poniedziałek, 29 sierpnia 2011

halo halo Paryż, jest tam kto ???


nie że jakaś rajsefiber, ale jeśli jest ktoś kto nas by zechciał zdalnie wyprowadzić z tej matni na paryski bruk, to w sumie ja bym była za. bo coś mi się wydaje, iż istnieją szanse, że z tego lotniska wyjdziemy dopiero w godzinie powrotnego odlotu. w sumie to co. mamy przewodniki. dwa. przeczytać je uważnie to nie jest mesje pikuś. mieszkał Tom Hanks na lotnisku kilka miesięcy, czemuż by nam się miało nie udać. z tym, że roboty hydrauliczno-kafelkarskie to raczej odpadają. możemy im najwyżej artystycznie zgrafitować terminal. a więc, do listy rzeczy niezbędnych dopisuję kombinezon malarski i baterię sprejów. Marian będzie grał na grzebieniu dumki podolskie a ja im wymaluję bitwę pod grunwaldem , wrzosowiska i malwy na lewadach ( w kontropozycji do słoneczników samiwieciekogo). nie no, spoko. wcale nie gryzę tego długopisa, on już taki był wymamlany.
b.


ps.
oraz testowałam dziś obuw przeznaczoną na kostkę brukową lutecji. i palecboży musiał mię do tego czynu natchnąć. gdyż. po dwóch godzinach siedzenia za biurkiem moje pięty zaczęły przypominać ofiary zgilotynowane na place de la concorde (wiecie, że konstrukcję gilotyny wykonał producent klawesynów ? może mu się nie podobało jak odtwórcy fałszują? z drugiej strony to dowodzi, że schizofrenia świata jest odwieczna. zdolny klawesynista i wielbiciel terpsychory w zaciszu swego warsztaciku struga sobie hobbystycznie gilotynkę pogwizdując eine kleine nachtmusik). no w każdym bądź razie na liście niezbędników dopisuję skwapliwie kilo plastrów żelowych. a małymi literkami : spenetrować, ekhm, odwiedzić dział obuwniczy w galerii lafajet ( o ile oczywiście, ktoś nas wyciągnie z terminala).
b.


środa, 24 sierpnia 2011

tumimarazm hiperbaryczny a kamforowe memuary plus bonus dla M.


robię plan zajęć obowiązkowych na dzisiejszy wieczór. farba na głowę, manikiur na pazury, tarta do pieca, garsonka do prasowania (jutro spotkanie w biurze z ważnym klientem –bigbosem. merytorycznie spodziewam się armagedonu więc. szykowny kostiumik i szpilki jako oręż mogą mi uratować rzyć. wiem, wiem. sposób płaski , wyrachowany i perfidny. ale. czasem skuteczny). nie dość, że niewiele, to jeszcze zupełnie nieambitnie. aura tak pełzająca, że nawet nie bardzo chce mi się analizować własny bezrefleksyjny minimalizm. o, na dobicie w radio leci reportaż o Panu Romanie, który chciał być śmieciarzem, został barmanem, całe życie się dokształcał i jest teraz uwielbianym guru i idolem bywalców „wykąski-podkąski” . ja nie wiem. może mi farba do włosów wyżarła jakiś ważny kawałek ze stosownego odcinka łańcucha dna. albo może moje apogeum rozkwitu aktywności przypadnie na piąty lub siódmy krzyżyk. być może jednak to wszystko wina aromatu. bo ja jestem węchowcem (trudno być wzrokowcem przy minus sześć z okładem, zaś co do słuchu byłam prawdopodobnie wzorcem dla przysłowiowego pnia). a w apartamencie na staropańszczyźnianej króluje ostatnio zapach spirytusu kamforowego, który miast sublimować aktywnie epatuje. ewentualnie sublimując epatuje (czuję, że po wyjawieniu tej teorii mój kochany licealny pan profesor od chemii kręci bączka w funerale) . ten zakonspirowany aromat przywlokłam z biedronki w płynie do płukania prania. w sklepie pachniał jaśminem a w domu niestety jedzie kamforą na całego. dla mnie ten zapach jednoznacznie kojarzy się z całkowitą apatią spowodowaną chorowitym, bezwładnym zaleganiem w tapczanie. gdy w dziecięctwie padałyśmy ofiarą wirusów Starsza Pani lub Starszy Pan smarowali nam kamforą plecy i mostek a potem zapodawali gorące mleko z masłem i miodem (szczęśliwie Starszy Pan organicznie nie znosił czosnku, więc ta mikstura była całkiem smaczna). a gdy skończyłyśmy lat siedem dostawałyśmy grzane piwo z koglem-moglem (u mnie zawsze wzbudzał odruch womitowania. taka byłam wrażliwa na chmiel). w wieku dojrzałym okazało się, że poił nas subtelną wersją ajerkoniaku. hm. co tłumaczy czemu dziś do ust nie bierę. w dziecięctwie bowiem wykształciłam sobie w reakcji na grzane piwo negatywny atawistyczny odruch odrzucenia napoju kojarzonego z chorobą. dziwnym trafem niezrozumiałej selekcji chmiel mi dziś nie wadzi zupełnie. natomiast kogiel-mogiel a wraz z nim ajerkoniak zaliczam do kategorii superbleee. z kuracji ludowych zaś miłość do syropu z cebuli pozostała mi do dziś. i jeśli ktoś kiedyś wymyśli drink na bazie cebuli w cukrze to ja od razu poproszę o całą zgrzewkę.
no dobra. idę miziać odrosty i szkarłacić pazury.
a jutro Wielki Dzień pewnej drobniutkiej Istotki . więc jeszcze szeptem ale ile sił w płucach: Szczęśliwego Dorosłego Życia Marian!!!
b.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

