środa, 31 grudnia 2014

170 skoków barana


zaprzęgnęłam cija się do bardzo analitycznej pracy mającej na celu uzmysłowienie sobie i społeczeństwu ile oto wynosi „barani skok” z ludowego porzekadła „na nowy rok przybywa dnia na barani skok”. jako mieszkanka miejskich nizin mam słabe pojęcie o motoryce krętorogich więc do konkluzji czyli sedna poszłam drogą matematycznego wywodu natchnięta poniekąd zresztą książką „Genialni” o światowej sławy Lwowskiej Szkole Matematycznej, której członkowie na serwetkach kawiarnianych rozwiązywali nierozwiązywalne zadania popijając zimną kawą lub ciepłym koniakiem. z przyczyn braku koniaku siedząc i popijając zimną kawą używszy liczydeł znanej marki wykonałam gigantyczną obróbkę danych obrawszy za punkt wyjścia, że między 1 styczna a 21 czerwca, kiedy to noc jest najkrótsza a dzień najdłuższy jest 170 dni a różnica między długością dnia wynosi ca. 9 godzin. pytanie: ile metrów w tym czasie musi przeskoczyć baran. otóż wyszedłszy z założenia, że rekord skoku z miejsca (bez rozpędu) mężczyzn (no skoro w porzekadle jest o baranach to nie będę w to owcy mieszała gdyżbym zafałszowała wyniki) wynosi 3,47 m a skok ten trwa coś ciokoło 0,04 min. czyli ciokoło 2,4 sekundy to. to proszę ja Państwa przez 9 godzin taki baran przeskoczy 47 km. no ale, że w przysłowiu stoi mowa o jednym skoku to. to jeden dzienny skok barana wynosi tadam tadam 276 m. Państwo widzą oczami wyobraźni tego sunącego w dal barana ? raciczki rozpostarte, kożuch furkocze , chrapy rozdęte pędem powietrza a on leeeeci. w momencie, w którym baran doleci na 47 km baran musi zacząć skakać do tyłu umniejszając dni a dodając nocy aby nie wprowadzić perturbacji w ekliptyce. taka oto ważka jest rola barana w naszym życiu proszę Państwa. W Nowym Roku życzę Wam dalekich skoków i miękkich lądowań.
a dziś w nocy nie zapomnijcie wyglądać pierwszego lecącego barana.
ukłony, uściski i wyrazy czyli finisz a.d. 2014
b.


wtorek, 23 grudnia 2014

Przypłynęli do Betlejem Pasterze


w bywszą niedzielę zapakowałam do romana dwie choinki nie czyniąc mu tym razem uszczerbku żadnego na istocie (zeszłoroczna dziura w drzwiach z powodu siłą przepychanego nadwzrostu chojaka nadal udaje, że to taki fabryczny wybryk dla kolekcjonerów). mimo słusznego wzrostu choinka Starszej Pani do windy tym razem wlazła posiadawszy giętki czubek (gotsajdank – siedmiu pięter piechtą z drzewkiem pod pachą udało się tym razem uniknąć). czubek po skonsternowaniu nikompatybilności z wysokością sufitu został komisyjnie upiłowany. po dekapitacji się nagle okazało, że czubek ucięto CIUT za nisko. utrata właściwych proporcji, mimo pozostałych i niezbywalnych walorów rzewnej a rzadkiej urody zielonego drzewka przez moment zrodziła myśl o niezbędnej i natychmiastowej konieczności nabycia kolejnej choinki o długości właściwej. ale. w porę żeśmy poszły po rozum do głowy i w miejsce kikuta zainstalowano przy wydatnym udziale szaszłykowego patyczka i taśmy spożywczej brokatową, dużą gwiazdę udatnie suplementującą odpiłowaną choince jej wysokość.
w międzyczasie rozdzwonkowano, przy pomocy niezastąpionego tasaka rodem z lat pięćdziesiątych bodajże, karpia (ugiąwszy przy pewnej okulistycznej czynności srebrną łyżeczkę), z którego palpacyjnie i pincetą w dniu kolejnym zostanły usunięte ości a całość zległa w otulinie krystalicznie przejrzystej galarety na łbach, ogonach i płetwach odzyskanych przy użyciu brzeszczota i kombinerek. tymczasem uporawszy się z tasakiem podjęto straceńczą próbę rozwikłania tajemnicy kołtuna kabli lampek choinkowych. uważam, że idea pojedynczych kandelabrzyków ze stearynową świeczką przycapianych do gałązek choinki w sposób dowolny i niczem (żadnem prądem) nieskrępowanych jest zamysłem wielce światłym. no chyba, że już wymyślono lampki choinkowe wajerles, to ja poproszę. wszystko te ludziska wymyślą ale jak potrzeba czegoś pożytecznego to wakat wakatem wakata pogania. nadmienię jeszcze, że zaposiadłam w tym roku cudną osobistą jodełkę wzrostu siedzącego wielbłąda, która po rozwinięciu z bandaży okazała się choinki połową. otóż posiada ona jedno oblicze przecudnej urody a gdy ją obejść wkoło wykazuje wyraźny brak choinki w choince. taki swoisty iglasty Dr Jekyll i Mr Hyde. co mi w zasadzie na rękę a raczej na mikry metraż w sam raz. Mr. Hyda pchłam do ściany nie zawiesiwszy nań żadnej bańki, za to dr Jekyll na bogato i do wypęku pręży udekorowany tors. jeszcze tylko posiekam sałatkę śledziową, zrobię rybne kotleciki bez ryby (wersja dla Matki Chrzestnej, co ryb i owszem nie tyka a przecież przez cały wieczór nie może mnąć w ustach jednego grzybka w pierogu), uwarzę modrą kapuchę, białą zszatkowawszy zamarynuję czosneczkiem, zleję zakwas z buraków (cholibka, zapomniałam o gazie, nie nie że zakręcić, kupić, nie nie że po taniości w Rosji, w aptece, ale eetam przesirukam przez ręczniczek, pfff), rozdrobnię cebulę do śledzia (alaska karze ręcznie, że bo w malakserze to gorycz wyłazi. przesądy – ciepnę do robota, bo po co go w końcu mam), dokończę stroik co go mam w planach od listopada ale dopiero wczoraj dostałam ostrokrzew a bez niego to stroik jak zima bez śniegu. potem polatam na mopie i popływam na desce do prasowania i hop siup. Święta mogą nadejść.
cokolwiek się Wam wtenczas poplątało, pogubiło, pokrzywiło, upadło, zepsuło, skisło, zmokło, cokolwiek Was uraziło, zmęczyło i utrudziło niech od jutra przejdzie do przeszłości śmieszną jeno anegdotą się stając. znajdźcie pod choinką to czego pragniecie najbardziej. delektujcie się sobą i swoimi bliskimi w świetle pierwszej, drugiej i milionowej gwiazdki.


