poniedziałek, 24 czerwca 2013

Dolina. niech będzie, że szwajcarska

upał z amazońską wilgotnością rozgotowują mi mózg. nie wiem, czy przez to stanie się bardziej pożyteczny – jak ugotowane ziemniaki, czy raczej bardziej niezdatny jak ugotowane calypso. na razie antycypowanie ostatecznego efektu cieplarnianego przekracza możliwości obu vel obydwu półkul. jedyne co przewiduję, per analogia do skorupiaków, to że szara masa przybierze śliczny, karminowy kolor. na tym etapie gotowania znacząco zanika mi funkcja podstawowa mózgu. w związku z czym wzbudzając spóźnioną panikę pognałam dziś na łeb na szyje i na badania okresowe medycyny pracy siłą odkleiwszy się od fotela. parkując na maciupeńkiej saskokępskiej uliczce wykonałam w ciągu kwadransa osiemset ruchów manewrowych mających mnie uplasować na jedynym wolnym kawałku krawężnika. panom z pobliskiej stacji paliw dostarczyłam dużo darmowej, wysokogatunkowej rozrywki, zwłaszcza wyślizgując się ruchem wężowym z auta przyblokowanego od strony kierowcy płotem. a potem. wtargnęłam z przyklapniętym do czoła od upału włosem do rejestracji z dala już awizując przepraszające spóźnienie. stateczna obsługa w klimatyzowanym pomieszczeniu pobrała wszystkie moje dane do piątego pokolenia wstecz, kilkakrotnie przeczytała wysłane przez siebie skierowanie i orzekła nie znosząc sprzeciwu : zenek, to nie ten. to nie ten dzień. na moje alejakto odpowiedzią był palec wskazujący kalendarz. no fakt. to nie ten. alem i ja wszak się mogła pomylić skoro mi jeden taki germaniec, co go chronicznie nie znoszę a znosić muszę, zapowiedział DZIŚ, że owszem szykują ekspresowy serwis na nadchodzący 15 czerwca. no chyba, że w tych piekielnych okolicznościach przyrody czas się zaczął cofać. moje kurze łapki byłyby zacnie wdzięczne. choć wątpię nie sądzę.w asyście panów z pobliskiej stacji paliw wślizgłam się do romana i wykonałam popisowy, bezszkodowy manewr jazdy po łuku tyłem na odcinku pół kilometra. zachwyceni panowie rzucali mi na maskę kwiaty lipy i konfetti ze starych paragonów. nawet nie przeczuwają, że jutro kolejny odcinek krawężnikowej farsy. powróciwszy po pracy na tarchomińskie łono wyrzuciłam z szafy całą garderobę w celu skompletowania stroju stosownego do wygłoszenia mowy tronowej, tfu, sprawozdania z wyników rocznej pracy na forum międzynarodowym w maleńkim miasteczku zachodniej Helwecji. konieczność wygłoszenia dysertacji w języku co najmniej zbliżonym do mowy Szekspia (sorry Szekspir) w dwójnasób paraliżuje mi gotujący się mózg. pierwszym krokiem do kompletacji było upranie skórzanych sandałów w dość popularnym proszku do prania bez wirowania. sandałki na skutek rozlazły się prześlicznie i tylko owinięcie stopy skoczem może utrzymać mi stopę w ryzach obuwia. porzuciwszy obuw skupiłam się na owinięciu korpusu. selekcja podyktowana upałem była dość prosta. precz rękawy, długie nogawki, precz garsoni, żakiety i pulowery. na placu boju zostały mi fikuśne body, topy bez pleców, zwiewne tiule i perkalowe spódnice. postanowiłam udawać filigranową, słowiańską blondynkę w środku gorącego lata licząc na to, że upał przygna innych zagranicznych prelegentów jeno w kepi, sandałach i sukienkach z gazy. i w tym otoczeniu moje przykrótkie rybaczki i gołe ramiona wydadzą się bardzo stosowne. spakowawszy dobytek do maleńkiego sakwojażu wielkości średniego słoja z ogórkami odpaliłam internet w poszukiwaniu prognozy, wróć, potwierdzenia oczekiwanej prognozy pogody dla tej części Helwecji. o jakże nikczemnie zmyliła mię nazwa hotelu FLORYDA.od środy temperatura max. wyniesie stopni celsjusza może ho ho ho 17 a minimalna to już na ament 9. opady ulewnego deszczu bardzo niewykluczone. jakby, cholera jasna, byli w Unii, to by takie anomalie nie mogły mieć miejsca. odstawiam więc na bok słój po ogórkach, bierę kufer transatlantycki i pakuję żakiety, pulowery, długie nogawki i wodoodporne mokasyny. już ja im w języku Szekspia powiem łot aj fink ebałt dys łeder misaponting. jasną stroną delegacji jest szansa ponownego spotkania z czeską Janą. czeska Jana jest niezmiernie wyluzowna. ma ponoć cholernie bogatego męża i na rzecz koncernu pracuje raczej hobbystycznie. Ma tez dość swobodny stosunek do wszelakich tego typu nadętych zgromadzeń i zawsze wie, gdzie dają dobrą kawę i jeszcze lepsze wino. a w trakcie oficjalnych prelekcji, wykładów i podsumować ostentacyjnie ziewa i gra w kulki na iphonie. i mówi ślicznie po angielsku. a gdy jej nie rozumiem ( co oczywiste, po angielsku) bez pardonu przechodzi na czeski i wtedy dopiero zaczyna się jazda bez trzymanki. Szekspirze, nie opuszczaj mnie!
b.