mandarynka

praca w tropiklanym, wilgotnym ukropie od 7:45 do 19:00 robi ze mnie meduzę. idę. popływam sobie w wannie z moją kaczuszką. tak, to ten troszkie nielegalny import z karl-marks-stadt. ale wysoki sądzie, na cóż im
kaczuszki w kabinach prysznicowych? wszak to kompletnie bezsęsu. a u mnie proszszsz, wanna jak staw. nawet mydełko pod kolor upierzenia mogę zapewnić.

b.

piątek, 19 sierpnia 2011

reminiscencje z trasy berlin- wrs'awa

uprzejmie donoszę, iż w berlińskim rossmannie wszystko jest tanie (halo halo rossmann - należą mi się tantiemy i dywidendy jak psu buda w deszcz). oraz mają tam takie fajne kosmetyki, że się nad jedną z półek zawiesiłam i nie mogłam odwiesić. zapatrzona, że samymi rzęsami zmiotłabym z półek kilogram upiększających kapsułek rozważałam nabycie eliksiru młodości po 0,99 euro za siedem sztuk aż mię nagle tknął w bok teutoński staruszek. no to grzecznie mu zeszłam z drogi a on nadal tka i tka mię w ten bok. gdybym miała parasolkę tobym mu się zamachnęła może. ale. myślę sobie, e. nie będę przecież burdy w berlinie robiła. a staruszek zerka to na mnie to na te kapsułki i zurick i rzecze: ale po co to pani, pani taka ładna. i młoda (swoją drogą dla tego pana młoda byłaby także prababka udo jurgensa, ale ojtam). no ale generalnie der szacun i der rispekt. i żeby to człowiek do berlina po komplimenta jechać musiał! koniec świata. ponadto spenetrowałam doimentnie ichniejszy empik i wytachałam sobie kilka powieści, więc jestem kontenta jak pijany zając w kapuście. w drodze powrotnej nie mogłam się oddać lekturze, gdyż dzieliłam przedział z niezwykle elokwentną, interesującą i dystyngowaną damą pamiętającą Piłsudskiego spacerującego z Łazienek do Belwederu. i dajmiboże skosztować takiego wieku w takiej kondycji (niskie ukłony dla Pani Ludwiki Marii). oraz robiłam za tymczasową piastunkę pewnego trzylatka, którego energia przewyższa kilkukrotnie energię wysokowydajnych elektrowni jądrowych. tym samym cały wagon miał ubaw po cebulki gdyśmy uprawiali w wąskim korytarzu slalom między pasażerami (serrrdeczne pozdrowienia dla szpakowatego pana w różowej koszuli i krawacie w romby, który się aktywnie włączył w ślizgi po kolejowym linoleum,). a gdzieś chyba w Poznaniu lub w Kutnie dosiadł się do nas smukły , opalony i jędrny mężczyzna. no wypisz wymaluj beniaminek czipendelsów. zamaszystym ruchem bicepsów ulokował na półkach walizy wszystkich współpasażerek poczem filuternie błyskając białkami swych ócz zapowiedział, że będzie miał do nas wicewersa prośbę niewielką. jużem myślała, że poprosi, czy nie mógłby dla wprawy wykonać dla nas tańca na rurze połączonego ze stripteasem ale okazało się, że prosi jedynie o pozwolenie na wychylenie w naszym towarzystwie zimnego piwa jako remedium na syndrom dnia poprzedniego. cóż. westchnęłam ze zrozumiałą aprobatą, jednak lekko zawiedziona. słusznie mówi stare chińskie przysłowie „nicht alle tage sonntag”. zaś na parkingu dworca wschodniego ululany po wrąbek parkingowy o aparycji modelowego menela ze szmulek zaoferował mi pięknym praskim dialektem dozgonny konkubinat (małżeństwo wykluczone ze względu na posiadanie małżonki, która rozparta na kulawym fotelu była naocznym, choć wydaje sie mało przytomnym, świadkiem oświadczyn). i jakoś tak przypomniał się mi z nagła monolog andrew lincolna do keiry knightley z "love actually" i ruszając romanem spod ubłoconego dworca wschodniego wyszeptałam do siebie : enough, enough now.
b.