Wesołych Świąt !
Merry Christmas !
Joyeux Noel !
God Jul !
Froehliche Weihnachten !
Shengdan jie kuaile !
Веселого Різдва!

b.


a tymczasem deszcz padał i padał ku niewysłowionej radości baronowej von szlochen i hrabiego von chlipena.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Driving crazy for Christmas

zrobienie/sfotografowanie kartki dla milusińskich to tylko nieśmiały wstęp do całej bonanzy. od przeszło dwudziestu lat, czyli od zarania firmy, tworzymy, kleimy i uzupełniamy listę klientów, z których co poniektórzy trafiają później na listę de very best czyli na listę kartkowiczów choć czasem z przyczyn egzystencjalnych (przeniesieni w zaświaty) lub z powodu podpadnięcia w niełaskę są z tej listy skrzętnie usuwani gumka myszką. wygenerowanie docelowej listy co roku staje nam sodomą i gomorą w oku cyklonu. jak albowiem ? jak z pięciu tysięcy rekordów wybrać tych 1500 uprzywilejowanych, którzy muszą, powinni, mogliby, wypada lub są z kategorii „nie znoszę tego buca ale kolega ma z nim kont®akt „ więc warunkowo dopuszczamy. jak wybrać, droga redakcjo ? z uwagi na dość kulawy customer relationship management – nasz system zarządzania kontaktami znajduje się od zarania na poziomie pełzającym i w praktyce jego użycie przypomina liczenie całek na liczydłach – wybieranie aktualnych rekordów oznacza żmudne wybieranie soczewicy z popiołu. mimo wieku i charakteru bardziej kompatybilnego z macochą od lat robiłam za firmowego kopciuszka. ten tak ten nie, temu dam temu nie dam, tam dam tam nie dam, kogo kocham, kogo lubię , kogo ... . setki nazwisk, setki spraw, setki przypadków, aż dziw ile jedna jajowata głowa potrafi zapamiętać. sama już nie wiem skąd wiem, że wiem, bo wiem. z czasem dokooptowano mi do pomocy młodszego kopciuszka, co oczy ma bystrzejsze i paluszki zręczniejsze. i tylko sam soczewicy od popiołu nie wyłuska bo gdy lista powstawała kopciuszek brylował natenczas z grabkami w piaskownicy. zmuszenie do weryfikacji listy pozostałych kolegów z pracy nie tylko graniczy z cudem ale grozi lobowym rzutem w kierunku pytającego żeliwnym dziurkaczem będącym u nas na stanie jeszcze z czasów gierkowskich chyba. skompletowawszy listę według w zasadzie nikomu nieznanego algorytmu przechodzimy do etapu robótek ręcznych czyli stemplowania kopert i umieszczania w nich naszych kartek. TYSIAC PIĘĆSET walnięć pieczątką w kopertę, TYSIĄC PIĘĆSET kartek weń. Charlie Chaplin w „Dzisiejszych czasach” pracujący na taśmie z kluczem francuskim byłby z nas niewymownie dumny. po lewej kartki, po prawej koperty, pośrodku stempel. lewą ręką ze stosiku pobieramy kopertę, prawą grzmocimy stemplem , odkładamy stempel, prawą pobieramy kartkę, wsuwamy, zaklejamy, odkładamy, lewą ręką ze stosiku pobieramy kopertę, prawą grzmocimy stemplem, odkładamy stempel, prawą pobieramy kartkę, wsuwamy, zaklejamy, odkładamy, lewą ręką .... pam pam, szur szur, ziip, pam, pam szur szur, ziip, pam pam szur szur ziip... . ażeby nie zwariować w rytmie pam, szur i zip zapuściłyśmy sobie dzisiaj przez komputer składankę piosenek świątecznych i przy dźwiękach „white chrsitmas” oraz „last christmas” oraz „ all i wont for christmas” , jednocześnie śledząc jednym okiem spływające ze świata merytoryczne maile, i uruchomiłyśmy naszą kartkową taśmę licząc na łagodnogenne działanie muzyki i klimat sprzyjający zacnym robótkom ręcznym wywołujący somnambuliczne murmurando towarzyszące kiwaniu i rytmicznemu machaniu nóżką. przy czternastym „white christmas” w wersji tym razem rege dostałam wybroczyn na uszach, przy szesnastym last christmas zadrgała mi niepokojąco mocno powieka i utoczyłąm trochę piany z ust korali a przy dwudziestym driving home for christmas spuchnąwszy mózg subtelnie wyciszyłam głośniki, odsunęłam fotel od biurka i poszłam zapalić, zapowiadając, że jeśli jeszcze ktoś dziś wspomni/zanuci cokolwiek z motywem christmas to sobie zrobię seppuku i obryzgam posoką wszystkie skopertowane już i ostemplowane kartki a potem zamknę się w piekarniku w trybie booster i będzie mnie trzeba latami szpachelką ze ścianek zeskrobywać. gdym wróciła z przerwy komputer sentymentalnie obniżając ciśnienie plumkał Joe Dassinem czym ukoił mi skołatany nerw i pozwolił zakopertować 1499 kartę. tym samym uważam, że stosowną porcję pijosenek okołoświątecznych przyjęłam już w tym roku w dawce wystarczającej do wypęku. i tylko brak stosownego narzędzia powstrzymał mię przed harakiri, gdym wizytując wieczorem pewien sklep w celach aprowizacyjnych usłyszała dzwoneczki zapowiadające last christmas. na prędce się z onych delikatesów ewakuowałam porzuciwszy w kącie najprzódy zebrane do koszyczka dobra. mąkę będę jadła. i popijała kranówką będę. ale dopóki sobie nie nabędę zatyczek do uszu, moja stopa nie przekroczy przybytków puszczających christmassongi. never.
b.

wtorek, 9 grudnia 2014

Pierniczenia skutki

upieczone zawczasu pierniczki przeszły w ostatni weekend gigantyczną metamorfozę. nowa, świecka tradycja zdobienia, kultywowana przez nas od lat zaledwie kilku, nieoczekiwanie mocno osadza się w przedświątecznym kalendarzu i wygodnie mości otulając dom Starszej Pani zapachem korzennych przypraw. grono chętnych do pierniczenia radośnie się rozrasta przez pączkowanie i na przyszły rok trza będzie chyba wynająć jakąś remizę z długim stołem prezydialnym. w makutrze ucieramy tonę cukru pudru z mendlem białek ale nie poprzestajemy na nobliwej bieli lukru, o nie. największym powodzeniem cieszą się lukry barwione. na żółto, szafirowo, zielono i czerwono. ilość zgromadzonych pędzelków wystarczyłaby na obdzielenie malarskiego pleneru dla dwóch szkół podstawowych w demograficznym wyżu. brylantowe, srebrne , złote i wielobarwne posypki skrzą i mienią się najpierw w miseczkach , potem na pierniczkach a na końcu i na naszych ubraniach i we włosach i na parkiecie. raj małych dziewczynek, sezam bez alibaby, tresor księżniczek – spełnienie dziecinnych marzeń upstrzonych błyskotkami. zabrakło tylko jadalnego brokatu i jadalnych cekinów – może w przyszłym roku. jeśli chodzi o manierę zdobniczą nie specjalnie trzymamy się ortodoksyjnego paradygmatu wzornictwa typowego dla świąt/zimy. myślę nawet, że coś jest w tych pierniczkach, iż nagle podejmujemy stylistyczny bunt a w osobach nie mających dotychczas w ogóle styczności z malarstwem, grafiką i rysunkiem budzą się dziko zdolne bestie o nieograniczonej wyobraźni artystycznej a talenta zdobnicze wylewają się szerokim strumieniem zsuwając w ciemny kąt arcydzieła najznamienitszych galerii świata. pierniczki mozolnie oblekają się w słodkie esy floresy, których nie powstydziliby się ni największy dizajner, ni wymagający marszand sztuki ni kustosz najlepszego muzeum del arte przechodząc od melancholijnych motywów świątecznopodobnych (zdecydowanie w niszowej mniejszości) przez abstrakcje kolorystyczno-figuratywne (garściami czerpane od futurystycznych konstruktywistów) po szalone wizje psychodeliczne (i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z degustowanym winem i nalewkami w trakcie) a na laleczkach woodoo kończąc (każdy wszak miewa czasem kandydata/tkę na laleczkę woodoo). po kokardkę zaangażowane w pracę twórczą artystki zatopione do cna w sztuce i w obmyślaniu koncepcji mimowolnie oblizują pędzelki barwiąc ust koral na ciemny granat lub kanarkową żółć. na finiszu niezwykle znienacka jako element zdobniczy stosowane są przez kreacyjnych nowicjuszy całkiem udanie elementy niejadalne w roli pewnych fizjologicznych szczegółów pewnych konkretnych pierniczków i tu spuścimy subtelnie kurtynę milczenia, bo nie wiadomo czy tu nie zagląda jakiś nieletni milusiński mnąc w ustach otemporaomores,tfu. poza całym tym aktem twórczym odbywa się przy stole swoiste szalone kobiece misterium (być może ważniejsze, niż przedmiotowe pierniki – niech sobie to socjolog rozbierze na atomy): obmywanie z szarości i trudów codzienności, łagodzenie bólów, subtelne mizianie lub szkaradne karcenie, przenicowywanie rzeczywistości a przede wszystkim dystansowanie chichotem i śmiechem z głębi trzewi, takim aż do zasmarkania i urynypuszczania. i jeśli o mnie chodzi, taką terapię zalecam wszystkim tymczasowym lub długotrwałym malkontentom i mizantropom. dziewczyny – jesteście nieprzeciętnie skutecznym i pioruńsko zdolnym artystycznie lekiem na całe zuo!
b.

