czwartek, 31 grudnia 2015

Garkotłuk grafoman


Poza przesiadywaniem na karnym jeżyku w przychodniach (zielony kolor krzesełek i ścian spowodował, że zielony to teraz u mnie czerwony – na widok wpadam najpierw w popłoch, który przechodzi niełagodnie w nerwowe latanie powieki a kończy się trzaśnięciem z impetem obrotowymi drzwiami ) w ostatnich dniach roku powzięłam się segregacji nagromadzonej makulatury. W tym celu na całej połaci apartamentu zamierzałam rozłożyć moje papierowe zasoby, dokonać elekcji na ad półka i detronizacji ad kosz. Kilka z wierzchu leżących mądrych periodyków natchło mię myślą, że oto z takim zapleczem mogłabym pretendować do półinteligenta, gdyby jakaś stosowna komisja zechciała mię zweryfikować i uplasować w określonym podzbiorze (no chyba żeby oprzeć się chcieli na historii przeglądanych stron internetowych... to gorzej. Bo. owszem bywam w kilku zacnych miejscach próbując zwiedzać świat z ukontentowaniem zza biurka. Ale przecież i tak by wylazł związek frazeologiczny z worka, ujawniający moje odciski palców na takim jednym portalu o piesku. I na nic by się zdało tłumaczenie, że wpisy tam przyprawiają mnie o konwulsje chichotu. W ocenach spadłabym niechybnie dużo poniżej ameby). Niebawem okazało się jednak, że te mądre periodyki to tylko zasłona dymna, pod którą poniżej tłoczą się nieprzeliczalne pokłady lektury dla ochmistrzyń i parzygnatów. Mój awans na półinteligenta zakwilił żałośnie, zebrał swoje manatki i poszedł się utopić w strumieniu za rogiem. Tymczasem na jego miejsce rozpychając się łokciami wparował na arenę z warząchwią i ze sztandarem „gary górą” etalon garkotłuka rozsiewając wokół woń gotowanego kalafiora.
Chciałam go przegonić machając dwoma rocznikami „Kontynentów” ale one wnet utonęły w zupie magazynu dla kucharek, którego najstarsze wydania sięgają poprzedniego stulecia. Hm. Natury nie oszukasz. Nie będę się z nią prała po pysku tylko wezmnę w karby i spróbuję wycisnąć przez praskę do pyr ile się da. Bo kto wie, czy za rogiem nie czeka kariera suflera (czytaj mistrza od sufletów) albo prestiżowe miejsce w kąciku porad kwartalnika dla spawacza „jak uwarzyć wrzątek nie puściwszy domu z dymem”.
A tymczasem idę obsypać się okazjonalnie brokatem, bo tu już sama natura choćby się skichała nie da rady.
Do zobaczenia w przyszłym roku. Oby miał dla nas same frykasy
b.

środa, 30 grudnia 2015

Międzyczas przez nfz sponsorowany


Z powodu urlopu między Świętami a Nowym Rokiem, który ( i urlop i Nowy Rok oczywista) mi przysługuje od zarania prawem nabytym dozgonnie ( o czym nie wie/zrzućmy na karb sklerozy - pamiętać nie chce ojciec-dyrektor i z każdym rokiem bardziej się wiję jak piskorz w unikaniu świadczenia pracy gdy wszyscy moi potencjalni klienci machają nóżką pod choinką i odkręcają kurki tegorocznych nalewek w celu skonstatowania czy azaliż lejem, czy raczej pójdźmy wszyscy do Ryśka, Rysiek ma już sklarowane) ślęczę od trzech dni w mojej ulubionej, dzielnicowej placówce służby zdrowia. Rozpierducha dnia murowana. No bo każdy jeden pożądany przeze mnie dochtor przyjmuje albo między 12.00-15.00 lub między 13.00 a 16.00 albo między 8.00 a 12.00. a jako intruz bez uprzedniego kilkumiesięcznego zapisu/rejestracji (no nie przewidziałam w lipcu, że mi w grudniu lewa nożna kostka spuchnie i odmówi współpracy, bo tak) zdawam się na życzliwość społeczeństwa pytając, czy mogłabym się dochtora zapytać : przyjmie azaliż azaliż niekoniecznie. życzliwość społeczeństwa objawia się głównie machaniem parasolką i inwektywami, po których źródłosłów sięgać muszę w słownik hultajski, choć i on hadko radę daje. Siadam więc kornie i karnie na zydelku i czekam. przychodnia stosuje różne metody aby delikwenta wykurzyć i np. dla chcących czytać przez pięć godzin czekania nie włącza światła. Lubieżnik literatury nie odejdzie z kolejki pod rzęsiście oświetloną portiernię bo mu kolejka zagra dylu dylu na badylu – życzliwie wytykając - pani/pan tu nie stał/siedział/koczował a my tu owszem od świtu choć mamy numerek na 15;30 a jest dopiero 10:34. Więc lubieżnik literatury skazany na długotrwałe poczekiwanie idzie do rejestracji i prosi o światło w korytarzu pełnym oczekujących . Aaaaa to nie tu. to portier jest odpowiedzialny. Tymczasem portier już zakończył dyżur i co nam zrobicie. Siadam więc w ciemnym korytarzu i przeliczam na palcach rąk czego już dzisiaj nie zrobię. po dwóch godzinach okazuje się, że dziś to ja poza niezrobieniem sylwestrowej sałatki oraz przedsylwestrowego sprzątania na pewno do dochtora od nogi się nie dostanę, no chyba żebym siłą staranowała starotestamentową ciżbę czekającą na zdjęcie szwu, zastrzyk w kolano, pomizianie po obrzmiałych lędźwiach. Patrzę więc krytycznie na swoją kostkę. Nie, no nie jest aż tak źle bynajmniej. Spuchnięta i sina ale nadal użytkowa. Zbieram manatki i odchodzę w glorii pochwał tych, którzy tu przyszli po mnie i swym gestem dodaję im nadziei. W rejestracji zapisują mnie na regularną wizytę na kwiecień. No i topsz. aura będzie bardziej sprzyjająca, pójdę ku o kuli pośród kwitnących krokusów i przebiśniegów, nad głową świergotać mi będzie skowronek , piecuszek, piegża i pokląskwa. Dlatego z niecierpliwością oczekiwać będziemy nowego roku ja i moja kulawa kostka.
b.

czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia składa benia




Otulcie się Świętami
Niech Was przeniosą w świat beztroski i radości
Niech będą słodkim jak pierniczki ukojeniem
Niech spełnią wszystkie pragnienia, tęsknoty i życzenia

A opatrzność niech ma na Was dobre oko w Nowym Roku

b.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przed (wiośnie)



Baźki na gałązkach wykluwają się z III prędkością kosmiczną. Parkuję pod wierzbą więc mam możliwość prowadzenia badań w terenie. W piątek jeszcze w brązowych łuskach, dzisiaj miziały mnie w policzek białe, puchate bazie kotki. Jest to jakiś awangardowy suplement/substytut śniegu ale jednak mam z ich powodu rozszczepienie jaźni i zawieszam się nad wyborem między bukszpanem do święconki a ostrokrzewem do choinkowego stroika. Gnana zewsząd dochodzącym dżingobelem nabyłam w weekend dwie jodły kaukaskie, których ciężar gatunkowy bardzo symptomatycznie przekłada się na ciężar właściwy. Albo mi zwiotczały mięśnie dźwigowe albo te drzewka robią teraz z domieszką ołowiu (uboczny efekt kwaśnych deszczów?) . jak się zamachnęłam tym większym drzewkiem dla Starszej Pani to mi najpierw wyrwało staw skokowy z barku a potem mię tak zarzuciło jak hłaskowską ciężarówką w „Następnym do raju”. Swoją własną choinkę wlokłam po ziemi z parkingu z włosem, znaczy z igłami, a okoliczności pogodowe nasuwały mi skojarzenie z niewolnikami ciągnącymi skalne bloki na budowę piramidy Chufu. Osadziwszy drzewko w stylowym stojaku (tak pięknej urody, że mogłabym go umieszczać na czubku w miejscu gwiazdy gdybym miała w sobie dość awangardowej asertywności /ops, word podkreśla wężykiem asertywność, znaczy nie wie co to, dobra nasza myślę, nie jestem sama/ i gdyby natenczas ubrany w żelazny stojak czubek nie wyginał był w pałąk całej choinki czyniąc z niej kucający krzew gorejący diodami chińskiego zen) wysupłuję z nieograniczonych koncepcji zdobienia tę tegoroczną. Spośród wielobarwnych bombek wybieram tym razem tylko te złote i białe obsypane srebrnym brokatem. Bezdyskusyjny dyktat nowych łańcuchów w kolorze spatynowanego złota. Szkoda, że nie ma już niestety na rynku takiego subtelnego anielskiego włosia, które pamiętam z rodzinnego domu. Są jakieś obrzydliwe fluorescencyjne cynfolie, w które ubrana choinka przypomina wyuzdaną ladacznicę na amsterdamskiej ulicy czerwonych latarni. Kapusta z grzybami (z powodu mizerności tegorocznych zbiorów naruszono żelazny zapas z lat dziewięćdziesiątych z puszki obrośniętej pajęczyną, mchem i paprocią skrywanej w najciemniejszym zakamarku spiżarni pt. użyć w przypadku czerwonego emergency alert) uwarzona, śledzie zatopione w oleju słonecznikowym i w słodkim jogurcie dochodzą do sensualnego zenitu , jabłkowo-śliwkowo-gruszkowy susz do kompotu nabyty i czeka by utonąć we wrzącym garze. choć. dymne, polskie śliwki tak obezwładniają i kuszą zapachem, że z każdym dniem mlaszcząc z ukontentowania godzę się powoli z wigilijnym kompotem o smaku ze śliwki weń braku. Prezenty już wskoczyły w dekoracyjny anturaż. Nieodwołalnie zbliża się moment rzeźbienia dzwonków przy użyciu tasaka i srebrnej łyżeczki. Podwójnie rygluję więc drzwi na wypadek, gdyby brać zbuntowanych zmiennocieplnych kręgowców wodnych oddychających skrzelami i poruszających się za pomocą płetw, a przepływających mi pod oknem tuż za wałem, zechciała przedsięwziąć sromotnej zemsty. Ach gdybyście wy nie były tak smaczne w klarownej galarecie z groszkiem zielonym i jajem na twardo lub w panierce. przychyliłabym ja wam łąki, nieba i sitowia umajone.

b.

piątek, 11 grudnia 2015

Róbmy swoje

Przy pomocy ciokoło czternastu zdolnych rąk zamieniono w weekend setki prozaicznych pierniczków w dzieła sztuki rzadkiej urody. Nietuzinkowy dizajn mógłby niejednemu artyście stanąć kolką w oku lub wątrobie na ścieżce kariery uznanego galernika. Albowiem kolejny raz okazało się, że w zetknięciu z lukrem i cukrowymi posypkami budzą się w nas nieprzeczuwane dotąd pokłady inwencji i gejzery talentu. Czego tam, na tych piernikach nie zbrakło: Arabeskowe wirtuozerie prowadzone subtelną kreską cukierniczego rękawa , perłowe inkrustacje, odważne zestawienia barw i faktur, postmodernistyczne motywy, awangardowe nawiązania do światowej sztuki i literatury, piernikowa wersja obrazków z wystawy Musorgskiego i scen rodzajowych Hieronima Boscha. Udało się nawet, zupełnym wprawdzie mimochodem, stworzyć tadam tadam tadam premiera (nie, no nie, że szefa/ową rządu, gdzieżbyśmy śmieli my maluczcy, niegodni i nie dość patriotycznie natchnieni): pierwszy w historii pierniczenia ryngraf (zonk czyli ojejku jejku). Dla światopoglądowej równowagi szybko zmalowano, również bezzamyślnie oczywiście, logo legii i białego misia w tęczowych skarpetach (wina wina i szerokich horyzontów). W tym roku bogactwo pierniczącego cechu mistrzów in spe/ a priori przerosło rozmiary rozkładanej wersalki i wszelkich dostępnych powierzchni płaskich


W roku następnym trza nam będzie na pierniczenie wynająć stadion „Narodowy” niechybnie (bo liczymy na obecność nowych pierniczących, niechaj się oni/one już gotują ku. Gosza! Ćwicz nadgarstek i podpatruj witraże Wyspiańskiego lub dzieła Rothko, obecność obowiązkowa!!!!) .
Tymczasem


na klamce mojej łazienki (jedyne ciepłe a przewietrzne miejsce w moim apartamencie) wisi dojrzewający schab w koszuli z wędzonej papryki jako antyfona wędliny z gigantyczną zawartością „e”. Wiem. Nie wygląda. Ale jak smakuje! Przepis o tu.
http://www.kanionek.pl/forum/showthread.php?tid=41

smacznego
b.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Krótko

Trwają dalsze prace nad ostatecznym zwizualizowaniem/upostaciowieniem naszej kartki dla milusińskich. Artysta fotografik zrobił co mógł a teraz trzeba zawołać fachowca, znaczy do pracy przystąpił grafik, co całość ogarnie i duszy latarnię spod zmysłów wygarnie stosując radośnie świąteczne motywy dekoracyjne. Tymczasem każda kolejna jego propozycja wbija nas głębiej w stan smętnego odrętwienia i w fotel. Nie wiemy, co kieruje tym artystom, że jego wizje coraz bardziej przypominają nekrolog lub czarną granitową płytę nagrobną z wymalowanymi złotymi literami inskrypcjami a dodane dla świątecznego nastroju gwiazdki są tak bezbrzeżnie smutne, że chlipiemy i łkamy popadając coraz głębiej w weltszmerc, rozpacz i drętwotę. Próbujemy tłumaczyć, że iż oto nie chodzi o zbiorowy portret trumienny, jednak kolejne propozycje przekonują nas, że w tym roku do kartki winniśmy dołączyć okazjonalną szarfę ”nigdy Was nie zapomnimy – koleżanki i koledzy z wydziału obróbki skrawaniem”. Ponadto artysta wydaje się być lubieżnikiem dziwacznego geometrycznego galimatiasu i buduje zapętlone piętrowe złote ramki, których nie powstydziłby się w grobowcu zstępujący do Hadesu Tutenchamon. Ojciec-dyrektor zaś widząc nasze burzliwe dyskusje co się komu podoba lub, co raczej precz mi z oczu z tym badziewiem, nagle zabronił demokratycznego dyskursu w gestii wizualizacji i wziął był ster w swoje jedynie słuszne ręce. Się chyba za bardzo zapatrzył na nasz ostatnio wiodący polityczny grajdołek, żesz kurka wodna vide Teichhuhn. Więc uwagi do artysty wysyłamy skrycie niczym spiskowcy i zaraz po wysłaniu skrzętnie czyścimy treści „lub czasopism” gumką myszką.
A krótko, bo jutro jadę znowu na Śląsk, gdzie mnie czeka rzeź niewiniątek i masakra piłą mechaniczną. Do czego się mentalnie muszę przygotować kąpiąc długo w melisie i sącząc przez rurkę benzodiazepinę.
Choć uczciwie przyznam, weekendowe Święto Dziękczynienia na Mazurach zrobiło mi tak dobrze, że w miejscu mózgu mam budyń i unoszę się beztrosko, letko nad ziemią mimo wagi i pochłonięcia gigantycznej ilości nad wyraz soczystego indyka z nadzieniem selerowo-cebulowo-maślano-grzankowym oraz ciast bazujących na marchwi, dyni, słoneczniku, czekoladzie i bitej śmietanie. Nie wspomnę już nawet półsłówkiem o grillowanych miniaturowych ziemniaczkach, południowych śniadaniach okraszonych jajem od szczęśliwych kur, półgęskiem i śledziem w basenie gorczycy. A wszystkiemu temu smak podbijała nade wszystko otaczająca ludzkość.
Kurczę, nawet nie pamiętam, czy myśmy wypiliśmy tegoroczne bożole? Czy ktoś wtajemniczony posiada stosowną wiedzę w tem temacie?
b.