wtorek, 16 sierpnia 2011

jestem lecz jakoby mię nie było

się zaczęło. poszłam do pracy. idiotyczny pomysł był to zupełnie. to, że mam zniknięty komputer to pikuniątko. bagno papierzysk wciągnęło mnie po brwi, zassało i nie chciało puścić. o godzinie 9:45 miałam ochotę ... znaczy walnąć pożyczonym laptopem w ścianę i wyjść spokojnie na kawę. albowiem raz ruszona lawina zaczęła narastać i z grzmotem spadać na moją głowę. pod koniec dnia podparłam lawinę cienką deszczułką. mniemam, że jutro raban będzie niezwykle widowiskowy. co mię w zasadzie ani ziębi ani grzeje, gdyż w tym czasie, nieoczekiwanie zupełnie, będę sobie podążać beroliną na trzydniową wycieczkę po postenerdowskich odlewniach. z kaszubskich pól i łąk prosto w ramiona martenowskich pieców. po powrocie poproszę o kaftanik zawiązywany na łopatkach. ponadto trzy dni i dwie proszone kolacje oznaczają podobne targowym kompletowanie garderoby. czy występy w japonkach, szortach i t-szercie zostaną ocenione wystarczająco glamur? nie? hm. szkoda. idę więc nawiązać bliską więź z żelazkiem.

b.

niedziela, 14 sierpnia 2011

się

pojechało, się byczyło, się wróciło.
i teraz ja się tu pytam grzecznie, kto do jasnej anieli rozpuścił to rozpasane stado komarów. i czemu we własnym mieszkaniu muszę się przed nimi chować w szafie?

zamiast selekcjonować fudżijamę prania próbuję ogarnąć pamięcią ostatnią dobę. zdaje się, że podjęłam się, wraz z licznym towarzystwem, próby piknikowej adaptacji miusikalu My Fair Lady z wyraźnym akcentem na „przetańczyć całą noc” . i nie, nie żałuję. przeciwnie, bardzo Wam dziękuję. bo. choć. coraz trudniej po schodach, coraz puściej w kredensie – aż tu nagle pogoda, taka dobra pogoda, odpowiednia pogoda na szczęście.

jestem już w TYM wieku, że wizerunek sanatoryjnej bosonogiej divy trawiastego parkietu bardzo mi licuje i mam w nosie konwenanse.

to był absolutnie piękny koniec lata.

b.

ps.
Kaszuby są cudne. i taakie smaczne. cdn.