środa, 26 listopada 2014

opóźniony cdn. wjeżdża na peron

napisałabym prawie zaraz o ciągu dalszym gnana rozpędem ale mię wyhamował ojciec-dyrektor tak skutecznym walnięciem trzonkiem siekiery w potylicę, że mnie zatchło. w dzień po zdjęciach weszliśmy nagle na wysokie C z powodów merytorycznie ode mnie zupełnie niezależnych alem mu podeszła przypadkiem pod wezbraną, podlaną chyba wybuchem hormonalnej niestabilności konieczność spalenia wsi i udeptania pogorzeliska. wrzeszcząca słuchawka z Berlina spurpurowiała i zaczęła pluć żrącym jadem doprowadzając mnie do palpitacji naprzemiennie z ochotą nagłego i ostatecznego porzucenia stanowiska pracy na rzecz wielokrotnie wspominanych redyków w innej szerokości geograficznej, gdzie trawa zawsze zieleńsza a ludzkość obleczona w lniane giezło chodzi po łąkach, wącha chabry i nucąc avemaryje łagodnie gładzi baranie kołtuny i częstuje bundzem podlanym śliwowicą. najpierw popadłam w ekstrawertyczną histeryjkę pt. ”omójtybożejedynyjakiświatjestokrutnyiniesprawiedliwy-niechktośrzuciwniegozgniłymburakiem” a potem otarłszy w fakturę zmoknięty tusz się spektakularnie obraziłam. obraziłam się tak na ament. wszystkie kolejne telefony od o-d traktowałam oschle i zdawkowo, mdło i lodowato artykułując „tak” lub „nie”. no mercy, pomyślałam lubieżnie ostrząc brzytwę. komunikacja zero-jedynkowa jest boleśnie niewystarczająca w naszej wbrew pozorom zniuansowanej branży maszyn robiących „ping” więc po pewnym czasie musiało dojść do konfrontacji. wziąwszy głęboki wdech wydech w torebkę po wysoko-kofeinowej kawie wyłuszczyłam ojcu-dyrektoru przez ostygniętą słuchawkę swój kontrapunkt okrasiwszy go suchemi argumentami dokumentującymi nader niezbicie, iż wścik wścikiem, sąd sądem ale sprawiedliwość musi być tym razem po mojej stronie. ojciec-dyrektor nie wychodząc z okopu na widok brzytwy w mej dłoni dokonał gigantycznej ekwilibrystyki słowno-intelektualnej zmierzającej do zawarcia rozejmu z zachowaniem jednakowoż prawa do kilku posolonych szpileczek wetkniętych mi w wątrobę. świeżo po wysłuchaniu wykładu z kundalinijoga otrzepałam czakramy z trującej złości i krocząc ścieżką nirwany emanującej miękkim zapachem lotosu zamkłam (obawiam się, że chwilowo tylko) brzytwę.
więc.
wracając do sesji zdjęciowej. usypawszy na planie zdjęciowym odzianej w purpurę gawiedzi płci żeńskiej (obutej w wysokopiennie szpilki) tony bombek, łany ostrokrzewu i kilometry choinkowych złotych łańcuchów i diodowych lampek artysta fotografik zażądał póz, które: nie będą zbyt wulgarne ale jednak trochę kokietliwe, nie będą rodem z domu czerwonych latarni ale jednak trochę jakby tak, nie pokażą ale trochę pokażą, nie uwiodą wprost ale uwiodą w poprzek. i wówczas pojęłam, że ja się do takiej roboty po prostu i zwyczajnie nie nadaję. są ludzie co umią (szapoba), czują, na widok aparatu fotograficznego ekspresją tryskają jak fontanna di trevi i rozkwitają w świetle reflektora niczem egzotyczny storczyk.a ja natenczas natychmiast drewnieję i ilustruję całą sobą siermiężny regał z lat siedemdziesiątych. i tak to już pójdzie w świat, bo artysta po kilku nieudanych próbach wskrzeszenia we mnie bogini choćby z Willendorfu zaniechał i ostatecznie sfokusował się na psie. dzięki czemu na kartce dla naszych milusińskich prócz tragarzy gigantycznej choiny (dziękujemy ci fotoszopie) i kilku wysublimowanie wygiętych karminowych dziewic w pozach, których nie powstydziłby się wyrzeźbić Pytokritos z Rodos, mamy w roli głównej pieska (w zasadzie - trzy pieski- rasy york szarpany kundelkiem – znów ci dziękujemy ci fotoszopie) zaplątanego w choinkowe łańcuchy i szarpiącego bombki. na kolejną kartkę, o ile, przyniosę małego renifera, niech się fotograf biedzi a sama schowam się w szafie słuchając aksamitnego i kojącego głosu Wojtka Myrczka (moje ostatnie odkrycie radiowe)
b.