sobota, 22 czerwca 2013

Na Francuskiej

przed kioskiem pochylał się mnąc w dłoniach karteczkę jakiś pan. wsadził głowę w okienko (swoją drogą co za idiotyczna konstrukcja, że aby kupić gazetę, żyletki czy cobądź trzeba omalże przed kioskiem uklęknąć lub być wzrostu siedzącego psa – co nie jest niczym nagannym ale jednak nie jest to też przeciętny wzrost słowianina – no chyba, że te kioski to patent pigmejski), no więc wsadził głowę w te okienko i zapytał, czy jest kolejny odcinek gazetki dla dzieci: „wierzę w przetwory”. zaintrygowana tytułem też wsadziłam głowę w okienko. lato wszak przyszło, w powietrzu wisi eksplozja ogórków, buraczków, wisienek, papryki i wszystko prze ku wegetacyjnemu szczytowi – to i może mnie się przyda taka gazetka. widziany z perspektywy okienka biust w środku kiosku obrócił się w lewo, potem w prawo a potem na wprost i skonstatował, że takiej gazetki nigdy nie miał w ofercie. pan, obarczony zadaniem rozmnął na powrót zmiętą karteczkę i wprowadził korektę swojego zamówienia: a, nienie, poproszę przepraszam gazetkę „wierzę w potwory”. hm. jestem chyba za bardzo wyalienowana z aktualnego rynku gazetek. lub czasopism.
b.

wtorek, 11 czerwca 2013

podroby potargowe

chciałam przyniniejszym zdementować plotki, że iż oto w publicznie rozpowszechnianym mailem przepisie na słowiańskie fułagra zawarłam tajemnicę wysublimowanego smaku w fakcie przesmażenia posikanej cebulki. otóż uprasza się potencjalnych kucharzy aby nie posikiwali na cebulę a jedynie ją posiekali. brak jednej literki nie oznacza, iż chciałam zaszczepić w konsumentach ducha wszechmogącej urynoterapii. bynajmniej. no. ale. poszło w świat więc z całą mą mocą dementuję. zwłaszcza, że dałam skosztować fułagra na targach międzynarodowemu towarzystwu i musiałabym się w cuglach ekstrapolować z firmy, gdyby wieść o serwowaniu posikanej cebuli dotarła do nobliwych konsumentów zza Odry i Nysy Łużyckiej. choć w sumie zważywszy na napięcie panujące ostatnimi czasy w biurze chętnie wysłałabym się w kosmos co najmniej. ojciec-dyrektor daje czadu do pieca jakby się objadł sfermentowanego manioku. plan wizytacji klientów w towarzystwie angielskiego specjalisty od tego i siego (moja wiedza o tym i siamtym jest licha jak funt kłaków, a już w języku Szekspira pretenduje do miana szczytu kuriozalnej niekompetencji) skręca mi żołądek w dwuzwojowego ślimaka. no i co. no i co z tego, że angielski dżentelmen niezwykle uprzejmy, miły i ujmujący jest. koniec końców i on też musi wypełnić po delegacji w Polsce koncernowy matrix znaczącym przychodem. w procentach. oraz w calach. myśl o natychmiastowym przekwalifikowaniu na operatora mopa wzrasta we mnie jak poziom wody na trasie AK w stolicy. tegoroczne targi z powodu braku henryczka były potwornie nudne. no może z wyjątkiem czwartku, kiedy musiałam zaglądnąć do wizytownika, żeby sobie przypomnieć huajem. podczas gdy ja konwersowałam z mniej lub bardziej znanymi mi klientami, dziewczyny w kuchni szatkowały na wyścigi składniki zastępczych kanapek. gdyż oto bowiem – kataklizm dwudziestolecia – zabrakło, och zabrakło parówek. nagła trwoga zdjęła Poznań. zrobiło się szaro, a w niedalekiej oddali zagrzmiał złowróżbnie ciskając pioruny neon „skrytym parówkożercom mówimy nasze stanowcze NIE”. groza przeszyła na wskroś trzewia. słychać było szlochy, łkania i lament. a potem znagła wśród zimnej nocy wzszedł był na nieboskłon księżyc i obłaskawił sytuację miejscowym śledziem w śmietanie w hotelowej karczmie. i nagle coś, jakby pojawili się: „wszędzie pogodni, zamożni Polacy (i nie tylko), luźnym zdążając tramwajem, wytworną konfekcją okryci, i darząc uśmiechem się wzajem, i wszyscy do czysta wymyci, i wszyscy uczciwi od rana od morza po góry, aż hen”. i tym wieczornym, niepozornym śledziem uratowaliśmy swój imydż i honor a może i ojczyznę. na następne targi jednakowoż planuję koklusz ze szkarlatyną, osoby stosownie prątkujące w okolicach początku czerwca 2014 mile widziane.
b.