niedziela, 22 listopada 2015

Jasio, Józio, Miecio , Henio *

No więc nadejszła ta wiekopomna chwila, żeśmy się wybrałyśmy z Alaską pierwszy raz w życiu tam, gdzie pod kryształowym żyrandolem mota się na podwyższeniu człowiek we fraku ** z różdżką w dłoni i steruje dźwiękami o wysokim diapazonie. Stosownie do okoliczności przypudrowałyśmy noski, wdziały rodowe kolie, siadły w miękkich fotelach nadobnie gotowe choć też lekko stremowane, czy azaliż podołamy, nie pośniemy z hukiem spadając pod fotel lub też nie wybiegniemy z wrzaskiem tratując po drodze starsze panie w perłach i dziatwę ledwo co od ziemi odrosłą, dzierżącą misia. Jaś okazał się bardzo uduchowiony . Tezaurus podpowiadała, że Jaś bardzo realistycznie ilustruje anielskie śpiewy, w finałowym odcinku przedstawia powrót wysłanników do niebios wstępującymi kadencjami a punktowany rytm majestatycznego preludium symbolizuje boski majestat. Jeśli o nas chodzi, to Jaś uplasował się był na ostatnim miejscu. ekhm. No nie wiem, wydelikacony taki, podszyty powietrzem wydychanym przez Janioły. My, kobiety obierające ziemniaki i latające w przedpołudniowe soboty na mopie nie zdołałyśmy widać jeszcze w sobie odkryć tych pokładów wrażliwości potrzebnych stosownej kontemplacji. Osobiście, przprszm, ale wygoniłabym całą orkiestrę i kazała to samo zagrać natchnionemu organiście. Potem przyszła pora na Józia. Józio lubi smyki. ale tu dał pierwszeństwo oboistce, fagociście, skrzypaczce i wiolonczeliście. To takie trele-morele były. Takie śliczne, słodkie. A fagot, bozieńku jaki piękny: czerwony, błyszczący. I tak sobie pięknie z dzióbków jedli fagocista z oboistką. Cymesik. A oboistka była w stanie błogosławionym tak dalece, że musowo wśród orkiestry za skrzypaczkę musiała być przebrana jakaś położna, na zaś gdyby dziecina zechciała przyjść na świat w tym nadobnym przybytku (zakładam, że przybytek ofiarowałby bezpłatny wstęp dozgonny. Ja na miejscu dzieciny się bym skusiła). Następny był Miecio. Miecio dał popalić mazurami aż się do tańca rwały nogi same. Pyszne to było a mnie jeszcze na dodatek pobrzmiewała w koncercie znana fraza „a chachary żyją, wódkę z nami piją „. Wiem, pójdę za to do piekła. ale co mi tam. byleby tam tak mi grali. Potem maestro ukłonił się efnasty raz, wyszedł na fajkę a za bębniarzami otwarły się tajne drzwiczki i do orkiestry dołączył organista. Bo tam są taaakie organy. Potem jeszcze wnieśli fortepian, Maestro wrócił a panie odźwierne stanęły w drzwiach Rejtanem. Ja tam przeczuwałam, że Henio da popalić, ale Alaskę czekał wstrząs. po klasycznym, łagodnym „plumkaniu” poprzedników na salę weszli drwale i zaczęli w wysokich i niskich rejestrach rżnąć na basie, wiolonczelach i twardych smykach. Powracające obiegniki powodowały hipnotyzujący nastrój. Z czasem człowiek wpadał w te skandowania akordów jak w synkopowaną otchłań. Bębny grzmiały grozą, organy powodowały wibrowanie wątroby a tremolo smyków i frullato trąb odbierały człowiekowi dech. Przez chwilę wydawało mi się, że organista ustawiony tyłem do orkiestry i Maestra ogląda w tv mecz, ale to była na żywo transmisja z koncertu, żeby chłopak wiedział, kiedy nacisnąć klawisz. Naciskał rzadko ale tak, że i na Antypodach musieli mieć dreszcze. W rankingu and the winner is jednogłośnie oraz z hiper-zachwytem uplasowałyśmy Henia na pierwszym miejscu, gdyż targnął był naszymi trzewiami do nieznanej nam wcześniej głębi. W suplemencie uprzejmie donoszę, że potrząśnięta emocjami sister musiała po koncercie zażyć gigantycznego deseru lodowego, gdyż wpadła w szok hipoglikemiczny i źrenice miała O TAKIE! Na mnie cukier nie działa, więc przybywszy do domu musiałam mimo nocnej pory zjeść pół kaczki i słoik ogórków z ciury. A teraz, analizując zajumany (legalnie) program filharmonii, szukamy w repertuarze Henia i Jemu podobnych. Gdyż się okazało, że Jasio, Józio i Miecio to fajne chłopaki, niczego w sumie sobie. Ale. My jednak (zonk, Zonk, ZONK!) wolimy partytury Heniutka.
b.

*
Johann Sebastian Bach - Preludium i fuga Es-dur BWV 552 (oprac. Arnold Schönberg)
Joseph Haydn - Symfonia koncertująca B-dur Hob.I:105 na obój, fagot, skrzypce i wiolonczelę
Mieczysław Weinberg - Melodie polskie na orkiestrę op. 47/2
Henryk Mikołaj Górecki - IV Symfonia Tansman Epizody op. 85
**
Dyrygent: Maestro Jacek Kaspszyk

środa, 18 listopada 2015

O odmiennej destynacji regału

Przy całym elektronicznym cudzie wymiany informacji ja w pracy nadal tkwię w średniowieczu. Jeśli sobie nie wydrukuję maila, znaczy, że go nigdy nie było. Ryza za ryzą, toner za tonerem rośnie mi codziennie sterta A4. Ambitny plan zrobione na lewo, do zrobienia na prawo bierze w łeb już przy jakimś dziesiątym wydruku. W międzyczasie kilka ważnych telefonów ku pamięci odnotowuję na tym co mam pod ręką, od gigantycznego kołonotatnika przez torebkę po bułce po karteluszki mogące pomieścić jeno numer telefonu albo na drugiej stronie innej ważnej notatki (co z reguły kończy się podobnie jak w „Lesiu” poszukiwaniem książki spóźnień na zmianę z książką tajnych dokumentów) . na koniec dnia i tak nurkuję w koszu na śmieci poszukując zagubionych notatek, stąd zdecydowanie odwykłam od darcia tajnych informacji a ogryzki i fusy podrzucam koleżance. Generalnie normalnie moje biurko przypomina skład makulatury po przejściu trąby powietrznej ale i tak bez wahania potrafię namierzyć dwucentymetrowy postit z ważką treścią. Każda wizyta pani sprzątającej zaburza mi ten chaos i muszę natychmiast go odtworzyć, żeby się odnaleźć. Ojciec-dyrektor, wzorcowy esteta, immanentnie omiata moje biurko okiem udającym kataraktę, a gdyby mógł/chciał zainwestować, skierowałby mnie na zajęcia z biurowego fengszui, gdyż mój chaos strasznie bruździ koncepcji jego vide naszego ulubionego projektanta wnętrz, który jedynie w drodze wyjątku zgodził się na obecność w biurze biurek paskudnie psujących aranżację przestrzeni przeznaczonej przede wszystkim prezentacji sztuki wielkoformatowej wiszącej na naszych betonowych ścianach. Tymczasem zbieractwo wydruków w prostej linii prowadzi do zapełniania segregatorów, których krzywe, wielokolorowe góry chybocą się na każdej wolnej przestrzeni biurka, parapetu i podłogi. W końcu ten gigantyczny przyrost naturalny i nam się wydał zbyt dla oka uciążliwy i przyduszający. Podjęłyśmy z koleżanką decyzję o nabyciu do kompletu dwu pękających w szwach szaf, obrotowego stojaka na segregatory. Na zdjęciu wyglądał tak ładnie – istny wzorzec uporządkowania, ozdoba każdego szanującego się biura. Piętro zielone, piętro czerwone, piętro niebieskie i żółte – somnambuliczna, majestatyczna karuzela z segregatorami. Natchnięte tym widokiem nabyłyśmy uzyskawszy uprzednio błogosławieństwo o-d. Do złożenia tego walcowego giganta użyłyśmy mechanicznego wkrętaka dynamometrycznego obsługiwanego przez naszego serdecznego kolegę, naszą złotą rączkę, nasze pogotowie w sprawach różnorakiego autoramentu od składania mebli przez dźwiganie ciężarów po wynoszenie na ogródek tłustych pająków podczas gdy koleżanki stojąc na biurku robią pokaz teatralnej histerii. Złożony stojak stanął tuż obok mojego biurka i natychmiast zarezerwowałam sobie środkową półkę, przeznaczając ją na cele gastronomiczne, gdyż skojarzyła misie z tymi obrotowymi stołami kuchni azjatyckiej. W pierwszej ćwiartce będzie więc śniadanie I, w drugiej śniadanie II, w trzeciej obiad a w czwartej deser lub podkurek. Pusty jeszcze stojak, pełen naszej dumy i nadziei na estetyczne wypełnienie wzbudził w ojcu-dyrektorze taką niespodziewaną odrazę, że sklęsłyśmy w zarodku i spaliłybyśmy go w piecu gdyby nie brak pieca oraz obawa, że materiał, z którego stojak powstał, radykalnie i w czambuł zaczadzi czarnym dymem prawą stronę Wisły a przy wiatrach niesprzyjających i lewą też by osmalić dał radę. Przyjmując (czytaj wykopując się z lawiny segregatorów) jednak zasadę, iż na bezrybiu i rak ryba (podpieramy się usankcjonowaniem UE ) postanowiłyśmy zgodnie z przeznaczeniem wypełnić stojak. O. O. O jakież było nasze rozczarowanie oraz nieukontentowanie gdy załadowany regał obrotowy nie zechciał w żaden sposób wyglądać jak ten z obrazka. Konstruktor tego dzieła nie przewidział raczej, że segregatory z reguły są bardzie pełne niż puste. Nic się nie mieści. a jeśli się mieści tu, to tam, po drugiej stronie półki wystaje lub wypada wypchnięte siłą przeciwpołożnego. Po kilku bezowocnych próbach osiągnięcia ideału z reklamy postanowiłyśmy nabyć duuużą disajnerską otomanę i zarzucić ją na ten obiekt estetycznej rozpaczy. Natenczas szukamy otomany zielonej. Biurowymi spinaczami przyczepimy do niej złote bombki i będziemy mieć swoje własne oryginalne christmastree. Na wiosnę puści się tam kobierzec plastikowych krokusów, latem sztuczne wisienki i kilka wypchanych szpaczków a jesienią przyczepi się na lakier do włosów opadłe liście z ogródka sąsiadów ( bo u nas jeno tuje i niskopienne, liche bukszpany). A tymczasem negocjuję z populacją rozkosznie mnożących się segregatorów strefę neutralną na filiżankę z kawą.
b.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Cisza na planie, CISZA(do cholery) !!! Wielki Gatsby - scena 5060, klaps

No i pooooszło. Tegoroczne zdjęcia do kartki dla milusińskich rozpoczęliśmy dzisiaj w WFDiF na ul. Chełmskiej 21. No weźcie, poczułam się tak nie na miejscu i tak stremowana jak niewiem co. wszak tu kręcili, filmowali, robili zdjęci i reżyserowali z największymi gwiazdami kina i teatru największe dzieła literatury (ale też „Wojnę domową”) największe tuzy naszej filmografii. A tu nagle na plan włazi z ubłoconymi butami grupa rozchichotanych obrabiarkowych oszołomów z Saskiej Kępy i udając (wielce nieudatnie, choć pełna całej posiadanej nadludzkim wysiłkiem woli namiastce talentu) bohaterów powieści Tego Francisa Scotta Fitzgeralda oczekuje cudu na miarę Oskara lub Nobla. Zdjęcia rozpoczęliśmy o godzinie 10:00 am a jeszcze teraz (zulu 10:27 pm) mam w wyuzdanie karminowych ustach (te profesjonalne szminki normalnie nie schodzą tak łatwo) pióra z boa i zgubiłam gdzieś sztuczną rzęsę z lewego oka. Zresztą makijażystka już już miała użyć butaprenu, bo się mi ta franca/rzęsa do powieki przykleić nie chciała. No a przecież przy smooth eyes trzeba dywan mrugając zamiatać.
O tu, tu widać przechodzone resztki z mojego oka ( demakijaż bez rozpuszczalnika ni du du)


Inspicjentka skrupulatnie zadbała o garderobę pań wyłuskując z szaf wszelkie dostępne modele z lat 20-tych i 30-tych we wszelkich możliwych rozmiarach i krojach. Nie zabrakło ni cekinów ni pajetów, ni frędzli ni boa, ni dżetów ni piór, ni pereł ni rękawiczek za łokieć, ni kapelutków (o gdybym mogła, nie budząc zdumienia na ulicy, nosiłabym się w takim kapelutku od świtu do zmierzchu). Co za cudowna epoka. Można w niej było wyglądać jak milion dolarów będąc zarówno cienkotalijną nimfą jak i kawałkiem nord stream-u o duuużym fi (żeby nie było, że obrabiam koleżanki/one są wszystkie śliczne i zwiewne jak lelija/ o sobie mówię przeca). Ponadto podnoszę do naszego nowego rządu na wokandzie wniosek o obowiązkowe posiadanie przez kobiety pończoch/rajstop kabaretek, bo choć zdjęcia mamy w kadrze amerykańskim (czyli nogi bezwzględnie ucinamy, zostawiamy górne korpusy jeno) to wzute siateczkowe czarne zrobiły nam tak stosowny nastrój, że od razu poczułyśmy się w nich na planie jak na fajfie u Gatsbiego.