wtorek, 18 listopada 2014

O szkiciku losach w skutki brzemiennym

w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (sic!) we Warszawie (no to w przyszłym roku ostaje nam się ino holyłód chyba) poczyniliśmy dzisiaj starania do naszej dorocznej kartki dla Milusińskich. niewiele Wam powiem ( bo z nóg padam, po całym dniu zdjęciowym. dobrze, że nie kręcimy serialu bo byśmy legli pokotem służąc jeno za scenę zbiorową: życie towarzyskie stolicy w latach ... i jego marne skutki), ale powiem znowu, że bycie potencjalnym celebrytą jest żmudną robotą niczem górnika na ugorze i nikomu nie życzę, no chyba, że za wysokie apanaże. to wtedy i owszem. łajnot. generalnie, idąc w ślad za miernymi produkcjami rodzimych telenowel, pomysłu na kartkę zasadniczo nie było. ale. był zapał. spreparowany na prędce i przesłany wykonawcom najprzódy ot tak sobie, dla udania weny, nader lichutki szkicik na karteluszkach sklejonych skoczem wprawił temczasem w zachwyt naszego artystę fotografika. hm. artyści tak mają. widzą ponoć, czego nie widać. a widać było co zobaczyć, bo ekipa się na planie przygotowała solidnie. prawie. w roli głównej wystąpić miała choinka. i nie. nie mówimy tu o choince. choina. co najmniej trzy metry bieżące drzewostanu. zaszedłszy na plan zdjęciowy ujrzeliśmy w ciemnym kącie mikry świerczek sięgający coś ponad niedużego, siedzącego ratlerka. ekipa zdjęciowa się wytłumaczyła w sumie rozsądnie, że to nie sezon. duńskie jodły jeszcze szumią przed ścięciem na górszczycie a w Kabackim lesie kamerki poinstalowali i trudno znienacka bez mandatu wyrżnąć coś ponad mech i paproć. no, ale od czego fotoszop, prawda. zaniechawszy awantury o świerczka udaliśmy się do garderoby w celu ustrojenia oblicza makijażem a korpusu wdziankami stosownemi. i uprzejmie oraz z dumą donoszę, że nas makijażowała taka jedna pani, co makijażowała w Hameryce bohaterów serialu „Mad Men” (kto oglądał, ten wi jaki styl nam przyświecał, lata sześćdziesiąte ahoj/rulez/e viva)). takich ócz, jakie otrzymały moje prześliczne koleżanki, z trzepoczącymi, niebotycznie długimi rzęsami wzbudzającymi natychmiastowy pokot wśród męskiej gawiedzi/ekipy dawno nie widziałam. osobiście nie zamierzam zmyć tego makijażu aż do Święta Dziękczynienia. stylistka przebrała nas w przepiękne czerwone sukienki (jedną z nich koleżanka natychmiast zaliczkowała i zdjąć nie zamierzawszy do dom w niej wróciła) i w obliczu tej unikatowej stylizacji mogłybyśmy jak jeden mąż (czytaj niewiast cztery) pójść komuś za druhny do ślubu, pąsowe i zwiewne jak mak w polu pszenżyta (pomińmy milczeniem pewne zwiewności wyjątki, w końcu ja tu pisząc rządzę i mogę nieco pod osobistym kątem skonfabulować rzeczywistość). ponadto stylistka zażądała bezdyskusyjnego zezucia samonośnych i oblekła kończyny dolne oraz (yyy czyli zonk) ze szczególną pieczołowitością górne w puder naśladujący amber o zachodzie słońca na plaży w Pernabuco. Cały ten amber pozwoliłam sobie nałożyć jedynie na dłonie, które ponoć są w kamerze nad wyraz trudne/wredne i nieumakijażowane rozpościerają na zdjęciu siną poświatę martwych dusz (czy państwo sobie kiedyś makijażowało przed sfotografowaniem dłonie? nie? błąd! taka rączka sino-blada może zniweczyć majstersztyk portretu. a nawet. zepsować pośmiertny konterfekt. Państwo zapisze w testamencie – przed pochówkiem popudrować dłonie w odcieniu brazylijskiej plaży skąpanej zachodzącym słońcem!). wracając do stylizacji, nogi oblekłam w cieliste pończochy i pod groźbą nieujarzmionej histerii wymusiłam zakaz pudrowania kolan i łydek. no bo dziubdziusiu, trzeba mieć jakieś zasady, prawda. ale za to bez oporów dałam się udekorować wisiorem z pereł i cyrkonii, którego nie powstydziłby się żaden koronowany windsorczyk. a co. a co było potem, to potem. bom lekko tymczasem znużona celebrytowaniem w WFDiF
...
b.

niedziela, 16 listopada 2014

Numibia w aszkenazyjskim sosie

w niedzielny, chmurny i wietrzny poranek posiekałam Mont Blanc cebuli (mając na względzie działanie bakteriobójcze i przeciwszkorbutowe, co na jesieni ma rolę wszak niebagatelną) i wrzuciłam w war patelni omaszczonej olejem w celu zrumienienia. dwie trzecie na pożytek zupy fasolowej, jedna trzecia do towarzystwa zrazom wołowym. zakończywszy pitraszenie skrzętnie strzepnęłam fartuszek, podmalowałam rzęs łopotanie węgielną maskarą i wyruszyłam na ekspozycję do Narodowego. już w aucie alaska delikatnie napomknęła, że czymś tu jakby capi. najpierw się zrzymłam a potem nieśmiało zasugerowałam moje nowe mydło, lecz ta teoria nie zyskała akceptacji. zaaferowane oczekiwaną wystawą fresków z Faras zarzuciłyśmy gremialnie wraz ze Starszą Panią na potem poszukiwanie źródła , co tu ukrywać, odoru. w przepięknej, nowej i klimatyzowanej galerii Muzeum Narodowego będącej absolutnie fascynującym, piaskowo-ceglastym tłem dla ekspozycji fresków nubijskiej kultury chrześcijańskiej uratowanej dzięki nosowi/intuicji prof. Michałowskiego, tego samego co letko z okowów jeziora Nasera przesunął był onegdaj świątynię faraona Ramzesa drugiego w Abu Simbel, z wolna, tuż po naszym przybyciu zaczął się rozchodzić „specyficzny aromat” . w multimedialnych prezentacjach wprawdzie nie było nijakiej wzmianki o czynnej obecności w dawnej świątyni aszkenazyjskich kucharzy lubujących się w mocnym aromacie cebuli ale już towarzyszące nam w zwiedzaniu głosy koptyjskich śpiewów liturgicznych sugerowały, że być może obok efektów audio w galerii dołączono w gratisowym bonusie efekty ściśle aromatyczne z wydatnym wskazaniem na obfite używanie w świątyni allium cepa. tymczasem wzmożona aktywność kamer oraz pań porządkowych w granatowych mundurkach podążających za mną krok w krok nic mi nie nasunęła gdyż nie bacząc zawieszałam się w niemym zachwycie na resztkami wielobarwnych obrazów ( w szczególności polecamy ślicznych Trzech Mędrców ze wschodu przypominających fikuśne dzieciaki Makowskiego i nobliwą św. Annę z palcem na ustach) i pilnie śledziłam wyryte w piaskowcu ho ho ho temu wzory lotosu, kobr i bawolich ócz na ostałych się szczęśliwie kapitelach kolumn. nie wiem, ale domniemywam, że po opuszczeniu przeze mnie ekspozycji panie mundurowe intensywnie użyły wachlarzów i przełączyły klimatyzatory na intensywne sirocco. gdy po kilku godzinach absencji w końcu dotarłam do własnej klatki schodowej uderzyła mnie w twarz podrumieniona cebula a im bardziej zbliżałam się do własnych drzwi tym bardziej nie miałam wątpliwości. zapalenie w celu odwetu olejowych lampek z aromatem opium dało efekt niezwykle ciekawy, choć cebuli nie wytrzebiło bynajmniej na jotę. wszystkich dzisiejszych odwiedzających Galerię Faras uprzejmię proszę o wybaczenie i zapraszam na odkupieńczą winy fasolową oraz zrazy z cebulą w roli głównej.
b.

