczego lenistwa to jak walka dawida z goljatem, jak próba zrobienia trwałej łysemu, jak gotowanie jajek na twardo bez jajek. mimo jednak tak logicznego osadzenia mojego lenistwa w praprzyczynie genotypu powłoka nadal drapie. konstatuję, że to zgubny wpływ środowiska, w jakim przebywam. środowiska, które nie wiedzieć czemu nieustannie się doszkala, doucza, dokształca i ewoluuje w różnych mniej lub bardziej logicznych dziedzinach zakłócając moją homeostazę. z nieskrywanym ociąganiem, w międzyczasie skwapliwie pralka, zmywanie, zamiatanie, dłubanie, przez okno wyglądanie, rzęsami machanie, sięgam po jakiś podręcznik. o. wyciągnęłam „jogę oczu” – mmm bardzo, bardzo fascynujące. nauczę się robić asany źrenicami i paranajamy powiekami. po nieudanej próbie pawia w lotosie (eee, to nie to co myślicie) kurs jogi umiejscawiam w bliżej nieokreślonej przyszłości. następny podręczniki - „potęga osobowości – pamięć”. wiecie, że pamięć krótkotrwała jest w stanie uchwycić przeciętnie do siedmiu elementów? robię stosowny test sprawdzający. każą mi odliczać do tyłu od 486, 483, 480 itd. do 429 . tak szybko jak potrafię. a potem odtworzyć wcześniej przeczytaną sekwencję siedmiu liter. wynik testu makabrycznie niski. ćwiczenie czegoś, czego się nie ma jest mało motywujące i strasznie deprymujące. z impetem trzaskam okładkami podręcznika i robię skarlet. jutro. pomyślę o tym jutro.
b.

mesycz ło lisie dla ju

Ssssssssszszszszssssssssssssssssszszsz

J23 donosi, że

aeer28d
nczp11o ←↕

a zatem kukułka zakuka na cześć gracjana i maksencjusza

sssssssssssssssssszszszsssssssssssssszszsz
b (pod siatką maskującą)