Co do panów, zafundowano im prążkowe marynarki z jakiegoś fatalnego elastiku, któren żadną miarą nie układał się na ich popiersiach więc inspicjentki odpowiedzialne za plan musiały klęcząc (czytaj – na czworaka wychodząc z kadru) wić się u ich stóp obciągając MARYNARKI dla fasonu. Na głowach mieli panowie nasi , nasi gentelmeni do szpiku kości, kapelusze, w dłoni szklaneczkę whisky z lodem (ponoć to herbata była, ale nie zdążyłam sprawdzić organoleptycznie bo strasznie szybko i radośnie zażyli), w ustach cygara a w oczach blask fortuny (dziwnym trafem ojcu-dyrektoru wyszedł ten blask najlepiej. Może ćwiczył przed lustrem. Może miał lepszego suflera. Może ...).
Z powodów tych co zwykle (ochrona danych i wizerunku ) nie mogie, no nie mogie Wam pokazać jacy oni, znaczy moje koleżanki i koledzy z biura są w tym anturażu lat 20-tych i 30-tych piękni. Uwierzcie mi na słowo, podeprę się tylko moją impresjonistyczną namiastką.




Reszta w rękach milusińskich.




b.

sobota, 14 listopada 2015

Okiem ślepca






„Amerykański dziennikarz Sebastian Jünger napisał przed kilku laty książkę o zaginięciu kutra rybackiego. Ekranizacja tej powieści stała się hollywoodzkim przebojem kinowym, a Georg Clooney, który zagrał główną rolę w tym filmie, jest od tej pory gwiazdą wielkiego ekranu. Film nosi tytuł Gniew oceanu i ma formę wnikliwego dziennikarskiego śledztwa na temat przyczyn katastrofy. Jünger opisuje niewiarygodny splot niesprzyjających okoliczności, przypadków, nieszczęśliwych koincydencji, które musiały zaistnieć, żeby rybacka załoga zginęła na dnie morza. Potrzebna była specyficzna forma huraganu, odpowiedni rodzaj wiatru i fal w połączeniu z usterkami technicznymi, które zdarzają się nader rzadko, oraz ludzkimi słabościami, by doszło do katastrofy, by ziścił się absolutely worst case scenerio: scenariusz absolutnie najgorszy z możliwych. Jeśli wierzyć specjalistom, właśnie taki splot okoliczności doprowadził do upadku samolotu Air France na trasie z Rio de Janeiro do Paryża w czerwcu 2009 roku.
W Syrii dochodzi do nagromadzenia potencjalnych czynników, które mogą wzniecić tego rodzaju sztorm, absolutny geopolityczny koszmar. Coś wisi w powietrzu i tylko ślepiec mógłby tego nie zauważyć. Ludobójcza wojna na tle wyznaniowym; globalny konflikt między szyitami i sunnitami; konflikt regionalny między sunnickimi potęgami (Turcja, Arabia Saudyjska) i Iranem; utworzenie powstańczej osi Syria-Irak; konfrontacja Rosji i Chin z Zachodem; lokalne ogniska zapalne: dojście do głosu Hezbollahu w Libanie, Braci Muzułmanów w Jordanii, a zwłaszcza konsekwencje tych wydarzeń dla Izraela – nie brakuje już ani jednego toksycznego składnika, by dokonał się najgorszy z możliwych procesów alchemicznych. Na to wszystko nakłada się radykalizm w najbardziej skrajnej formie, któremu obojętność Zachodu daje zielone światło.
W roku 2011 zachodni decydenci zdołali przekonać opinię publiczną, że interwencja w Libii służy jej interesom. Że moralność i postawa humanitarna nie muszą się kłócić z polityką. W drugiej połowie 2012 roku szeroko rozpowszechniano opinię, że interwencja w Syrii byłaby katastrofą. ...
Zapewne. Lecz obojętność świata wobec syryjskiego kryzysu może sprawić, że dojdą tam do głosu wyjątkowe elementy i zgotują nam w końcu o wiele gorszą przyszłość. Nerwy napięte do granic możliwości i gotowość na śmierć, walka, która toczy się poza dobrem i złem, rebelianci i Baszszar grożący sobie nawzajem samobójczymi atakami i bronią chemiczną. ... Sądzę, że pewnego dnia gorzko pożałujemy, że nie wsparliśmy syryjskich demokratów.”

Alfred de Montesquiou
„Umma”
Reporter na Bliskim Wschodzie
Wydawnictwo W.A.B.
Rok 2013


b.

sobota, 7 listopada 2015

TADAM TADAM TADAM !

ponieważ były u mnie ręce, które leczą mózgi elektronowe, mogę się podzielić, prenatalnie, z projektem tegorocznej kartki dla milusińskich. E włala:


przy okazji uświadomiłam sobie jakim jestem bezkonkurencyjnym tumanem jeśli rzecz tyczy korzystania i używania medianośnej elektroniki wszelakiej. a tymczasem wystarczyło wstawić w miejsce osteoporozą nadszarpniętych nowe, giętkie kości (yyy, nie wyglądały na cielęce ale brykają jak młode byczki na widok soczystych, zielonych źdźbeł na przedwiośniu) oraz wdrożyć wytyczne młodego, w temacie profesjonalnie obytego pokolenia. różnica między nami w poziomie wiedzy tajemnej (czytaj komputer, tel. kom.) jest taka, jak między osobą, która próbuje ugotować bez spalenia domu wrzątek a mistrzem nadziewającym szyjki rakowe molekularnie sferyfikowanym ciekłym azotem kawiorem z owoców durianu. sza-po-ba- i-thank-you-Ł-thank-you-G.
b.

ps. w międzyczasie skreślony wyżej naprędce projekt w stylu bidermajer z powodów cięć budżetowych /horrendalnie drogo wynoszą te ciasne gorsety z tiurniurą, kotyliony z diamentami i jedwabne fulary/ zamieniliśmy na prohibicyjne czasy prosperity Al Capone (sztuczne rzęsy, sztuczne perły, sztuczne futra, sztuczkowe spodnie, co do colta to nie wiem, wypróbujemy, się okaże) ale plan zdjęciowy nie ulegnie znacznej dekonstrukcji więc załączam.
b.

środa, 28 października 2015

Jedenasty odcinek kartki dla milusińskich. Prenatalnie

Impet, z jakim społeczeństwo biurowe podchodzi do kwestii wymyślenia tematu kolejnej świątecznej kartki dla naszych milusińskich klientów i dostawców przybiera rozmiar zefirka mozolnie a bezskutecznie próbującego dmuchnąć dmuchawiec. Imho, nawet nieboszczyk oddycha z większym impetem. Osobiście swój wkład uważam za wyczerpany i zostawiam pole do popisu pokoleniu zstępnemu. Fakt, w latach poprzednich wymyślono już mnogość okoliczności aranżacji i z każdym kolejnym rokiem wykontycypowanie nowej scenerii, w której zdejmie nas nasz ulubiony artysta fotograf zawęża się straszliwie. A wiemy (połechtani corocznymi zachwytami och, ach a ten z lewej to kto, pytają ci co nas osobiście nie znają, a to pies koleżanki), że ludzkość czeka i łaknie więc brzemię odpowiedzialności puchnie jak nasze mózgi w akcie tworzenia. W związku z tym widzę nas w szopce jako grupę obcych w stylizacji „Marsjanie atakują” ale zostawię sobie ten pomysł jako ostatnią deskę ratunku na bezrybiu inwencji. Tymczasem apel o temat kartki zgłoszony pisemnie przez desygnowaną koleżankę już we wrześniu trafił w gigantyczną próżnię i do dziś odbija się głuchym dzwonem o ściany biura a jego, tego apelu powtórzenia, skrzętnie są usuwane z usuniętych i każden jeden człowiek zahaczony w temacie robi oczy zdziwionej salatery i ma bardzo pilne, ważne, nie cierpiące żadnych zwłok sprawy todo. Lub zagadany w temacie włącza ekspres do kawy, który wydając świetny napar z pianką, przewyższa łoskotem tuzin młotów udarowych a stopień porozumienia na poziomie gestykulacji prowadzi do gorszących nieporozumień. Tak więc ze strony społeczeństwa panuje totalna flauta i zwis grawitacyjny. I tylko ojciec-dyrektor się poczuwa i podsuwa. Dziś na przykład, gdym doń poszła na dywanik omówić zagwozdki a raczej rdzewiejące już nieco zagwoździa bieżące (bo łaskawie po trzech tygodniach nieobecności wziął i się nam w końcu w biurze zmaterializował w sportowych kaloszach z powodu urazu spuchniętej pięty uszkodzonej berlińskimi schodami) to tak skubany manewrował, żeby między kilka moich pożarów w burdelu i kilka tlących się ognisk z poważną perspektywą na katastrofę wstawić chromą stopę i zażądać relacji z progresywnych postępów nad pomysłem na kartkę. Jęczę w duszy „łajmi?”, co oczywiście się jednoznacznie odzwierciedla na facjacie. Karą jest obszerny wykład o wyższości świąt ... . Sklęśnięta w fotelu (szczęśliwie o-d nie słyszał o karnym jeżyku i nadal sadza nas w elastycznym siedzisku, w którym nieśmiałe przytakiwanie a nawet organiczna dezaprobata wprowadza siedzisko w ekstatyczny aplauz. Brawo dla projektanta) uruchamiam zdenerwowaną stopą hipnotyczne wahadło. Ojciec-dyrektor zawiesza się na chwilę by zaraz eksplodować pomysłem i żąda natychmiastowego aplauzu (łajmi powoduje kolejne bujające fotel konwulsje).Otóż o-d ma pomysł abyśmy na kartce dla milusińskich wystąpili ucharakteryzowani za znane i ważne dla Polski i Niemiec postaci z historii. I proszę mi tu natychmiast wymyślić za kogo. No. Bąkam. Kopernik może? O-d nie dość, że kwestionuje żeńską płeć Kopernika to jeszcze insynuuje, że to Niemiec był (uuu, myślę. Będzie grubo). No to może Chopin? Piłsudski? Jagiełło? Batory? Einstein? Marks? Engels? No topsz, rzecze o-d. Chwila milczenia i o-d żąda:
- Kobiety. Dać mi tu kobiety.
Yyy . Rozpaczliwie grzebię w pamięci historycznej.
- Jadwiga Andegaweńska? (o-d robi oczy większe niż dwie miednice).
brnę dalej:
- Pola Negri (a, coś zaświtało. ojciec-dyrektor ma maślany wzrok);
- Helena Modrzejewska (w oczach o-d bezdenna pustka);
- Skłodowska-Curie (ojciec-dyrektor zaczyna promieniować);
- Marysieńka Sobieska (o-d obserwuje somnambuliczny lot jesiennej biedronki);
- Emila Plater (a nie, protestuje, nie potrzebujemy patronek mebli. Kłania się wizyta w Emilce w poszukiwaniu biurka w roku 1980).
- A ta, ta. no, znana piosenkarka z lat 60-tych i 70-tych to się nie nada? - zagaduje germański znawca polskiej muzyki rozrywkowej.
Skanuję czasy młodości mojej mamy i rzucam z tryumfem
- Demarczyk?
- Eeee, nie- reaguje bystro o-d. - Chodzi mi o kobietę.
Aha.(zwijam się w mej prymitywnej niewiedzy)
- No, taka z blond włosami. Podpowiada o-d
A to nie, myślę wykluczając zdecydowanie kruczą Demarczyk. To może ...
- Rodowicz ? (rzucam na chybił trafił)
Szczęście na Twarzy o-d nie ma granic.
- O toto. Ta ta. I zaczyna nucić „ Małgośkę”
- Ale - nieśmiało nadmieniam - ona żyje
- A! to nie. – o-d zasromany reaguje w trymiga- żywa nie. musi być martwa.
No ja dla niego Maryli nie ukilę.
Szukamy dalej.

Generalnie trochę słabo to widzę (ale co ja tam wiem): Szopka, koniecznie projektu współczesnego architekta ( dębowe belki podtrzymujące szklany dach umajony sztucznym igliwiem rozświetlonym amarantowymi diodami i bombkami w kształcie fluorescencyjnych spajdermenów), a w niej banda przebierańców z różnych epok: Marks ściska Marię Skłodowską- Curie, Piłsudski podszczypuje Marysieńkę Sobieską, Chopin akompaniuje Helenie Modrzejewskiej, Engels z bukiecikiem szafirków u kolan Emilii Plater.
A to wszystko polsko-teutońskie społeczeństwo powinno odcyfrować i natentychmiast wpaść w nastrój Mery Christmas.
Drodzy adresaci kartek: Niech moc będzie z Wami.
b.


poniedziałek, 26 października 2015

psycho-trop jesienny

Nadciąga listopad suto sypiąc z drzew kruchym złotem. Nawet gdybym nie zajrzała do kalendarza, mój osobisty zegar biologiczny wysyła niesubtelne sygnały pod- i nadprogowe żądające listopadowych, gastronomicznych imponderabiliów. Na skutek takiego impulsu wyszłam dzisiaj ze sklepu, w którym zamierzałam nabyć mydło ino,z kaczym odwłokiem. Pogrzebałam w internetach i doszłam do wniosku, że 24 godziny macerowania w majeranku to zbytek, na który mnie nie stać, a zwłaszcza nie stać mentalnie moich ślinianek gotowych do konsumpcji za nieodległe zaraz. Ciepnęłam więc kaczkę w brytfance do pieca i czekam. ponieważ obrałam opcję pieczenia w bardzo niskiej temperaturze skuszona obietnicą kruchości i soczystości mięsa, mam zagwarantowany nocny dyżur z głową przy piekarniku do świtu (szczęściem elektryczny nie gazowy to piekarnik). Jeśli prześpię alarm kuchenki, jutro będę miała brytfankę kaczych czipsów a blok w kaczej, dymnej otulinie. Ale kto wie, może dokonam odkrycia na miarę znalezienia w truflach substancji pokrewnych konopiom wywołującym stany bezzasadnego zachwytu i euforii (może się bardzo w obliczu ogłoszonej kadencji przydać). No w każdym bądź razie spodziewam się uniesienia. Pytanie, czy rankiem na widok nadtlonej węglem brytfanki walnę nią ze złości we wściekłym uniesieniu o posadzkę czy raczej uniosę się nad panele otoczona chórem psychotropowych miazmatów rozkoszy. Doniosę niechybnie, o ile spalona kaczka nie paraliżuje klawiatury lub nie powoduje odlotów poza tutejszą galaktykę. Na zaś otwarłam słoiczek słodkiej borówki i się nią w międzyczasie z nudów wentyluję.
b.