piątek, 14 listopada 2014

Afterek

w dniu okolicznościowym wszystek naród przybył do biura autem i złożył solidne przyrzeczenie bijąc się w pierś z głuchym dudnieniem, że natychmiast po konsumpcji bratwursta udaje się przed zmierzchem nach hause. nietopszsz. pomyślałam, widząc uginający się pod ciężarem skrzynek limitowanego piwa oktoberfest a.d. 2014 o zawarości substancji czynnej 6,5 promila taras. na skrzynkach zaś stał karton kilku hekat (jedna hekata=4,8l) schampanskoje a na samym wierzchu sześciopak białego reńskiego. nietopszsz, pomyślałam znowu. bo ktoś jednak musi wziąć na klatę stukanie się kielichem z ojcem-dyrektorem. aaatam, pomyślałam zarzucając powrót romanem na staropańszcyźnianą, raz kozie śmierć. się złożę w ofierze- za luckość. luckość ochoczo przyklasnęła a nawet rzuciła na stos zapałkę i podrzuciła garść suchych wiórów paździerzowych. ojciec-dyrektor, w stylowym kaszkiecie, używszy na tarasie swojego magicznego podgrzewacza do grilla kilkakrotnie wywalił korki na osiedlu zanim pokazał się dym oznajmiający gotowość brykietu do wytężonej pracy. zgłaszane przez biuro oburzone protesty i jęki rozpaczy z powodu nagle przerwanej łączności ze światem zostały zbyte przez o-d machnięciem ręki wskazującym priorytet kiełbas nad jakąś tam korespondencją handlową. cicho przyklasnęłam dyrektywie szefa miotając się po kuchni pod presją czasu między fantazyjnym układaniem płatów śledzia w fantazyjne girlandy i rzeźbieniem łabądka z masła gdy nagle ogarnęła mię panika, że oto prócz śliwek w czekoladzie bufet cukierniczy leży i kwiczy pustką. jednoczesne dekorowanie stołu zeschłymi liśćmi i wyprawa do sławetnej saskokępskiej cukierni się znacząco wykluczają, przynajmniej do momentu możliwości sklonowania, na które było kruca bomba mało casu. o godzinie 11:13 ojciec-dyrektor w krótkich żołnierskich słowach zaordynował pełną gotowość bojową na godzinę 12:00 i nie ma pomiłuj, gdyż w ten czas wystrzelą korki od szampana i cały naród ma być u stołu. powentylowałam się chwilę w torebkę z wątrobianką i wówczas w nasze progi wkroczył mój ulubiony serwisant z naręczem papieskich kremówek prosto z Wadowic. TYCH Wadowic. i z TEJ cukierni. (Hosanna, westchnęłam strzeliście, krojąc turyndzką pasztetową). a zaraz za nim w nasze skromne progi wkroczyła małżonka ojca-dyrektora elegancko obujczona torbami z zawartością znamionującą widocznym logo udane łowy w Polskie marki (skórzane głównie). wkroczyła niosąc ze sobą zapach wielkiego świata, czule do piersi przytuliła i cmoknąwszy soczyście acz dystyngowanie oba me poliki poprosiła dyskretnie o wsparcie uzasadniające niepodważalną niezbędność dokonanych zakupów przed współmałżonkiem, wzbudzając tym moją natychmiastową i mentalnie galopującą solidarność nie tylko ovarien. no i nie, no nie mogę nie wspomnieć, że w musztardowym reglanie wyglądała zjawiskowo, co w parze z rozmiarem XS i twarzą Gładko świetlistą powinno skutkować u mnie zawistną chęcią natychmiastowego mordu i spalenia na grillu podgrzewanym wysadzającym korki ustrojstwem. ale teutońska boginia Freja mi świadkiem, nie mogłabym jej zgrilować. za ładna, za miła, za ciepła, za swojska. jej mimochodem podczas najpierw lanczu potem obiadu kolejno kolacji oraz grilowanego przednówka napomknięte wstawki o ojcu-dyrektorze w roli czułego dziadka wycisły nam dosłownie i dooocznie łzy wzruszenia. drodzy Panowie pamiętajcie – dobra żona to skarb i Wasze (naj)lepsze oblicze, nawet gdy w germańskim on do onej zwraca się „Mein liebes Schnaeckschen – mój kochany ślimaczku” a na polski odpowiednik „żabko – Froschlein ” wzdragają się z nieskrywanym obrzydzeniem, że fuj, czyli niemieckie mięczaki kontra słowiańskie płazy. a wszystko bez to, że po zgrilowanej kiełbsie (oesu jaka była wyśmienita!!!), po której gremium planowało zmasowany odwrót do domów, weszliśmy nagle w zaklęte nam dotychczas rewiry poniekąd prywatności szefostwa, gładko i chętnie przeszliśmy potem w tematy ogólnoświatowe, mimochodem zahaczając o różne międzynarodowe niuanse obficie, acz kulturalnie podlewane wysokooktanowym oktoberfest i hucznie strzelającymi szampanami. społeczeństwo nagle acz nad wyraz chętnie zarzuciło poranne przyrzeczenie abstynencji, co w połączeniu ze sprzyjającym klimatem zaskutkowało chóralnymi śpiewami i rytmicznym falowaniem polsko-niemieckim na melodię szlagierów pani Maryli, pana Rosiewicza i Czerwonych gitar a tymczasem z tarasu widać było już brzasku delikatne świtanie. zanim jednak, zdążyliśmy opróżnić do cna/wróć – do dna cały taras i tajemną szafę, w której ojciec-dyrektor od lat gromadził nalewkowe numizmaty. przegryzając teutońską kaszankę maczaną w swojskim chrzanie i legendarnym już paprykowym sosie Małgosi nieoczekiwanie ku gronu zawitał jeden zbłąkany Drezdeńczyk, któremu w nijakiem języku nie szło wytłumaczyć, że no party takie mamy, coroczne, tradycja taka. Drezdeńczyk już grzejący silnik do ojczyzny zaniechał drogi, ostał się z nami i oficjalnie zadeklarował chęć pozostania na forewer. mało brakowało, a runął byłby na kolana przed naszą koleżanką i buchnąwszy ją w nadgarstek złożył oficjalne oświadczyny. i tak to kończą się czasem firmowe grile z turyndzką kiełbasą i brandenburską wątrobianką.
b.

środa, 12 listopada 2014

Halny we wannie, gril na tarasie

jutro epokowe, kolejne doroczne wydarzenie. zgodnie z nową, świecką tradycją, nadciąga ku nam ojciec-dyrektor z turyndzkim bratwurstem, brandenburską wątrobianką i małżonką w celu gremialnego zgrilowania na tarasie. męska część społeczności już brylantuje grzywki, damska z pewnością śpi na wałkach. stylowe krawaty odprasowane, odświętne sukienki puchną falbanami. w związku ze związkiem dokonałam dziś drobnych zakupów w celu ugarnirowania kiełbas swojskimi, słowiańskimi dodatkami. czy Państwo wią, ile sobie przeciętny supersam liczy za marynowane borowiki?!!! (fakturę ojcu-dyrektoru pokażę po konsumpcji coby mi nie padł pokotem z grzybkiem na widelcu). otóż prawdziwki chodzą po (z letka naiwna alaska trafiła za piątym dopiero podejściem, Starsza Pani za pierwszym) cztery dychy za słoiczek chodzą. bez zawahania (choć mi oko letko jednak zalatało) piżgłam w koszyk CZTERY słoiczki (a co! znaj pana), dorzuciłam ekstraordynaryjnie północnoatlantyckiego łososia dla zrównoważenia kiełbasianego cholesterolu naturalnym źródłem omega-3, surimi w tej samej tonacji (zawartość omega nieprawdopodobnie nikła lecz wizualnie bomba) a dodatkowo pod kolor na okrasę dorzuciłam obrus, świeczki, serwetki oraz kapary i koperek na poczet skontrastowania palety barw. zacukałam się nieco nad znagła wyrosłymi regałami ze świąteczną dekoracją (tak, tak, to już, tuż!)– Państwo odnotuje: w tem sezonie dominuje srebro, złoto i brylanty - i poszłam mimo, prawie nie nabywając świeczek w słoiczkach z grawerem oszronionych bombek oraz wcale nie prawda, że kupiłam niezliczone kandelabry z soplami królowej śniegu (kwity się mi bo zgubiły więc dowodu brak). jutro pozostało mi jeno nabycie ciast i czekanie na grilowany bratwurst z biurowego tarasu. przy niniejszym przepraszam całą Saską Kępę, ale impreza jest limitowana/biletowana i nawet ten pan, co nam bruździ od kwartału co dzień od rana do zmroku młotem udarowym za sąsiedzką ścianą może się jeno inhalować – taka nasza słodka zemsta za niedogodności. tymczasem oddając się we wannie przediwentowym ablucjom odnotowałam ze zdziwieniem, że mi mimo nalanego ukropu z wanny zimnym halnym wieje. regularnemu wywietrznikowi naściennemu, którem wiatr wdzierał się bez pardonu zaradziłam onegdaj zawieszeniem lichego w treści lecz solidnego w fakturze oleodruku (którym mimo wszystko nagminnie pogardzają inspektorzy-kominiarze żądając natychmiastowego zdjęcia pod rygorem ukatrupienia jakimś nad-podtelnkiem). no ale teraz, co? mam sobie zawiesić kolejny oleodruk we wannie? czy, z powodu braku własnych zasobów, mogłabym na ten cel sobie wyciąć kawałek „Panoramy Racławickiej” o promieniu pasującym do krzywizny mojej wanny?

