sobota, 9 kwietnia 2016

O pączkach bez cukru i zupie bez sensu


Na jutrzejszy rodzinny obiad, z uwagi na pewne okoliczności przyrody, postanowiłam uwarzyć coś specjalnie bezmięsnego (wiem Droga Matko, zjadłabyś gicz cielęcą nadziewaną wołowiną i polaną skwarkami, i flaki i pęto kiełbasy dobrze obsuszonej. Ale. będą ersace. I proszę mi tu nie mruczeć Ersac, cholera, nie życie) . tak więc tymczasem ( no bo robię sobie przecież okolicznościowe wyjątki dla tych fikuśnych hamburgerów średnio wysmażonych podawanych na ul. Ząbkowskiej. A! i trzeba tam wrócić na t-bone steak!) kuchnia wegetariańska w natarciu. Drugie danie zrobi się przed nadejściem kohorty w try-mi-ga (recepta mówi: wrzuć na patelnię posiekane kłącze, potrząśnij, dodaj sos terajaki i wuala – no to się przecież nie będę stresować, prawda) ale zupa wymagała uprzedniego przygotowania. Skrupulatnie niczym początkujący aptekarz dodawałam, odmierzone uprzednio na szalce Petriego ingrediencje. Następnie zawartość gara w którym ilość przypraw zdecydowanie prześcignęła ilość składników bazowych zblendowałam i poszłam na wał, bo choć bryndzowato, wietrznie i zimno, to jednak wiosna kusi. Na wale trwa aktualnie z góry skazane na przegraną smuty pozimowej przesilenie: nobliwa, stonowana i introwertyczna szarość vs. bezczelna, niepohamowana i ekstrawertyczna zieloność szumiąca na wietrze hasłem: to idzie młodość, młodość, młodość i niech mnie szarość cmoknie tam, gdzie sięgnie.






Powróciwszy ze spaceru z zamiarem nicnierobienia potknęłam się w kuchni o gar zupy i zupełnie znienacka mając w ręku warząchew postanowiłam dokonać degustacji ad hoc. Warząchew zanurzona w garze syknęła, puściła kłąb dymu i uległa rozszczepieniu na cząstki dla oka niewidoczne. Stalowy gar wydał się mi jakoś bardziej przeźroczysty i w kształcie półpłynny. Zanurzyłam weń łyżkę srebrną w celu zaczerpnięcia konsumpcji. Łyżka się nieco wygła, ale że to stare srebro rodowe, nie znikła jak drewniana kopyść. Organoleptyczny test wypalił mi wszystkie plomby do trzeciego pokolenia wstecz, zrobił mi piling jamy ustnej na zawsze (oby) pochłaniając problematyczne migdałki oraz zdarł mi szkliwo z zębów przednich (mniemam, że z tylnich takoż, ale się mi lusterko łazienkowe w otworze gębowym nie mieści, więc pewności nie mam). generalnie po odbytej degustacji uważam, że przypadkiem uwarzyłam cudowny ekologiczny środek do czyszczenia wszelkiej maści długoletnich zacieków, śniedzi i erozji. No. Ale goście niekoniecznie oczekują flaszki detergentu w miejsce miski z zupą. Musiałam więc poczynić działania w celu neutralizacji substancji. Nie mogę jeszcze zdradzić jak (rodzina czasem tu jednak zagląda), ale po trzeciej próbie zupa przestała rozpuszczać durszlak a wrzucony do gara na próbę ziemniak przestał się w sekundę zmieniać w osmoloną frytkę. Ale jeśli jednak, jakoś, cudem, przychylnością i kindersztubą nie pozwalającą rzucać mięsem w kucharza-gospodarza przeżyją tę zupę, to już planowany Deser z kaszy gryczanej może się jednak okazać gwoździem do mojej wegetariańskiej i bezcukrowej trumny. Oraz wieczystą, rodzinną anatemą. O czym Wam doniosę. O ile nie poniesie ich szał hipoglikemii.
b.