środa, 14 października 2015

Spis treści weekendu


- wsadzonych w ziemię 60 cebul (akurat w piątek mróz był ścisł więc przyokienny areał przekopywałam kilofem w rękawiczkach narciarskich a lodowy wiatr owiewał mi nerki w przyklęku i wyrywał z rąk grabki. Robota brudna, ciężka i w dodatku na efekty trzeba czekać pół roku – dla aspirujących potencjalnych ogródkowiczów nie mam w tej kwestii żadnych argumentów chwalących babranie się w gruncie. Siłą napędową pozostaje paradygmat kwietnego, wiosennego podokiennego trawniczka. Gwarancji na wykiełkowanie żadnych, więc może się okazać, że tymczasem zostało się jedynie głównie niwelatorem jako-takiego trawnika, który natenczas przybrał postać zrytego klepiska. Sąsiedzi patrzą na mnie bokiem. Jakby coś jednak nie poszło wiosną, będę musiała w to klepisko wcisnąć łączkę plastikowych dorodnych nowalijek i licznych krokusów by zamaskować obraz zniszczeń. 20 cebul kwitnącego czosnku nie dałam rady posadzić z powodu opadłych z bezsiły ramion. Wykopanie kolejnych okopów linii mażinota zdecydowanie mnie przerosło a ponadto zabrakło w woreczku czarnoziemu, a w tym niczym nie użyźnionym gruzowisku żadna przyzwoita cebula nie przebije się przez resztki cegieł i cementu obleczonych we wszędzie rosnące perze i mlecze. Tak więc, oddam 20 czosnków kwitnących w dobre ręce. Lub skroję do sałatki z buraka i śledzia)
- popełnienie rekordowego grzybobrania (osobiście w suchym jak sezonowany pieprz podszyciu zebrałam w ciągu 4 godzin jakieś ciokoło 40 grzybów w tym trzy mrożone maślaki i jeden ascetycznie cherlawy prawdziwek. Zbiór najlichszy z najlichszych a odkucanne zakwasy takie same jak gdym wytaszczała z lasu kosze z meniskiem wypukłym a nie koszyczek wielkanocny ledwo grzybami zakrywający dno. Dno)
- gromadnie zwiedzono kilka klasztorów, kolegiat, kaplic i sanktuariów ziemi sandomierskiej /uwaga długi nawias/ (Sulisławice – budowla na wzgórzu wyłaniała się w południowych promieniach słońca majestatycznie i malowniczo niczym katedra we Florencji a w sanktuarium należało użyć teleskopu by znaleźć i popodziwiać jeden taki święty, baaardzo stary obrazek. choć przyznaję bez lania, oko bardziej cieszyły freski w stylu plakatów z lat 50-ych wzywających dziewczyny na traktory; Klimontów – Klasztor Dominikanów natenczas w ruinie, odcinając się śnieżną bielą od kobaltowego błękitu Thenarda przypominał meksykański kościół w Playa del Carmen otoczony sukulentami prętów zbrojeniowych; Klimontów – XVII wieczna kolegiata z przepiękną polichromią w kopule, w której koleżanka D. z niejakim zdziwieniem zidentyfikowała wizerunek szachinszacha Chomeiniego wzgl. mahardży Bhupindera Singha (trwa spór); w Koprzywnickim pocysterskim klasztorze jakiś oryginał na gotyckim dachu umieścił fantazyjną wielokopulastą wieżę, tak nie pasującą do całości, że podejrzewam iż w trakcie budowy komuś się musiały plany architektoniczne kościoła z minaretem lub cerkwią pomylić)/koniec nawiasu/ rozrzuconych po malowniczej ziemi sandomierskiej pośród pęczniejących jabłkami sadów i na stokach winnic, których owoc drzewiej bo we wrześniu zebrany już fermentował na pożytek naszych złaknionych podniebień. Lecz ponieważ etap fermentacji tychże był dopiero na etapie raczkującym nie mogłyśmy rozsmakować się w tuziemcowych winach. Tęsknotę za winem sandomierskim musiałyśmy więc gasić winem węgierskim, portugalskim, francuskim i mołdawskim. Wszystko w ramach ćwiczeń somelierskich oczywiście.
- Jeden Zamek w Baranowie Sandomierskim (Po zamku oprowadzał nas, ku naszej niezmiernej kontentacji i uciesze, descendent w linii prostej Jacka Fedorowicza oprowadzającego onegdaj po Warszawie Rysia, angielskiego kuzyna Pawła z „Wojny domowej”. Młodzieniec (nasz przewodnik znaczy) miał urodę tożsamą z latami sześćdziesiątymi, głos żywcem wydarty z krtani z Jacka F.(wspomagany podobnym mikrofonem) i takąż manierę. Gdyby nie to, że czas nas dźgał i gonił zapętliłybyśmy się chętnie przy panu przewodniku na dłużej niż jedno oprowadzanie. Zwłaszcza, że zamek wyraźnie tchnął duchem (tu oddajmy sprawiedliwość Ju, która od pierwszego wejrzenia koincydencję skonstatowała) „Czarnych chmur” a przystojny pułkownik Dowgird zdawał się czaić w podcieniach ślicznych krużganków)
- Sandomierz (Jest uroczy nawet gdy bije po oczach i stopach tumultem turystów złaknionych spotkania z don Matteo. Budzi sympatię nawet podczas odpustu św. Wincentego, kiedy miliony drewnianych kogutków, kolorowych balonów, chińskich badziewiątek z fluorescencyjnego plastiku, gargantuicznych maszkarad i pierdyliard innych kiermaszowych eksponatów powoduje wypadanie zdziwionych a czasem zachwyconych gałek z oczodołów i skutkuje wypatraszaniem portmonetki cierpiącej ujemne saldo. A jeśli komuś oczy ostały się na miejscu mimo setek krzykliwych kramików, niechże zechce spojrzeć na witryny sklepów, aptek i banków. W witrynach bowiem można podziwiać żywe obrazy z udziałem żywych urodziwych sandomierzan/nek w strojach z epoki np. renesansu. I po co komu telewizor. Pfff)
- Wędrówka po tajemniczych podziemiach Sandomierza ( aspirujących do podziemnych miast Kapadocji. To dawne magazyny kupiecke odkopane i odrestaurowane przez naszych dzielnych bercików- górników, bez których miasto zapadłoby się niechybnie no i gdzie my byśmy nabyły rdzenne sandomierskie precle z parmezanem, ryżowe kulki w karmelu, wianuszki z tutejszych cytrusów i obśliniły się na widok zapiekanek długości dwóch łokci i szerokości dorodnej piędzi)
- Zamek Krzyżtopór (Zjawiskowa ruina Ossolińskich w promieniach zachodzącego słońca prezentowała się tak przepięknie, że gdyby ją zobaczyła świątynia Hatszepsut, rozsypałaby się z zazdrości w miałki popiół. Pałac-zamek można zwiedzać idąc ścieżkami tematycznymi: ogrody i źródło, podziemia, oficyny i baszty. Wybrałyśmy trasę indywidualną na chybił-trafił czyli totutotamtosiam a głowy w zachwycie obracały nam szyje w korkociąg. Głównie szukałyśmy komnaty, nad którą ponoć u zarania, zanim nastąpił niszczący potop szwedzki, sufitem było szklane dno akwarium z egzotycznymi uklejkami i grążelami o średnicy młyńskiego koła. i, o! to jest sarmacka fantazja - pierdyknąć sobie na suficie akwarium. Kto bogatemu zabroni. Ale potem przyszedł pańszczyźniany, wydłubał jajeczną zaprawę z murów, dębową inkrustowaną posadzkę wziął na podpałkę a porcelanę oddał na nocniki dla licznej dziatwy. Generalnie wyprodukował niechcący najśliczniejszą ruinę jaką w życiu widziałam. Więc w sumiesummarum chwała szwedom i pańszczyźnianemu się należy)
b.

niedziela, 4 października 2015

80*

ponieważ osiem zeszłorocznych cebul wzeszło mi tegoroczną wiosną nad wyraz pięknymi tulipany tak, że iż zwieszając się z parapetu mogłam się delektować napawaniem, kontentowaniem i mizianiem wielobarwnych kwiatów (gwoli ścisłości i prawdzie historycznej, to jest wysoki parter. przywiązywałam się więc za nogę do kaloryfera i zawisałam nad kwiatem niczem koliber. No dobrz. Ukonkretyzujmy proporcje. Koliber duuużego kalibra’u. Bo nawet gdyby zsumować masę wszystkich kolibrów świata to i tak zdecydowanie przekraczam wagowo ich populację o kilka stad dobrze wypasionych strusi razem z jajami) w tym roku poszłam w pasji wsadzania cebul w grunt znacznie, znacznie dalej. A wszystko to, bo rzucili cebule w takim jednym markecie (co go regularnie odwiedzam z powodu uzależniającego salami aux noix) tuż na samym wejściu. Kłuły w oczy niebanalną urodą i obiecywały wzejść w kwietniu kobiercem gaszącym sławę holenderskiego Keukenhofu. Każdorazowe odwiedziny skutkowały więc zawieszeniem nad regałem z cebulami i dopiero straż miejska delikatnie acz stanowczo usuwała mnie z obiektu z powodu, że już zamykamy, pani przyjdzie jutro. Ponieważ podjęcie decyzji czy bardziej frapują mnie kształty gładkie, papuzie, postrzępione lub wielokrotne czy kolory od majtkowego delikatnego różu przez uwodzicielski karmin po adwentowy głęboki fiolet (sic! W fachowej nomenklaturze ta odmiana nazywa się quin of night!)powodowało totalne splatanie neuronów pozbawionych jakiegokolwiek doświadczenia w projektowaniu terenów zielonych (jeśli nie liczyć hodowli rzeżuchy na wypukłych denkach salaterek) postanowiłam, że mój podokienny kobierzec będzie w stylu dadaistycznym – czyli precz z tradycją i kanonem. złamię schematy, zburzę odwieczny porządek i wyrwę zęby murom krat (a nie to nie to, przprszm zagalopowałam się). Będzie więc ni przypiął ni przyłatał. Będzie awangarda, chaos i dzika tulipanowo-hiacyntowa orgia z domieszką ozdobnego czosnku. Nabywszy ostatecznie cebule według algorytmu:
Ene, due, rike, fake,
torbe, borbe ósme, smake
eus, deus, kosmateus,
i morele - baks.
zorganizowałam od Starszej Pani gracki, grabki i szpadelki. Zmapowałam podokienny areał i mi wyszło, zonk, zonk, zonk **, że posiądniętymi cebulkami mogłabym obsadzić Plac Defilad albo kwartał placu Tian’anmen. No cóż, będzie więc gęsto. Ale w kupie ponoć raźniej.
Mówią tutoriale, że posadzone cebule na zimę należy zabezpieczyć przykrywając rabaty ściółką, korą, torfem, słomą, gałązkami świerku lub sosny. Ryli? Nie zamierzam. Zeszłoroczne wzejszły nie zaznając ni kory, ni torfu, ni słomy ni nic, no jeśli nie liczyć igieł świerka wyekspediowanego przez okno po rozdaniu prezentów. A jeśli zima będzie sroga wycięgnę suszarkę, nastawię na maksa i zwiesiwszy się z okna, przywiązana do kaloryfera, będę im robić globalne ocieplenie. A ponieważ trwa właśnie akcja defibrylacji mojego komputera przy pomocy młodego człowieka, którego ręce leczą takie sprzęty – adin, dwa, tri – to jest szansa, że wiosną
Jak dobrze jest wiosną podumać nad Prosną
Lub snuć myśli w kółko nad inną rzeczułką
Nad jakąkolwiek rzeczułką
Wróć, wróć, wróć! przepraszamy za zakłócenia. Komputer nadal na etapie poważnej rekonwalescencji i wtrąca swoje trzy grosze nieco od czapy. No więc wiosną, wiosną jest szansa, że Wam mój dadaistyczny kobierzec POKAŻĘ (bo znowu będą tu zdjęcia! Hurrra!) A oblicza zwiedzających Keukenhof zbledną naonczas szarpnięte frustracją i trzeba im będzie dożylnie podawać wywar z rumianku.
b.
* ilość nabytych cebulek
** areał pod oknem 1,5 m2