b.

piątek, 7 listopada 2014

O zaletach smuty jesiennej na nadbrzeżu zimy

nieobyczajnie ciepła jesień spłynęła mimo wszystko apatią i marazmem. mniemam, że nawet w obliczu całkowitego ocieplenia klimatu, owocującego nam tu w środku Europy gęstym jak sztuczny miód tropikiem, w listopadzie nadal zapadano by w nostalgiczne ciążenie ku sofie z kocem i parującym imbrykiem herbaty mimo. osobiście, w ślad za kultywowaną tradycją jesiennej nostalgii, z rozkoszą oddaję się celebrowaniu jesieni, w szczególności zaś nie przystającemu do zegara zmierzchowi zapadającemu wpół drogi do końca dnia. uprany koc miękko spowija łagodną wonią chemii imitującej lawendę z tymiankiem. zanim się weń owinę, latam jak opętana na trasie dom-biblioteka-dom w poszukiwaniu straconego czasu. to, co niewykonalne w środku lata odrabiam z nawiązką kończąc lekturę, gdy w pobliskim kurniku drobiowe ptactwo zaczyna przedświtanne jajeczne gdakanie. jedyne co mnie mierzi, to ciągłe wstawanie spod koca w celu uwarzenia wrzątku do imbryka. poważnie. rozważam ustawienie czajnika na nocnym stoliku gdyż. oderwanie od lektury mąci mi liniowość i wytrąca. w zapodanych ostatnim czasem lekturach odkryłam szczególnie ścisłe pokrewieństwo z panem Kohoutem, który, przynajmniej w „Kacicy” , niezwykle mi podszedł pod empatię pokrewną interpunkcją . jakież to jest miłe. rozpoznać swojaka na niwie przecinka. choć co do treści, czasem czytam z zamkniętymi oczami. bo. brrr. pozatem magdalenkowy Marcel przejechał po mnie walcem stukonnym. szczególnie w tomie ostatnim się postarał . Marian suponuje, że potem to już w zasadzie trudno coś więcej przeczytać. gdybym była minister od oświaty, rozpisałabym obowiązkowy plan czytania Marcela na lata. nie, że tam hej ho teraz wszystko na raz. nie nie i NIE! zaczynamy w gimnazjum, gdy nam hormony szalonego marsza z wariacjami grają, potem w liceum gdy nam się zdaje, że ho ho co to nie my. następnie odkładamy i niech kurz sobie osiada zwolna. a gdy nam stuknie krzyżyk yyym-dziesty nieśmiało otwieramy i z percepcją godną mnicha buddyjskiego skupiamy się. aż. bierzemy, lekko opruszeni siwą skronią, tom siódmy do rąk. a wtedy, to już wolapana co z nami ten tom zrobi. ze mnie zrobił rozgotowany makaron. wymiękłam do cna z letka najsampierw szlochając tkliwie nad galopującym bez mojej akceptacji czasem. ała. ale. się potem migusiem zebrałam w sobie. no bo przecież. przed nami kolejna kartka dla milusińskich. pomysły „na” miast sypać się jak zrękawa utknęły tymczasem w jakimś wąskim gardle czyli w golfie. polem do popisu i idei ma być jak zwykle nadchodzące wielkimi krokami coroczne grilowanie teutońskich kiełbas, będące wyrazem konsolidacji i integracji pracowników firmy okraszone musztardą koniecznie stricte bawarską, choć może jednak tym razem raczej saksońską (gdyż, jak donosi pieśń ludowa z okolic Łaby: „Saksen Saksen, wo die schoene Maedchen wachsen” ) byłoby wyborem słusznym, albowiem. to w Saksonii przecież jest jedyne na świecie muzeum musztardy. Muzeum Musztardy???!!! Marcelu dopomóż! wprawdzie zapodana ostatnimi czasy lektura raczej kiepsko mi wpływa na pobudzenie intelektu w wyznaczonym przez ojca-dyrektora kierunku rozchichotanej gawiedzi przy choince ale czynię niezwykłe wysiłki uwieńczone niezliczonymi ołówkiem bazgrołami na karteluszkach licząc, że za lat kilkadziesiąt bądź set tym miernym gryzmołom przybylcy z kosmosu przyznają wysoki status sztuki porównywalnej z naściennym rytem jaskiń Altamiry i zawisnę cija temi gryzmołami w ichnim muzeum (oby jednak nie musztardy) jako ważki eksponat. a tymczasem realnego pomysłu na kartkę brak. co grozi najpierw dekapitacją a zaraz potem równie ostrym obcięciem uposażenia. o premii skromnie nie wspominając. więc. idę. idę wśród spadłych liści i w mokrej mżawce szukać w ciemnościach wieczora lajtmotiwu.
b.