sobota, 19 września 2015

czarne rurki jesienią

Sobotni przedporanek. Ugruntowana i na trwale zadomowiona insomnia wyrwała mnie z piernat o 5:30. Jeszcze nie całkiem świtało. A spać się niestety nie dało. Więc. Zaparzyłam kawę i przeniosłam się z filiżanką i kołdrą do biurka popatrzeć w okno na świat czyli w sieć. Padło na popularny portal informacyjny, w którym na pierwszym planie wyboldowano pewną kwestię w sposób, w jaki oznajmia się aktualnie nadciągający koniec świata. Wyostrzyłam uwagę. Będąc ofiarą agrypni pozbawiającej ofiarę nie tylko relaksującej funkcji rem ale także jako-tako logicznego kojarzenia oraz będąc dubeltowo ofiarą zbyt jeszcze marnej dawki pobudzającej kofeiny (powinnam gryźć ziarna kawy ale mam tylko mieloną, więc) kliknęłam obłędem zaintrygowana w tytuł, który natenczas moją poniekąd jednak dysfunkcyjną (bez)myślność sponiewierał i rozpadł na cząstki elementarne, poturlawszy je po całym apartamencie. Zdjęłam kołdrę, pozamiatałam okruchy, upchłam w półkule i kontemplując treść złapałam się z całych sił barierki mostu im. „Ciała Modzelowatego”. Wyboldowany ważkością końca świata tytuł, a raczej pytanie brzmiało: „Jak nosić czarne rurki jesienią”. Yyy. Zaiskrzyło w półkulach. Yyy. Ależeco? Że wiosną, latem zimą to normalnie, po prostacku na nogach a jesienią yyy na głowie? Omotawszy czerep skrzętnie okrywając uszy przed wiatrem a nogawki wokół szyi w roli szalika? Zamotując węzeł nogawek wokół wrażliwych nerek? Wzuwając w nogawki ręce uprzednio zaszywszy wyloty z miejscem na przeciwstawny kciuk? I dlaczego czarne? Czerwone się nosi inaczej? A zielone? Czy w ogóle można nosić jesienią zielone, halo?! (bo ja mam akurat zielone, wprawdzie w nie od dawna nie wchodzę ale może wcale nie muszę, może mogę fantazyjnie omotać w kibici i być trędi)? Ciężar pytania zmiażdżył mi percepcję i zdolność rozumienia. Zdruzgotany intelekt popełzł był pod fotel i nie reagował nawet na gorzką czekoladę z orzechami (osobiście się mu nie dziwię, czekolada ma u mnie marne notowania). Dopiero kasza gryczana maczana w czerwonym winie (bomba flawonoidowa) wychynęła mi mózg spod fotela, który próbując się poskładać w zgrabne półkule nakazał (pod groźbą pozostania pod meblem na całą wieczność, jeśli się nie posłucham ) natychmiastowe wyłączenie tego wątpliwego okna na świat. Przeanalizowawszy za nie wyłączniem (oj, marniutko) i za wyłączeniu (eksplozja yes yes yes) zresetowałam połączenie ze światem, dopiłam zimną kawę i poszłam spać, bo spanie najlepiej mi wychodzi o godzinie 7:00, gdy akurat powinnam pomykać do biura. No ale, że dzisiaj sobota (póki co biuro w soboty nie działa, znaczy działa, ale jeno za przyczyną automatycznej sekretarki, która mi w poniedziałek wypluwa ze zjadliwym charkotem różnorakie pretensje w purpurowym kolorze) klepnęłam piątkę Morfeuszowi i owinąwszy się w czarne rurki, tfu, w kołdrę, odpłynęłam w niebyt aż mnie obudziły o 9:30 piania szurniętych kogutów za miedzą.
Wzułam więc zielony tiszert oraz spodnie (bynajmniej nie czarne, bynajmniej nie rurki, bynajmniej nie w sposób polecany przez portal, ojej) i udałam się po dynie, cukinie, pietruszki, papryki i czosnek. W efekcie mam gar leczo ale nadal nie wiem jak nosić czarne rurki jesienią.
b.

piątek, 11 września 2015

Tajemnica prysznica

Gdzieś tak w maju mój prysznic z funkcji rzęsistego zraszania przeszedł w funkcję leję cienkim ciurkiem przez jedną dziurkę i możesz mnie teraz cmoknąć w nakrętkę. Nie cmokłam. Odczekałam bunt, poszłam do dużego sklepu i nabyłam nową słuchawkę. Teraz to już nie ma takich normalnych, wiecie- talerzyk w dziurki i hajda. Więc. nabyłam nienormalną. Miała ci ona, według legendy, regulator zraszania od skromnej mżawki przez ulewny deszcz po bicze wodne. Nakręcona na węża nowiuśka słuchawka prysznica popadła jednak w nostalgiczny nastrój i bez względu na ustawienia regulatora kapała mi wodą nad wyraz somnambulicznie. Spróbujcie umyć sobie włosy takim kroplomierzem. Odkręcona na pełny regulator woda leci z kranu z takim impetem, że mi zrywa emalię a strumień ugina dno wanny. Przełączona na prysznic solidaryzuje się z wyschniętymi tego lata studniami i powolnie wypluwa a to wrzątek a to lodowaty strumień górski. Wyjęłam kilka uszczelek,napowietrzaczy, przedmuchałam węża, odczekałam bunt, poszłam do dużego sklepu i nabyłam nową słuchawkę. Też nienormalną. Tylko tym razem wybrałam model po taniości. Ekspert w dużym sklepie na moje zapytanie łaj i co jest przyczyną zrobił oczy większe niż stadion narodowy i wzruszył bezradnymi ramionami dając do zrozumienia, że tę zagadkę od wieków zgłębiają bez skutku najbardziej wytrawni hydraulicy i wielu z nich poległo w konsternacji a ci co nie polegli przeszli do stolarki. Uiściwszy niskobudżetową należność pomknęłam wkręcić w węża. W słuchawce coś zacharczało na podobieństwo „rozmowa kontrolowana” i pociekło strumieniem wielce nostalgicznym, którego krople spokojnie mogę policzyć łypiąc okiem malowanym maskarą lewą ręką. Hm. Zaryzykowałam więc test mocy. Bierze się słuchawkę prysznica, daje kran na pełen power-full i dziurkami kieruje w sufit. normalnie natenczas następuje hydroponiczny armagedon zakończony długotrwałą jazdą szmatą po ociekających niagarą kafelkach. Tymczasem moja nowa słuchawka okazała się typem wielce introwertycznym i zasiurkała wstydliwie, całkiem nieśmiało na wysokość tak ca. pół cala przypominając rachityczne źródełko na wyschniętej pustyni. Szlakurwał, zacharczałam w wannę, wzrokiem szukając wody śladów. Spróbujcie sobie umyć włosy takim kroplomierzem. I tu nagle zonk taki na mnie spłynął obłokiem pary wodnej ozonowanej. Jakaż to bowiem wyśmienita koincydencja się mi tu oto rodzi. Gdyż oto od dłuższego czasu gubię cija włos z głowy na tyle obficie, że za moment szampon będzie mi tak potrzebny jak umarłemu kadzidło i bezzębnemu wykałaczka. Być może więc. Być może. Moje prysznicowe słuchawki są antycypacyjnym kanałem komunikacji z pytyjską wyrocznią czerpiącą H2O z Kassotis, prorokującą mi w ten delikatny acz oryginalny sposób nadciągającą gładź łysiny . No i co wówczas zrobię bezwłosa ja - Pytii pytam szepcząc w słuchawkę. a z otchłani dochodzi : Ano grzebień wyrzucisz, nowego nie kupisz. Irchę nabędziesz, polerować będziesz. Idę więc, posłucham o czym ciurka globalnie moja słuchawka. Może coś zdradzi w kwestii kursu franka.lub chociaż trójkę w totolotka wykapie.
b.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Lo(s)t czyli szukając hamaka w PKP

Podle ( tu: przysłówek i przyimek w zgodnym uścisku) kaprysu ojca-dyrektora mam się udać w najbliższą środę do Wrocławia. Smyrg smyrg lotem o 7:40, potem tylko wynająć auto (najlepiej z nawigacją, bo Alaska natenczas nie może:( ), podjechać pod granicę jakieś 150 km, wręczyć wizytówki i odmeldować się z powrotem na lotnisko we Wrocławiu, skąd loty powrotne do Warszawy o godzinie 21:00 są dziwnie często odwoływane z powodu braku kworum. Taka delegacja ni przypiął ni przyłatał. Ale polatał. Być może w związku, całą dzisiejszą, duszną mimo burzy noc, śniłam sobie katastrofę lotniczą. No, może przesadziłam, że caaałą noc. Caaałą noc to ja szukałam najbardziej wyntylującej pozycji doszedłszy ostatecznie do wniosku, że jeno hamak z dużymi okami nad miednicą z płynnym azotem byłby mi jakim-takim na upał sukursem. a gdy już najprawdopodobniej podduszona duchotą odleciałam w sen-marę, wyśniłam sobie taką katastrofę lotniczą, że mnie ciary zlane strachu potem z impetem wyrzuciły z łóżka tuż przed pierwszym pianiem koguta. Szlag. Bezsenność jest wredna ale senność też umi nabruździć. Kupowanie biletu lotniczego w tych okolicznościach jest jak zamawianie lodów migdałowych posypanych obficie kryształkami cyjanku. Albo raczej azbestem. Bo nam akuratnie w biurze wymieniają eternitowe poszycie dachowe (więc - okna szczelnie zamknięte, bijemy rekordy w nieoddychaniu na odcinku biuro-samochód, wiatrak rozgrzany do czerwoności dwutlenkiem węgla zaczyna topić łopatki i kompulsywnie używamy mikrofali do dezynfekcji odzieży wierzchniej). Jedyna nadzieja w tym, że jeśli w drodze z lub do Wrocławia zabłądzę, a ja umiem, oj umiem zabłądzić, i natknę się zupełnie przypadkiem na TEN pociąg, to następną notkę nadam z Little Water Cay dyndając na hamaku bujanym atlantycką bryzą.
Więc ahoj!
b.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Araneae – czyli protestsong z konsekwencjami

Tuż zaraz potem, gdy ledwo-co dychawicznym elektroluksem omiotę z niezliczonych pajęczyn ściany, sufity, parapety i podłóg załomki, wyłazi z najciemniejszego kąta kosmaty herszt bandy, spogląda groźnie ku mnie ukosem swoim prostym okiem, nadyma włochaty głowotułów i zarządza niczym potomek Ulrisia von Jungingen’a skomasowany kontratak z każdej flanki. Za kwadrans, gdy kurz bitewny somnambulicznie opadnie, mam w domu pajęczyn w dwójnasób więcej niż przed odkurzaniem. Oplątów mam więc tyle, że mogłabym z nich wydziergać gruby kaftan dla wyrośniętego na gmo słonia (gdybym oczywiście dziergać umiała, która to czynność przypomina w moim wykonaniu próbę ekstrahowania antymaterii z marchewki w zepsutym malakserze). Zrezygnowana rozpatrywałam wywieszenie białej flagi i wejście w pokojowy układ. Albowiem. Nie mam cija nic przeciw samej wydzielinie gruczołów przędnych, która nader śliczna bywa, szczególnie gdy rozpostarta między klamką a ramą okienną połyskuje ranną rosą głaskaną promieniami wschodzącego słońca lub gdy osiadłszy w uchwycie czajnika oszczędza mi pobór mocy na poranną kawę. Ale. Gorzej, znacznie (czytaj: histerycznie)gorzej jest, gdy mi tuż tuż nad poduszką lub w bezsenną nocą zmierzwionej grzywce dynda lub dogorywa w konwulsjach zaplątane w oprząd sieci gigantyczne truchło zwierzęcia wielokrotnie przekraczającego moją tolerancję i akceptację dla insektów wszelakich. Ja rozumiem drobne muszki, komarki i tym podobne stworzenia skuszone światłem nocnej lampki przy otwartym na oścież, bezfirankowym oknie (bo upał trwa bezprzerwnie, więc wentyluję apartament udając wytwarzanie przeciągu. co jest tak skuteczne jak gaszenie ogniska benzenem). Ale żeby mi tu łowić i z triumfem pasteryzować we włosach mamuto-owady przypominające gigantyczne gady i pterodaktyle rodem z jurasik parku to ja sobie stanowczo wypraszam. I skoro (durne) pająki nie pojęły mojego delikatnego protestu (bierzemy pająka w dwa palce, zsuwamy na kartkę w kratkę i subtelnie acz stanowczo ekspediujemy za okno) to. Nie pozostaje mi nic innego jak ogłosić: larum grają. Więc -wojna. Od jutra szlaban na wszelkie pajęczyny. Skoro się nie da po dobroci, to proszę bardzo – wytoczę cały dostępny na rynku wojenny arsenał: chemiczne aerozole i specjalne ultradźwięki, sadzonki intensywnie woniejącej mięty oraz wysypię całą podłogę nienawidzonymi przez pająki żołędziami i kasztanami (choć tu się lekko cukam, gdyż prawdopodobnie musiałabym podjąć się wówczas wyrugowania z mieszkania stada dzików, które ochoczo pochrząkując na takie właśnie frykasy tylko czekają pod moim tarchomińskim, parterowym oknem). Pająki niech się dokładnie wczytają w ten komunikat. Bo ja obiecuję. No more mercy.
b.

środa, 19 sierpnia 2015

Zen-on czyli krótkotrwały profit urlopowy

Gdy się ma za sobą błogostan i nirwanę wyniesioną z tarasu zawieszonego tuż nad zarybionym szczupakami stawem, obrośniętym bujnymi szuwarami. Gdy się ma za sobą zachody słońca o zapachu lawendy i maciejki. Gdy się ma za sobą szum ciszy traw i wielobarwnych kwietnych po bezkres kobiercy. Gdy się ma za sobą smak porzeczek rwanych z krzaka ranną rosą omalże z okna sypialni. Gdy się ma za sobą bliskie, pokojowe spotkania z naturą reprezentowaną przez gęsi, kurczątka, kozy, owce, puchate króliczki i sforkę psów-znajd przepełnionych miłością i oddaniem do homo sapiens (Korba z pewnością spostponuje tę opinię, gdyż każdy głask odjęty był wszak od jej jestestwa. A przecież głaskanie Korby powinno być obywatelskim obowiązkiem zapisanym w Konstytucji i trwać powinno bezprzerwnie 49 godzin na dobę). Gdy się ma za sobą zauroczenie tajemniczym i niepokojącym XIX wiecznym pałacykiem w środku mrocznego nigdziebądź. Gdy się ma za sobą łąki trzmielem i pszczołą brzęczące. Gdy się ma za sobą szalony klangor żurawi o zmierzchu. Gdy się ma za sobą błękitu nieba bezkres z rozgrzanym, drobnym piaskiem nadbałtyckiej plaży między palcami kończyn. Gdy się ma za sobą zimnych piw liczne łyki u schyłku upalnego dnia a na zakąskę ciepłą jeszcze, wędzoną rybę. Gdy się ma za sobą letnie z przyjaciółmi obcowanie. Gdy się ma za sobą nabycie kiczowatego, gipsowego kutra rybackiego z inkrustacją Poddąbia i rzemyka z pięknymi falsyfikatami bursztynu. Gdy się ma za sobą w niespodziewanym bonusie weekend w rozgrzanych sierpniowym słońcem sprzyjających okolicznościach przyrody obfitujący w moczenie kupra w kryształowym jeziorze, kiełbasę z ogniska pod niebem spadającym gwiazdy, bimber pokotem kładący i pierwszy ząbek latorośla Ignacjusza. Gdy się ma za sobą urlop czyli nec plus ultra. To. Człowiek pourlopowany (Gatunek występujący w przyrodzie nadzwyczaj sporadycznie, bardzo krótko i nader rzadko. Blisko spokrewniony z yeti) w nagłej a niespodziewanej konfrontacji z rozjuszonym do białości impetem furii ojca-dyrektora (Gatunek osobliwie srogo rozpowszechniony. Blisko spokrewniony z pieniaczem pospolitym) przybiera na karnym dywaniku spokojem tchnącą asanę kwiatu lotosu i machając opaloną nóżką w złotym klapku przeczekiwa atak furii o-d nucąc sobie pod nozdrzem „rzuć to wszystko, wszystko co złe...” Wodeckiego z Mitchami. Gdy się jest człowiekiem pourlopowanym, ma się zaskakująco duży dystans do skrzeczącej rzeczywistości - jak stąd do Prenambuko co najmniej. I ma się w zanadrzu poniekąd jakby miłość(czy cóś na podobieństwo) do świata i ludzkości, nieogarnianą na co dzień szarym rozumem. Baaardzo. Wręcz niewysłowienie baaardzo sobię chwalę ten stan. Choć w potylicę uwiera skrobanie kolejnej kartki z kalendarza, że to wszystko wszak niebawem minie. Jak mgły nad stawem pełnym szczupaków, jak rosa na poziomkach/porzeczkach o poranku, jak piana z piwa, jak pierwszy mleczak I. I jak to lato, co latoś nam skwarem doskwiera dotkliwym, pocąc skronie mimo wiatraków mielących ciepłe przeciągi (a stolica tonie w pożółkłych liściach jakby już się był tu rozsiadł na dobre i złe październik, ałć). Tymczasem pozostaję w kulawym lotosie (prawe biodro odmawia współpracy a przecież aby wykonać kwiat lotosu należy mieć elastyczne kolana i dobrą rotację zewnętrzną we wszystkich stawach biodrowych i kolanowych). Więc. Wekuję zen na zaś jedną (lewą) nogą dotykając omalże przepisowo pępka a drugą, z uwagi na zwichrowanie stawu udając, że już poniekąd dawno pępka dotkła i dalej ani du du. Ale za to żuchwa proszę ja Was przepisowo bardzo równolegle do podłogi jest. bardzo jest równoległa. O ile kompulsywnie mieląc sałatkę pomidorową z rukolą dynamicznie nie zmienia chwilowo słusznego lotosowi kąta. I niech ten koślawy zen trwa jeszcze przez chwil kilka a najlepiej chwil multum.
b.