środa, 15 października 2014

konstatacje środowej latawicy

pobudka 5:00, wymarsz w kierunku lotniska 5:40, wylot ku celowi 7:30. w międzyczasie poczyniłam niesymetryczny wzorek z kawy w kształcie afryki na lewej klapie kredowo-białego żakietu ale już nie było odwrotu więc udawałam potem, że to taki nowoczesny dizajn jest. nim zdążyłam ziewnąć trzy razy lądowanie w Tiutiurlistanie dokąd zawiodło nas bardzo ważne sympozjum o wyższości pewnej korporacji. nad. bardzo szacowne i duże grono zaproszonych słuchaczów starano się tam metodą kija (o marchewce zapomniano) przekonać, żeby spięło pośladki gdyż oto idzie nowe a z nim rewolucja z pieśnią na sztandarach i niech cała sala wzniesie gromko hymn ku i na cześć. z sali wydobywały się czasem kwestionujące wątpliwe zdobycze rewolucji bąknięcia i szmery dezaprobaty ale wodzirej mocno dzierżył kij i sprawnie nim pohukując pomachiwał. no to co było robić- postanowiliśmy, że ściśniem te pośladki traktując to jako streczing (się nasuwa pochodzenie, że akurat równie dobrze od stretchingu, jak od stręczenia) kształtujący nasz układ motoryczny czyli potencjalny stymulator/generator przyszłych zysków. alternatywą jest wyrzucenie za burtę krążownika „MS Dobrobyt” i osiądnięcie na mulistym dnie. bardzo się mi podobał wygłoszony najsampierw wykład o etyce w biznesie, z którego wyniosłam, że. mogę wręczyć klientowi w ramach wdzięczności co najwyżej trzy słoiki korniszonów, bo czwarty to już wartością podpada pod paragraf. zapisaliśmy to skrupulatnie z ojcem-dyrektorem w kajeciku, żeby się w przyszłości brońboże zbyt szczodrobliwie nie wychylić. a teraz sprawdzamy ekwiwalętność trzech weków ogórków z naściennym kalendarzem i wciąż jesteśmy w czarnej rzyci czy wręczyć ten kalendarz klientowi albowiem, wychodzi nam, że reprodukcje dadaistów mogą nieco wychynąć z trzeciego słoika meniskiem wypukłym podpadającym pod paragraf. potem była prelekcja takiej jednej pani. z Kanady. o! jakie śliczne buty miała ta pani. takiefikuśne, żem się w ogóle na prelekcji skupić nie mogła zastanawiając się, czy ten model gdzieś tu w Europie jest już dostępny. pozatym pani mówiła w języku obcym i centralnie sfokusowała się na ojcu-dyrektorze tak, że całe pozostałe audytorium mogło w tym czasie pójść na kawę, brydża, wutkę, wyścigi kucyków a i tak nie miałoby to żadnego wpływu na przebieg wykładu. o-d indagowany potem w tej kwestii udawał, że ojtam ojtam ale ja na miejscu jego małżonki pogoniłabym kanadyjkę brudną szmatą aż do krańca Ziemi Ellesmere’a ( zezuwszy jej uprzednio obuw). po przerwie na kawę wyświetlono nam kilkaset grafik (pismo obrazkowe jako obowiązujący język korporacji), z których wynikało, że choćbyśmy nie wiem jak spinali nasze pośladki i tak podlegamy ocenie wskaźnikowej bezwzględnego statystycznego SYSTEMU. Systemu-matrixu, dla którego najtęższe umysły wymyśliły takie algorytmy, że choćbyśmy sobie wypruli flaki i ułożyli je w kolorowe logo korporacji to i tak system nas zweryfikuje negatywnie. zahaczony w tem temacie podczas kolejnej przerwy guru od statystyk poinformował nas grzecznie, że w przypadku naszej firmy, dostarczającej niestandardowe (nie mieszczące się w matrixie, acz niezbędne ) rozwiązania dla potencjalnego klienta, system nie może poczynić wyjątku gdyż eksploduje z rozpukiem, co nie jest bynajmniej życzeniem wielkiego zagranicznego szefa tej korporacji, któren okazawszy się nam naocznie i nacieleśnie w całej swej postaci nasunął nam skojarzenie, że wszyscy wielcy szefowie korporacji są do siebie niezwykle podobni tak mętalnie jak i fizjonomicznie (sprawdzić, czy to nie brat tego, którego już od paru lat znamy – mnie wychodzi, że oni ich hodują z jednej komórki macierzystej a potem rozsyłają w świat). na koniec był, bardzo jak dla mnie wstrząsający w skutkach podróży z Tiutiurlistanu, wykład o łańcuchu odpowiedzialności za produkt finalny. wspominałam go intensywnie w powrotnym locie do domu, wizualizując sobie mimowolnie potencjalną panią X ( może Zosię, może Gertrudę), która nieopatrznie na drugiej zmianie nie uprzątnąwszy mopemz miejsca produkcji ważnego komponentu, skórki z borówki amerykańskiej(skojarzenie ze stonką wykluczamy oczywiście) wyplutej przez owocożerny personel, spowodowała jej(tej skórki) niespostrzeżone na czas wdarcie się do silnika , zatarcie przekładni i rozerwanie w trakcie lotu skutkujące lotem zbyt koszącym nieco obok lotniska np. Chopina np. dzisiaj wieczorem. ale zanim popadłam w wyimaginowany lot koszący, mogłam dzięki uprzejmości o-d skorzystać z... z... z... . nie wiem jak to nazwać. z takiej cichej przystani dla uprzywilejowanych pasażerów wyściełanej miękkimi fotelami, dużym telewizorem i serwującej domowy rosół ze szczęśliwej kury i zimną wódkę gratis. tylko co mi z tego ( a w szczególności z wódki), gdy mnie czekała podróż do domu z lotniska romanem. w dodatku, jak się niebawem okazało, w korku, bo był wieczorny dzwon na Trasie Łazienkowskiej. ale. za to. w bonusie dostałam w ekskluzywnej przechowalni ekskluzywnych pasażerów taką jedną panią co mi się do niej oczy same darły. oraz uszy bo pani nie była raczej dyskretnie cicha. z grzeczności oraz z szacunku do zachowania tajemnicy nie powiem, że nieobce jej były gremia poniekąd polityczne. oraz, że mimo wieku znacząco słusznego miała outfit dość wyluzowanej nastolatki.
dlatego.umyśliwam sobie, że jak mnie już na bruk wygrzmocą z apartamentu na Staropańszczyźnianej z powodu permanentnej i cyklicznej niespłacalności kredytu to pójdę cija, miast pod most, mieszkać na lotnisko, bo to strasznie ciekawe miejsce jest.
b.

środa, 24 września 2014

Podszept

Szanowne Państwo z pewnością przeczuwa, ba, nawet wie, że oto nadchodzą słotne, długie jesienne wieczory gdy za oknem mrok zapada znienackiem chyżym a koc z głębin szafy woła „mnie, mnie weź!”. kalendarz swoje wi,
i choćby przyszło tysiąc atletów
i każdy zjadłby tysiąc kotletów,
i każdy nie wiem jak się opierał,
to jesień z zimą mocniej napiera.
i na ten to czas, bezmała licząc skromnie acz statystycznie sześć bitych i smaganych wiatrem po sinym licu miesięcy, należy się przygotować. solidnie. są tacy, co natenczas jak bociany wylatywają do ciepłych krajów. są i tacy, co igliwiem napełniwszy brzuszki udają się w sen zimowy aż ich nie obudzi piosenka Włóczykija. Ale. dla większości z nas wielkimi krokami rozchlapując kałuże przyciężkim walonkiem „nadchodzą znów wieczory sałatki nie jedzonej, tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół”
i ja mam dla Szanownego Państwa absolutnie doskonałe antidotum, o którem wszak już Starsi Panowie napomknęli iż:

o, jakżeś bliska chwilko,
jesienne pachną kwiaty
a my pragniemy tylko
już tylko tej herbaty
za oknem deszczyk sypnął -
arrivederci lato
gdy wtem drzwi cicho skrzypną
i witaj nam, herbato

a Franio Sinatra idąc za ciosem podpowiadał(do końca, jako angielski tumanus, nie wiem co, ale kawa tam była na pewno):
Way down among Brazilians
Coffee beans grow by the billions
So they've got to find those extra cups to fill
They've got an awful lot of coffee in Brazil