piątek, 14 sierpnia 2015

komu wolny, temu wolny

Pusto. Drogę do biura pokonałam w 12 minut podczas gdy każdy inny piątek zajmuje mi to 2,5 raza dłużej. Nic mi to nie dało do myślenia, bo z powodu upału zarzuciłam korzystanie z mózgu a zaoszczędzoną w ten sposób energię przeznaczam na wahadłowe ruchy nadgarstkiem w celu wachlowania się butelką z lodowatą wodą. Aż tu nagle w radio powiedzieli, że dzisiaj jest wolny piątek za wolną sobotę. Naprawdę? Ojciec-dyrektor chyba słucha innego radia bo nam nie zaordynował długiego weekendu. Może to ma zresztą swą jasną stronę, bo gdybym była w domu, to wypadałoby zedrzeć z kątów pajęczyny i wymieść truchła muszek, które dywanowymi nalotami wpadają do mojego salonu by tu zakończyć swoje życie. Ze szczególnym zainteresowaniem socjolodzy powinni się na tenczas przyjrzeć społeczeństwu, które na hasło weekend a na hasło długi weekend w dwójnasób intensywnie ogałaca sklepy z dóbr wszelakich, jakby ten weekend miał mieć nie 3 a 30 dni. Na skutek najazdu hordy konsumentów weekendowych późnym popołudniem półki sklepowe udanie rekonstruują lata osiemdziesiąte a wiatr hula pomiędzy cudem ostałą octem a napisem nać (bez pokrycia w towarze). Tymczasem ostatni klienci wypychają ze sklepu wózki, co ja mówię, wozy pełne nieprzeliczalnych dóbr pierwszej, drugiej i trzeciej (tyle ile dni weekendu) potrzeby. Ja zaś, wracając z pracy, udam się do najpiękniejszego na świecie warzywniaka u Majlertów i do Rysin, gdzie mam nadzieję wyciągnąć z drewnianych skrzynek pachnące słodkie pomidorki, kruchą sałatę prosto z pola, ukręcone świeżo pesto i pękate cukinie. I jeśli społeczeństwo przed moim przybyciem opróżni i ten róg obfitości to ostrzegam – będzie dym.
Ze źródeł dobrze poinformowanych wiem, że Adriatyk ma 32 St. C. mam nadzieje, że mazurskie jeziora nie posuną się aż tak daleko i nie utracą funkcji chłodzenia na rzecz gotowania. Bo Bałtyk na ten przykład bardzo był w chłodzeniu gorliwy i skwapliwie imitował lód binarny, czemu zawdzięczam kilka sesji krioterapeutycznych za friko.
b.

niedziela, 9 sierpnia 2015

szukając cienia nocą

Yyyy. czy ktoś mógłby wyłączyć ten prodiż? oraz dosłać migusiem nieopatrznie pozostawioną nad Bałtykiem wietrzną bryzę?!oddam za to pół królewny i dorzucę dukata za każdego Celsjusza poniżej 30 C. nawet dorsz wędzi się w niższej temperaturze niż ta na staropańszczyźnianej dzisiaj. koszmaromakabra.
b.

piątek, 24 lipca 2015

krótkochwilny czasuzwalniacz czyli urlop, fkońcu!!!

nie ma mnie. będę jak wrócę. jeśli zechcę :)))))))
b.

wtorek, 21 lipca 2015

Poszukiwany, poszukiwana oraz luzofońskich reminiscencji finisz

jeśli ktoś napotka na północnych obrzeżach stolicy dwa bezpańskie, szwendające się bez celu i sensu mózgi, to proszony jest o pilny kontakt ze mną w ważnej sprawie rodzinnej. otóż mózgi te opuściły samowolnie mnie i sister mą w bywszą sobotę gdzieś między Chotomowem a Skierdami, dokąd udałyśmy się na rowerową wycieczkę spragnione szerokich przestrzeni oraz powietrza pachnącego sianokosem i igliwiem w celu eksploracji nowych tras bo się nam jeżdżenie po wale w te i nazad niby jakie durne wahadło znudziło wielce. może mózgi zostały już w pociągu relacji Warszawa – Modlin nad przeczuwany a iście skaramencki upał przedkładając klimatyzowane przedziały i miętkie siedziska, lub wytrzęsło je już hen na malowniczych stepach akermańskich w rozlewisku Narwi, gdzie nie tylko ni drogi ni kurhanu ale ni drzew, w których cieniu można by poszukać wytchnienia. niskopienne turzyce i trawy nie rokowały onegoż. 36 stopni w cieniu i pełna ekspozycja słoneczna w samo południe przez bite 45 km robiły nam przed oczami rozdygotane mroczki a na koniec wycieczki alaska zaczęła się uskarżać na dreszcze i nie wiem co jeszcze bom sama ledwo przytomna pełzała z mozołem, zostawiając za sobą hektolitry potu. niewiele bynajmniej brakowało abym na wpół ugotowana wlazła w bajoro, przy którym poiły się tamtejsze krowy. i tylko podejrzana gęstość zbiornika skutecznie mnie od nurkowania odstręczyła. a może szkoda. może gnojówka okazałby się skuteczną od słońca izolacją na dalszą rowerową peregrynację. tylko, czy wtedy wpuścili by mnie do powrotnego pociągu, wiozącego eleganckich turystów z modlińskiego lotniska. na ich tle wyglądałyśmy jak niewyżęte szmaty bezwładnie zwisające z poręczy. nie wiem, jak dotarłam na staropańszczyźnianą. może na skutek niekontrolowanej reakcji odwróconej osmozy choć bardziej podejrzewam niepohamowany zew wanienny. podczas gdym ja spożywszy we wannie z koperkiem litr zsiadłego mleka udała się bez tchu, za to z nadmiarem kwasu mlekowego w mięśniach podkolannych na senne mary, alaska fit und fan poszła sobie jeszcze na koncert wieczorny Jazz na Starówce. my nie możemy pochodzić od tej samej matki, to jest absolutnie i wykluczenie niemożliwe. gwoli sprawiedliwości krajobrazowej, serdecznie polecamy rajdy rowerowe okolic Chotomowa, gdzie liczne bezdroża łąkowe i ścieżki leśne prowadzą przez urokliwe (o ile pot zalewający oczy daje co obaczyć) sosnowo-świerkowo-brzozowe ostępy, z których nagle, zniewiadomo skąd i niewidomo kiedy, wyłania się ku uciesze wody spragnionej gawiedzi plaża z jeziorkiem obrośniętym strzelistymi pałkami a w tym jeziorku można zanurzyć kuper i resztę kadłuba bez uszczerbku dermatologicznego (szukaj na facebooku: plaża jabłonna). a dla żądnych adrenaliny i sportów wodnych admiratorów na drugim końcu jeziora do dyspozycji jest https://www.facebook.com/ourwakefamily gdzie można uwiesiwszy się na takim , takim no, zawiesku pofrunąć ponad wodą na takiej, no takiej deszczułce przymocowanej klamrami do stóp. w ślicznych okolicznościach przyrody można tu spoglądając na karkołomne wyczyny wakeboardingowców spożyć świeżo wyrychtowanego hamburgera lub oddać się kontemplacji świata oraz muskulatury wyczynowców bujając się w hamaku nad nadjeziornym klifem. jedno jeziorko a dwa światy. na jednym jego końcu, czyli na konwencjonalnej jak pambóg przykazał plaży, króluje synkopowane, ale grzecznie trzcinami tłumione umca-umca oraz jeśli się ma szczególne do sąsiadów szczęście, zza woni grila słyszalna staje się fascynująca opowieść neandertalczyków okraszona obficie stosownymi ordynariami (się można podszkolić, naprawdę. jak przy użyciu prawie wyłącznie zaimków, spójników oraz przede wszystkim wyrazów na k, ch, h, p oraz s opowiedzieć zgrabną historyjkę, powodującą ogólnonarodowy rechot). ale to nie reguła, gdyż plażę głównie oblegają rodziny z małoletnimi dziateczkami, więc zasadniczo panuje ogólnospołeczny rezon przerywany co jakiś czas wysokim unisono zakopanych w błocie potomków. i o. te to potrafią dopiero zmrozić krzykiem krew w żyłach. za to na tym drugim, sportowym końcu jeziora króluje luz, swoboda, kuszące bicepsy i hamakowy chillout.
a z zupełnie z innej beczki nawiążę już po raz ostatni do Lizbony/Portugalii, bo bym sobie nie darowała w nieistniejącą natenczas brodę plując, żeby Wam nie zaordynować i nie polecić. jak już sobie obejrzycie w/na Sintrze ten nobliwy Palace de Nation, oraz przebrniecie przez dłuuuugi a stromy choć pięknie kwieciem umajony vel uczerwcony barbakan twierdzy Maurów urokliwie rozpostartej na wzgórzu, skąd w przeźroczystą aurę dostrzec można fale oceanu to nie wracajcie na parking lub dworzec bynajmniej. nie nie i nie. zawróćcież konia i każcie się powieźć do Quinta da Regaleira. TO jest dopiero TA właściwa perła Sintry. zupełnie przez nas odkryta przypadkiem (oddajmy sprawiedliwość alasce, która siłą perswazji wycisła informację o tym zabytku z bileterki na stacji ichniejszego pekaesu, gdyśmy czekały na podwózkę do Maurów a w tym czasie niemiłosierny ukrop skraplał nam na skroniach ostatki porannej kawy), gdyż przewodniki jakieś takie w tem temacie są milkliwe. może dlatego, że to jednak dzieło Masona jest. wszystko w tym absolutnie cudownym ogrodzie, zwieńczonym prześlicznym pałacykiem, wzbudza zachwyt i wszystko po kokardkę przepełnione jest tajemnicą, wiedzioną prostym drutem z symboliki alchemików. ale nawet, jeśli w ogóle nie mieliśmy i nie mamy fioletowego pojęcia czemu, komu i po co służył ten masoński park i pałac (myśmy nie miały), to dla tego widoku i tych wrażeń gotowa jestem zapisać się od zaraz do loży wolnomularskiej, o ile pozwoli mi na wieki praktykować w/na Sintrze. to, co i jak prezentują, obiecują i przepowiadają labirynty ścieżek starodrzewia przepięknie obrośniętego gęstym bluszczem, podziemne groty, niespodziewanie znikąd wytryskające źródełka i wodospady, fantazyjne rzeźby w ukrytych niszach i na szczytach wieżyczek pałacu oraz omszała studnia, do której docieramy podziemnym labiryntem by nagle wyjść krętymi, arkadowymi schodkami w górę, ku oświeceniu i światłu, sprawiają, że przenosimy się w zupełnie inny świat i zupełnie inny stan świadomości. Jjśli kiedykolwiek marzyliście o tajemniczym ogrodzie to on tu jest. i czeka. pełen magicznych zakamarków, gotów was przytulić lub strącić w otchłań. wasz wybór.
b.

czwartek, 16 lipca 2015

o nieproszonych wyziewach bacalhau


capi. wietrzę, smyrgam adekwatną chemią po wnętrzu apartamentu ale nadal capi mi rybą. tuż zaraz po powrocie z miasta L. (nie piszę szczęśliwym, bom bym wolała zostać tam jeszcze kaaapkę dłużej) wyrychtowałam proszony obiad, podczas którego nastąpić miał wernisaż wielce mnogiej luzofońskiej fotografii w koincydencji z paraportugalską kuchnią. no więc, bez kozery, dorsz. dorsz jako danie główne sam się nasunął na patelnię i nie podlegał dyskusji. gdyż portugalskich sardynek wielkości wyrosłego śledzia próżno szukać w naszych centralach rybnych a na widok ośmiornicy (o którą równie tu nad Wisłą trudno, jak o szczeżuję spłaszczoną, a może bardziej ) goście niechybnie podnieśliby donośne larum i zwiali z impetem przez zamknięte odrzwia i okna unosząc ze sobą framugi. nabyty w piątek na bazarku na niedzielny obiad dorsz zaległ więc na chwil dosłownie kilka w lodówce i zanim go przeistoczyłam w tonącą w malinowych pomidorach potrawkę uczynił mi w domu taki rybą-wonny sajgon, że choć minęło w oka mgnieniem dwa/trzy tygodnie od czasu gdym go z lodówki wyzuła, nadal nadaje mi swoją mantrę „tu jestem, jestem tu, trwam i nigdy cię nie opuszczę”. najprzódy więc pomyślałam, że ot taki krotochwilny i krótkochwilny ten dorsz, taki kawalarz z niego. ale nie. po jakimś czasie, sięgając do lodówki musiałam wdziewać na twarz maskę i wietrzyć cały apartament, gdyż aromat ryby szczelnie wypełniał był każdy centymetr sześcienny mieszkania. no topsz. pomyślałam. czas więc azaliż umyć lodówkę, będzie jak ta lala na kolejne półrocze i mam to z bani. wytaszczyłam więc z lodówki wnętrza oraz z zamrażalnika kilkadziesiąt dziwnie dorszem woniejących słoików, pudełeczek i pojemników o tajemniczej, nic mi od dawna nie mówiącej zawartości (ostatecznie gro z nich wylądowało w kanalizacji, niech się wiślane rybki cieszą bigosem i zupą z niewiadomoczego a.d. 2008) i wnętrze lodówki spryskałam bezwonnym sprajem a wypolerowawszy okolicznościowo nabytą irchą nabrałam nadziei na woni ryb anihilację. i co? i guano. capi. capi nadal. capi tak, jakby się tam w międzyczasie, w tej mojej lodówce, ten dorsz rozmnożył był i posiadłszy oktet intensywnie śmierdzących potomków, nakazał im w testamencie począć na świat kolejne, liczne a intensywnie rybą śmierdzące pokolenie. a ta znowuż progenitura wydaje się być bardziej jeszcze rybą cuchnąca od swoich przodków i w noc głęboką słychać jak się szeleszcząc płetwami ochoczo na tarło zwołuje. no więc. zanim nabędę nową, bezwonną lodówkę, której wymiana na nowy model to pikuś przy konieczności skucia natenczas ściany nośnej budynku i parapetu, albowiem starą lodówkę zamurowali onegdaj budowniczy osiedla zanim zręb kamienicy postawili, ja się pytam. czemu? czemu ty dorszu mi to robisz? czem ja ci zawiniła była ? tą potrawką skromną z dodatkiem tymianku? jeśliś na macierzankę uczulon, gadaj. dodam następnym razem zamiast: trybulę ogrodową, dołem obficie owłosioną. na wątroby dolegliwości skuteczną. albo co bądź zechcesz ci dodam.czosnek niedźwiedzi lub czuszkę węgierską. jeno przestań capić mi tu!
b.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Jedną nogą tu, jedną nadal tam


pokropiło dzisiaj. z nieba spadło dwadzieścia sześć kropli wrzątku. i natychmiast drogą resublimacji para wodna zwisła siekierą nad miastem. pod oknem na staropańszczyźnianej pelargonie i aksamitki wyglądają jak doimentnie wyzute z turgoru, a przecież noszę im wodę co wieczór w kubłakach objuczona jak szerp himalajski. co mi nasuwa, że w Lizbonie (taaak, wiem, teraz będę o niej nudzić, gdyż nadal pozostaję w luzofońskiej apoteozie) bladym świtem szły w ruch szlauchy, węże i polewaczki i odbywało się gremialne spłukiwanie bruku. co mi nasuwa myśl kolejną, być może odkrywczą dla praprzyczyn nieobyczajnej szerokości Tagu, że oto azaliż gdy jeśli do rzeczułki wlejesz porządną ulewę to ci rzeczułka z brzegów wystąpi. i Tag od lat codziennie zasilany spływającym z ulic strumieniem nie miał innego wyjścia, jak wystąpić i się rozrosnąć tak, żeby jeden brzeg rzeki z drugim łączyć musiał wiszący mosteczek o długości 17 km. wartością dodaną poza pięknymi, czasem znienacka pojawiającymi się na horyzoncie uliczek widokami na niby-rzekę, niby-morze, są naprawdę sterylnie olmoust czyste stopy. przedeptałyśmy Lizbonę perpedes w sandałach na łącznej długości ca. 60 km, więc wiem co mówię. na pumeksie to oni nie zarobią, ni hu hu. ponadto mają jakiś pokitrany zwyczaj, zapewne dogłębnie umotywowany ekonomią, religią lub mauretańskimi rytuałami, że wywożą śmieci o godzinie 2:15 a.m. czyli przed wschodem słońca. a mówimy o gęsto zabudowanej tkance miejskiej, gdzie kosz z odpadami, także szklanymi, stoi na ulicy przed każdą kamienicą tj. co piętnaście metrów. i jak taka śmieciara zaczyna zbiór dobowy o 2:15 a.m. to do końca ulicy mamy szansę uczestniczyć w festiwalu tłuczonego szkła kilkunastokrotnie z różnym nasileniem. dla nienawykłych jest to jednak na początku traumatyczne audioprzeżycie, gdy z błogiego snu budzi cię brzęk tłuczonych dwustu pięćdziesięciu słoików po oliwkach i dwustu flaszek po winie. my, z okazji zamieszkiwania w Alfamie, nad którą prowadzą korytarze powietrzne nieodległego lotniska (niech się turysta już z góry przyglądnie, gdzie go zaniesło wzgl. skąd go odnosi), miałyśmy w efektownym bonusie co noc kilka startów i lądowań samolotów, których wiatr z silników nie tylko ekspresowo suszył nam ręczniki na poręczy tarasu ale gdybyśmy miały taką wolę, żeby się kół samolotu ucapić i odlecieć w nieznane, to w zasadzie nie byłoby to awykonalne. jako mieszkanka Tarchomina, pozbawionego bezpośredniej styczności z samolotami, które w sposób opętańczy przy starcie i lądowaniu uwielbiam oglądać, przyklasnęłam tej dodatkowej a nieodpłatnej atrakcji ochoczo i wisiałam na tarasiku kompulsywnie chłonąc powiewy skrzydeł boeingów, embrajerów ajrbusów i co tam jeszcze zechciało nam zrzucić powiewem pranie z balkonu, mocno ściskając kieliszek wino verde, bo tego uszczerbku bym im nie darowała. wino verde towarzyszyło nam zresztą także w wędrówkach po knajpach, a wiedzione podszeptem naszego dobroczyńcy Eduardo, którego oczywiście tradycyjnie na oczy nie widziałyśmy aleśmy się czuły zaopiekowane jak oseski w żłobku, zachodziłyśmy do polecanych przez niego typowych knajpeczek portugalskich, gdzie o godzinie 20:00 cała portugalska rodzina w komplecie czyli babka, dziadek, syn, synowa, wnuczki, zięć, córka sąsiada i nauczycielka francuskiego zasiadają do stołu, na którym pojawiają się serwowane z uśmiechem przez zaprzyjaźnionego kucharza półmiski/półmichy (wanny nie przymierzając) owoców morza gotowane/grilowane/pieczone, okraszone sosami/oliwkami/bułeczkami, na których widok co i raz oko mi wypadało a ślinianki wybuchały ekstatycznym zachwytem. pchnięta imperatywem, że jeśli nie tu to gdzie i jeśli nie teraz to kiedy, zażyczyłam sobie na kolację grilowanej ośmiornicy. tknięta jednak, jak się wkrótce okazało kulinarnym obłędem/błędem (co człowiek nie doczyta w słowniku to zmyśli) zaparłam się, że pragnę zjeść lulę. wiedziona jednak ostrożnym poniekąd podejściem do portugalskiego menu, któren to język jest mi niestety językiem nader obcym, oraz na domiar tknięta niepewnością, że oto w karcie lula jest szaszłykiem (rozpostarta na szaszłykowym patyku ośmiornica przerosła jednak moją wyobraźnię) poprosiłam o pokazanie luli palcem. a stosowny palec wylądował na kalmarze polegującym na lodowej pierzynce. więc dziś już wiem, że lula to rura (czym w sumie kalmar jest) i gestykulacyjnie zaprotestowałam, że oj nie, nie chcę cija rury/luli, chcę o to, to co pełza po lodzie widowiskową rozgwiazdą. koniecznie z czosnkiem, porfavore. banan błogiego ukontentowania, jaki się mi pojawił w trakcie konsumpcji zgrilowanwej polvo towarzyszył mi zresztą przez cały pobyt, co mogłam stwierdzić, oglądając zdjęcia alaski, która nabywszy nowy aparat wypstrykała w Lizbonie ponad 30 tradycyjnych filmów. a na tych wszystkich zdjęciach, na których nie jestem tyłem (większość) lub nie czytam przewodnika (rzadkie zjawisko) mam rozanieloną uśmiechem gębę. i jeszcze tak mi trochę zostało do dzisiaj. a jutro, a nie, jutro nie, bo mamy spotkanie z Goszą. pojutrze więc, kolejny odcinek-wspominek, tym razem o Sintrze, kamiennych murach zamku Marów, masońskiej studni i ekstraordynaryjnym pałacu Pena, zaprojektowanym przez nieźle szurniętego architeka, który na cześć królewskiej małżonki Marii II wydumał ten egzemplarz sztuki bydowlanej.Marysia w wieku lat 34 powiła mężowi Ferdynandowi Saxe-Coburg-Gotha jedenaste dziecko i natychmiast potem zeszła do niebytu. nieśmiało domniemywam, że zamek sfisiałego projektu mógł był się do zjeścia wydatnie przyczynić. ja osobiście bym tam na dłuższą metę zwariowała. lub rzuciła się z jednej ze stu piętnastu, różowych wieżyczek zdobionych arabeskami w błękitno-złote guziczki w kształcie liścia akantu w wersji 5D.
b.

sobota, 4 lipca 2015

o niezamierzonej transplantacji klimatu

bardzo przepraszamy i poniekąd ubolewamy, ale wygląda na to, że niechcący, w naszych pękatych od portugalskich suwenirów walizek prócz półtusz suszonego dorsza, beczułek zielonego wina, akromegalicznych sardynek i wyglansowanych na błysk kostek bruku przywlokłyśmy do ojczyzny, wiedzione nieuświadomionym asumptem także gorący wyż atmosferyczny. ten sam, który był nam towarzyszył w ostatnim dniu pobytu w Lizbonie, nieletko nas wówczas poniewierając (35 st. C), przez co nabrałyśmy maniery istot kiślopodobnych, przemieszczając się ruchem jednostajnie pełzającym jedynie po zacienionych uliczkach i placowych arkadach najbardziej podziwiając kioski z zimną lemoniadą i brzęczącą lodem capirinią , które sącząc błogo poddawałyśmy się wszechogarniającej inercji. od wczoraj tutejszy już termostat zachwiewa mi poczucie wewnętrznej równowagi termicznej oraz otoczenia i zaczynam marzyć o byciu osobnikiem pojkilotermicznym, a niechby nawet i świstakiem lub bodajże ślimakiem (przy okazji uprzejmię donoszę: mrożone ślimaki w sosie czosnkowym z okazji francuskiego tygodnia w lidlu jadą po obróbce termicznej bogatym w plankton zielonym mułem, i jeśli ktoś jest zawołanym lubieżnikiem mułu o aromacie czosnku, rozwielitki i korzenia tataraku to owszem. polecam. wszyscy inni wysublimowani smakosze: ręce i kubki smakowe precz od tych woniejących szlamem mięczaków). rtęć powyżej 36,6 zagęszcza mi krew przez co mam kiepską motorykę i ciężki pomyślunek, na czego karb zrzucam wczorajsze wprowadzone w życie z irracjonalnym przytupem postanowienie wykąpania romana oraz wypolerowania osobistego apartamentu, co zaskutkowało ostatecznie bezdechem przed północą i bezowocną niestety próbą zmieszczenia się w zamrażalniku korpusem (a przecież głowa mi weszła, to co to za bajanie, że jak głowa przejdzie to reszta też – to jakaś jest jednak ściema). skłoniona, choć adekwatniej byłoby rzec, zmuszona osiadłym tropikiem, zamierzałam przemieszczać się po własnym apartamencie zezuwszy wszelkie tekstylia i barchany lecz zupełnie zapomniałam, że jeszcze kilkanaście stopni celsjusza temu nazad była mi ostentacyjnie, bezpowrotnie i nienaprawialnie opadła z hukiem i trzaskiem z okna roleta odkrywając dla sąsiadów z naprzeciwległej kamienicy widok na moją kuchnię oraz pod pewnym stosownie dobranym kątem także na sypialnię, gdyż mieszkanko jest komfortowo kompatybilne czytaj jest wielkości niedużego kurnika. Oko sąsiada nie sięgnie jeno do szafy wnękowej i łazienki, no chyba, że zainwestuje w kamerę termowizyjną ale o taką determinację nie podejrzewam sąsiada z naprzeciwka, no chyba, że upał odebrał mu rozum ze szczętem. Tak więc zezuwszy okrycie wierzchnie pozostało mi zadekowanie się w salonie kąpielowym, co w obliczu konieczności pobierania zimnego prysznica raz na kwadrans chętnie uczyniłam, moszcząc się na noc w przestronnej wannie (ku pamięci: zainwestować w wodoodporny podgłówek). a gdybyśmy miały mieć takie temperatury w Lizbonie, to podejrzewam, że jedynym wspomnieniem byłby kac po wino verde sączonym dniami i nocami na mikrotarasiku naszego apartamentu z obłędnym widokiem na szeroki niczym morze Tag, który wieczorami niósł nam życiodajną bryzę, a dla chcącego dałoby się w tej bryzie odnaleźć aromat, zaraz za rogiem i czterystoma schodkami, grilowanego przez wytrawnego kucharza tuńczykowego steka wielkości czteroosobowej patelni, dopiero co odkrojonego z półtuszy polegującego w wysypanej lodem witrynie knajpy. a wprawne ucho wyłowiłoby z ciszy nocy fadistę i jego poruszającą pieśń niesioną powiewem z alfamskich zaułków. szczęśliwie dla nas, klimat była bardziej łaskawy i udało nam się, przy sprzyjających okolicznościach przyrody balansującej w okolicach 25C, przedeptać miasto dotykając zdziwionymi i zachwyconymi oczyma i palcamy wiele zabytkowych murów mauretańskich i manuelińskich, zdobionych rozkosznie bajkowymi dekoracjami. i dopiero w piątek, gdyśmy zaplanowały wizytę w, szczęśliwie klimatyzowanym, oceanarium pełnym łagodnie usposobionych rekinów, błogo uśmiechniętych płaszczek (na pewno coś palą, niestety do dziś nie wiemy co), bezliku budzących dziką euforię wśród dorosłych i latorośli rybek-nemo oraz skrzeczących odwłokiem krewetek i świetlistych rozwielitek śmigających bokiem pośród zachwycających kształtem i kolorem koralowców, gąbek, ukwiałów i nostalgicznie falujących traw morskich, termostat zwariował i zapodał ca. 40C . powrót do centrum autobusem komunikacji miejskiej wyzuł z nas bezpowrotnie resztki upodobania do ciepłego klimatu. a tymczasem ten klimat przywlokłyśmy niechcący ze sobą w walizkach do Warszawy. sorry ludzkości, very sorry.
b.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

o słów braku

926 zdjęć ze stolicy suszonego dorsza i żadnej możliwości na ich tu umieszczenie. to się nazywa dramat. bo słowa, ech. przynajmniej moje słowa, nie oddadzą magii i niezwykłej urokliwości tych wąskich, krętych jak labirynt szaleńca i obowiązkowo obwieszonych praniem zwisającym nad głowami przechodniów, śliskim brukiem w zawijasowe ornamenty wyłożonych uliczek, tak wąskich, że tramwaj ślizga się ocierając o mikrometry o przepiękne, błękitne, zielone lub wielokolorowe azulejos widniejące na każdej, nawet najbardziej zębem czasu tkniętej kamienicy. a jeśli wąskotorowy tramwaj nie przemyka to tylko dlatego, że musiałby umieć jeździć po schodach (choć prawdopodobnie winda-tramwaj Bica jest tu wyjątkowym wyjątkiem), których tu mrowie a mrowie tak ogromne, że mam dziś cija łydki ze stali od ich przemierzania w górę i w dół. z jednego, ocienionego piniami wzgórza widokowego na kolejne ocienione fioletowo kwitnącą bougenwilią. a jest ich, tych miradouros, niepoliczalna niezliczoność. a wszystkie odbierają dech z zachwytu nad panoramą czerwonych dachów i błękitnego, szerokiego jak morze Tejo. a gdy się udatnie (co nie jest, w ogóle w zasadzie, wcale trudne) zagubić późnym wieczorem w krętych zaułkach Alfamy, to można się do łez namiętnie rozkleić słuchając fado płynącego na żywo z maciupkich knajpeczek, gdzie jeden mandolinista i jedna pieśniarka (i jeden, no maksimum dwa miniaturowe stoliczki, dla wtajemniczonych w koncert gości sączących kawę lub grilowane na parapecie sardynki ) rwą smutną pieśnią na kawałeczki serca i tak trudno jest pogodzić wówczas tchnące nostalgią saudade z poczuciem szczęścia, że oto oddycha się tym samym, rozgrzanym portugalskim słońcem lub schłodzonym oceanicznym wiatrem powietrzem, które śpiewając wdychali Amalia, Mariza, Camane i wszyscy inni, których mam teraz na nabytych w ichniejszym empiku/fnacu płytach i które od soboty rozgrzewają do krwawej czerwoności moje serce i mój słowiański odtwarzacz i nijak nie pozwalają powrócić na ojczyzny łono. Państwo sobie natenczas posłuchają/pooglądają, wprowadzą się w klimat: Carlos Manuel Moutinho Paiva dos Santos vel Camane: sei de um rio. a ja tymczasem idę segregować zdjęcia i snuć plany opowieści o Lizbonie, co skradła mi nieodwołalnie serce i duszę nie biorąc jeńców.
b.

czwartek, 18 czerwca 2015

targi- czyli o niebagatelnym na życie wpływie parówek

w piątkowy wieczór powróciłam na domu łono po tygodniowych targach w Poznaniu. po drodze przejechalim trzykrotnie przez oka cyklonu, podczas którego wycieraczki rozgarniały strugi wody niczym wiosła na rozjuszonym sztormowym morzu. a tymczasem w stolicy cała towarzyska, w mnogości nieprzeliczalna gawiedź, właśnie wylegała nad Wisłę, zupełnie nieświadoma , że za kwadrans będą chybcikiem zbierali kocyki i dyźdali pod mosty, pod ażurowe od ulewy schronienie. jeśli chodzi o spotkania z klientami to bardzo miłe były. baaardzo. pogadaliśmy z rodakami o podagrze, pogodzie, suszy i perspektywach zbioru owoców szypułkowych. żadna z tych rozmów nie nadawała się na sporządzenie merytorycznej notatki o planowanych inwestycjach w maszyny lub narzędzia robiące ping. spodziewam się, że ojciec-dyrektor przejrzawszy segregator z targowymi raportami wezwie mię na dywanik i robiąc wielkie oczy pytajnika zagai z pretensja, a co ja tam właściwie na tych targach robiłam. odpowiedź mam tę samą od lat kilkunastu, więc jestem obkuta na rdzoodporną blachę. kanapki pszepana. kanapki robiłam. setki i tysiące kanapeczek. dla 16 kompulsywnie wygłodniałych rezydentów stoiska. nie licząc tych co na krzywy ryj się załapali. kanapusie z lewoskrętnym korniszonkiem, z kaparkiem na szczycie majonezowej rozetki, z podgrzybkiem na sardynce i z koperkiem na chorizo. no i po co się pyta, co ja robiła, ja się pytam? ostatecznie regularnie przez cztery dni dwa razy dziennie zgłaszał akces i wszak dostawał srebrny plater z jadalnym rękodziełem. a potem zaraz oczywiście szły na front gorące parówki. moim zdaniem powinniśmy je sobie wpisać w logo. gdyby zrobić wśród naszych współwystawców ankietę, z czym ci się kojarzą targi w Poznaniu, oddam głowę pod tępy topór, że chórem odrzekną: z parówkami i kanapeczkami. jeden taki germaniec, wpadłszy ślizgiem na stoisko prosto z samolotu, szerokim łukiem pominął wyciągniętą w geście serdecznego powitania szeroką jak szufla dłoń o-d i udanym mykiem pomeandrował wiedziony nosem ku kuchni, gdzie na widok tac z wypiętrzonymi kanapkami kucnął, załkał i otarłszy ślozy wzruszenia z ócz serdecznie wyściskał wszystkie kucharki (bo było nas mrowie a mrowie) i wyszedł z kuchni dopiero, gdy monterzy zdemontowali w dniu ostatnim targów ściany stoiska.. w międzyczasie oczywiście wybuchały pożary, które jako koordynator serwisu musiałam gasić natentychmiast, czyli jedną ręką dzierżąc telefon, drugą siekając dymkę a trzecią i czwartą organizując i uruchamiając stosowne defibrylatory. ale, proszę ja Was, da się? da się. tylko w raportach potargowych wypadam naonczas wielce, wielce blado (jak sos tatarski). odnotować należy, ku potomności i naprzeciw szturmującej sklerozie, że w tym roku na targowym wieczorku zapoznawczym podrygiwaliśmy wyrywnie a ochoczo na łonie natury na koncercie live w rytm przebojów Genesis, zafundowanym nam przez czasowego rezydenta Poznania, którym jest dawny lider tej grupy, czyli Ray Wilson. nie wchodząc w szczegóły (że np. koleżanka zapałała nagle miłością okrutną do długowłosego Raya /szczęściem dla małżonka, zdjęcie z upajającego uścisku wyszło mdłe i niewyraźnie/ i że pląsaliśmy pod sceną jak małolaty, choć nasz ulubiony klient szwajcarsko-angielski pląsający wraz z nami konsekwentnie zbliża się do siedemdziesiątki, bob kochamy Cię !!!) uprzejmię donoszę, że muzyka lat osiemdziesiątych niezwykle udatnie podnosi poziom współodczówalności radości ponad wszelkie bariery i jednoczy w zabawie ludzi wszelkich przymiotów, zawodów, roczników i zapatrywań. choć ranek the day after nie był fajny. oj.!nie był. no aleśmy dali radę. na targach zaś sok ze słoików z ogórkami cieszył się nadzwyczaj niewymownym powodzeniem. a to wszystko po to, żeby następnego wieczora cała męska(czyli przeważająca ekipa targowa ) mogła około północy wdziać na swe często siwe głowy koronkowe serwety i zanucić międzynarodową dumkę na szesnaście głosów i serc. tego Państwo nie zobaczą w żadnej telenoweli. i dobrze, że nie zobaczą ani nie podsłuchają. bo to było jeno nasze, najnaszniejsze. i wszelkie sowy oraz przyjaciele nie mają tu żadnego dostępu. a we wtorek po targach ojciec-dyrektor wpadł nagle do biura z rozwianym włosem i zażądał migusiem gorących parówek i zimnego piwa (co zrzucamy na syndrom potargowy, gdyż zazwyczaj żąda kawy i dostaje w bonusie słodkiego suchara, bo stale na diecie przebywa przecież). zaskoczeni niezmiernie sklęsnęliśmy gremialnie przeczuwając kłopoty . albowiem. pozostałe po targach browary rozdysponowaliśmy i skonsumowaliśmy do cna w bywszy weekend a parówki wyszły i nie wiadomo, kiedy i jeśli w ogóle powrócą. świadomi niedoborów oraz nagle znienacka najprawdopodobniej utraconej premii zaordynowaliśmy o-dyrektoru suche kabanosy, pleśnią okryty ser, sos pomidorowy udający keczup i siekane maślaki w zalewie octowej. oficjalną informację o targowej nadkonsumpcji o-d niechętnie przyswoił, i widać, wnioskując z marsowego oblicza, że zmierza do skutku drążyć tajemnicę zniknięcia dwóch skrzynek piwa i półtony parówek. biada nam, maluczkim, oj biada.
b.

czwartek, 28 maja 2015

Poniekąd o za paleolityzmem tęsknocie

jak kiedyś człowiek wsiadał do pociągu to wygadać się mógł za wsze czasy z przypadkowymi współpasażerami. a to się trafiła dawna hrabini z Polesia, a to znachor z Podlasia, a to fanatyk spiskowej teorii dziejów z Lublina. żal było wysiadać na docelowej stacji. a i w podróży jajem na twardo poczęstowali i bimbru kapeczkę się wychyliło za wolność i na pohybel. dzisiaj w pociągu głośniej od stukotu kół brzmią klawiatury laptopów i szuranie po ekranie. wszystkie twarze w odcieniu zielono-niebieskim sfokusowane na ciekłokrystalicznych, wertujące poważne elaboraty w obcych językach z mnóstwem wykresów kryjących zaszyfrowane dane na jednych zsyłające premie uznaniowe i uścisk ręki prezesa a innych zsyłające w niebyt lub czeluści piekielne za nieutrzymanie wskaźnika. nie ma, mówię wam, no nie ma w pociągu na trasie stolica- Katowice normalnego człowieka-interlokutora. jak sobie w tym wirtualnie pogrążonym towarzystwie wyjęłam do przewertowania papierowy przewodnik po jednym takim miasteczku, co go mamy w niedalekich planach, żeby wiedzieć z grubsza jak w sposób czasowo skondensowany zanurzyć się w uliczki strome a kręte by jak najpełniej zakosztować urokliwości i klimatu oraz wyczaić, gdzie dają najlepsze bacalhau, to mię omieciono wzrokiem znamionującym odkrycie obecności kosmity. jak się niebawem okazało, atmosfera spotkania, na które nas z ojcem-dyrektorem zaproszono, bardzo z atmosferą przedziału konweniowała. czuliśmy się bowiem jak na wywiadówce, na której nauczyciel wprawdzie nie pamięta imienia ucznia ale słupki mówią jednoznacznie, że statystycznie to uczeń leży. no więc według wyliczeń leżymy i tak leżąc bruździmy im w statystykach a pankontynentalny zarząd (który nigdy w życiu nie widział hali produkcyjnej i nie ma fioletowego pojęcia o specyfice naszej pracy) stosując skomplikowane algorytmy obliczył nam łaskawie ścieżkę wzrostu (w ichnich statystykach), po której moglibyśmy się wspiąć dość łatwo np. rezygnując całkowicie z wynagrodzenia za nasze usługi na rzecz stosownej daniny dla zarządu płatnej zaliczkowo no powiedzmy ugodowo 180 dni przed każdą naszą usługą. w ten oto sposób ich słupki, znaczy nasze słupki, znaczy ich słupki osiągną właściwy a więc pożądany poziom i dział analiz finansowych odetchnie z ulgą na lazurowym wybrzeżu miast siedzieć na zakurzonym dywaniku zarządu w niewygodnej pozie korzącej, czyli na czołobitnych klęczkach. kiedyś, o ho ho dawno bardzo temu, kiedyś moje drogie dzieci było tak, że dzwonił pan Stasio i mówił pani beniu kochana, szlak nam trafił to-siamto-owamto- przybywajcie z odsieczą. a myśmy spiąwszy strzemiona przybywali i naprawiali. dzisiaj jakiś wirtualny system generuje trudno dla prostego człowieka zrozumiały komunikat, który zresztą można odczytać jedynie po wprowadzeniu specjalnego, oczywiście płatnego, kodu/hasła/loginu. wskutek komunikatu należy podjąć określoną pod rygorem unicestwienia procedurę, w której zwykłe onegdaj naprawienie tego-siamtego-owego mniej jest ważne niż słupkowatość statystyki. mierzi mnie to do coraz głębszej szpiku głębi. a przez to, pomysł hodowania kóz w Bieszczadach coraz bardziej kusi. tymczasem in plus delegacji zapisujemy niniejszym wołowe poliki duszone w Koźlaku z musem selerowym serwowane w sosnowieckiej restauracji nieopodal dworca pkp, dokąd udaliśmy się z o-d w celu zajedzenia problemu wszechobecnej korporalizacji . co, wprawdzie na krótką ale wybitnie smaczną metę, nam się udało. i jeśli nadal nasze statystyki będą pełzały i wymagały natychmiastowej naszej obecności na dyscyplinującej wywiadówce to owszem, nie omieszkam zajechać. 2,5 godziny w odhumanizowanym przedziale dam radę, 2 godziny na karnym jeżyku pfff, ale za to potem – miękkie jak masło, wołowe niebo w gębie i możecie mi tymi słupkami, ten, no, nafiukać mi możecie. ale na zaś, pójdę, poszukam wolnej bacówki w Bieszczadach bo korporacyjny trynd wydaje się być w naszej branży we wzrostowych słupkach. mam nadzieję, że kozy o statystyce jeszcze niewiele wią. a jeśli nawet wiedzą, to ją jak wszystko inne, zjedzą i po kłopocie.
b.