bo proszę ja Szanownych Państwa te jesienne wieczory bez dzbanka aromatycznej herbaty i/lub kawy będą jedynie udręką pełną zgniłych miazmatów liści.
więc.
nasączajmy się herbatą i kawą zamotani w miękkie koce. niech nas otula woń herbaty malinowej, herbaty z domieszką goździka i imbiru, pachnącej cynamonem i wanilią. niech nas kołysze czule kawa o smaku marcepanu, wiśni i tiramisu. a gdyby ktoś chciał dotrzeć do nieodległych źródeł tych kojących aromatów, to uprzejmie i serdecznie polecam przemiły sklepik* gdzieżem niejedną filiżankę już zapełniła wonnym naparem. mają tam taki bezmiar herbat i kaw, że nie tylko oczopląs ale i smakopląs mógłby nas tam pokonać. ale. nie pokona. albowiem. za ladą tegoż sklepiku znajdziecie niezwykłego Subiekta. Subiekta, który o kawie i herbacie wie tyle, że mógłby napisać kawowo-herbaciany almanach, tezaurus i glosariusz z bogatymi przypisami na szerokim marginesie. ten Subiekt wyprowadzi Was z rozterk wyborów prostą ścieżką ku smakowi idealnemu. ba. on podpowie jak parzyć, jak mielić, skąd moc i aromat (które wzgórza nasłonecznione oddają naturze najsmaczniejsze bogactwo smaków liści zwijanych o świcie), czemu usypia lub czemu pobudza. i po wizycie w tym sklepiku już raczej koślawo spojrzycie na herbatę sznurkową maczankę i kawę trzywjednym (o!fuuuuj).i niech Was bynajmniej nie zdziwi czasem punkowe oblicze Subiekta w tiszercie „Dropkick Maurphys”. bo przecież i ciocia Zosia ( ta co ma skrzekliwego ratlerka), i pan Waldek z gazowni i Krycha z mięsnego i prezes z (cięcie-cęzura)... i punk lubią, znają i pijają dobrą kawę i herbatę.
polecam wszystkim serdecznie a w szczególności moim gościom, których oblicze odsłania mi statystyka bloga: Pani z Norwegii, tak tak własnie Pani, Panu z USA, Panienkomi kawalerom z Włoch oraz Koledze z Australii. no nie bądźmy tacy drobiazgowi. w erze lotów ponaddźwiękowych machin macie przecież do sklepiku ot, rzut średniogabarytowym berecikiem.
Jesień nadejszła a zima tuż tuż za rogiem drapie w okna zimnym paluchem porannych przymrozków. czas napełnić ciepłym aromatem imbryki i kafetiery.
b.


* jeśli kto ciekaw: Sklepik „Raz kawa, raz herbata” (o ślicznym logo, co go oczywiście nie mogę dodać, więc dlatemuż link www.razkawarazherbata.blogspot.com, dla facebookowców też oczywiście https://pl-pl.facebook.com/pages/Raz-Kawa-Raz-Herbata/565798490135621 ) na warszawskim Bemowie, targowisko róg ul. Wrocławskiej i Powstańców Śląskich, pawilon 234.


ps. tak, wiem, nie umiem dodawać ani linków ani zdjęć etc. no i co z tego, pf.

wtorek, 23 września 2014

Zabrałeś mi lato, nie dałeś nic w za to


pierwszy dzień jesieni lekcję odrobił na bdb+. poranek podciągnął mój stary zaokienny termometr do 9 stopni Hg, choć mówią że w słupku nie Hg a szpirytus. HaGoWie. zresztą. organoleptycznie nie sprawdzałam. udałam, że niedowidze i wyszłam w mrok w sandałach. ała. roman nie miał nic przeciwko natychmiastowemu nagrzaniu do 24.5 i tylko mrugnął porozumiewawczo, że mało w baku i albo zimno i dojadę albo ciepło i se dopcham. dojechałam. społeczeństwo w biurze było tak zdegustowane aurą, że postanowiło kontestować. obecność ekspresu do kawy, oraz, co równie ważne, kawy do tegoż (co nie jest normą bynajmniej, zaś gdy obecności kawy bolesny deficyt wówczas nad ekspresem zawisa społeczeństwo nieruchomo i z wzrokiem błędnym oraz miną tak skonfundowaną, jak u tego misia co zagląda a im bardziej zagląda tym bardziej nie ma i co teraz, mamusiu? redakcjo? prezesie? jak żyć? ) sfokusowało kontestację w kuchni . taki, hm, współczesny archetyp zapiecka. ponieważ nie samą kawą człowiek żyje, w celach antydepresyjno-jesiennych wyszarpano z głębin szafek ostatnie zapasy omszałych czekoladek, sucharowe ciasteczka o niewiadomej proweniencji a na koniec wylizano gremialnie słoik miodu i wyżarto cukier trzcinowy a opakowanie solidarnie podzielono na równe strzępy. przez chwilę trwały nawet debaty nad użyciem flaszek z wiśniówką wzgl. uwarzenia grzańca ale pogoniłam machając prze nosami kalendarzem z mającymi dopiero nadejść zmarzliną i szronem na rzęsach. dało się zauważyć w społeczeństwie asumpt do pomruku niezadowolenia i rebelia zawisła na lichym włosku. podszedłszy (ach, imiesłów mój kochany) społeczeństwo podstępem (jednocześnie wyrywając siłą flaszki z wielu dłoni) napomknęłam o zbliżającym się wszak milowemi krokami październiku, kiedy to od lat, uświęcony tradycją (nie wykluczam, nie potwierdzam i nie przeczę konotacjom z wieloletnim celebrowaniem rewolucji październikowej) odbywa się nasz doroczny piknik z pieczonymi teutońskimi kiełbasami polewanymi suto (zakazanym z powodu aberralnego nomenklaturowego zakazu w Germanii ) sosem cygańskim oraz wszelkiej maści nalewkami. społeczeństwo rozmarzyło się chwilowo we wspomnieniach zwiotczając uścisk na flaszce, a ja poczułam, że właśnie nastawiłam na siebie samą wnyki i już wsadziłam w nie nawet stopę w sandale. przezornie nastawiłam więc alarm w telefonie pod hasłem: bigos, sałatka jarzynowa (kartoflaną z powodu niedostatecznych oczywiście kompetencji zrzucam na karb o-d) i grzybki marynowane na okolicznościową datę zsynchronizowaną z urodzinami naszego ojca-dyrektora (niech mu ręka lekką będzie w przydzielaniu premii). wyartykułowana sylabami data urodzin capo di tutti capi nagle wyrwała społeczeństwo z chocholego kiwania zbiorową konstatacją, że w zasadzie postać ta jawi się im na horyzoncie jeno bladym, wspomaganym licznymi absencjami wspomnieniem a tym samym wizja na imprezę z teutońską kiełbasą zaczyna spełzać w zarodku (i tu wzdech rozpaczy uniósł dach wraz z kominem). bowiem faktycznie ojciec dyrektor nie bywa. znaczy bywa. ale u nas raczej nie. nie jest to bynajmniej powód do smuty narodowej generalnie. jednak jako bezsprzeczny przyczynek do imprezy mógłby się nam tu przydać. aczkolwiek, odnotujmy tu historiograficznie, że o-d z niewiadomych eksplikacji oraz pobudek zarzucił audytowanie własnych włości od czasu jakiegoś. normatywnie rzecz ujmując, dość znacznie długiego jakiegoś. najsampierw zrzuciliśmy to na karb hałaśliwych robót drogowych pod oknem ( ja pod twoim oknem trzy godziny młotem, walę w asfalt hej hej hej). potem zrzucilim to na karb rewitalizacji terenów zielonych (czytaj: bezszelestny siew trawy na ogrodzie- znaczy na wypłaszczonym wałkiem ugorze- ale może ojciec-dyrektor uczulon na wiechlinowate i unika przycznka wysięku siennego). ostatecznie nie dotarliśmy do pragenezy absencji. ustaliliśmy jednak jednogłośnie, że with or withaut you impreza się odbędzie a komitet organizacyjny ma nam wydrukować w kolorze plakat z w miarę aktualnym wizerunkiem ojca-dyrektora (szkoda, że wydrukowanie kiełbasek nie działa tak sensualnie), które rozkleimy na posesji. co w sumie racjonalne jest i wielce praktyczne, aby gdy jednak kiedyś się tu nam zjawi, nie pomylić go z kurierem lub dostawcą pizzy.
b.

wtorek, 16 września 2014

o ziemiaństwie poniekąd

to co się dzieje w naszym przybiurowym ogrodzie jest tak niewiarygodne, że mamy spore sińce na czole w kształcie pytajnika z wykryzknikiem od podszczypywania: jest li to azaliż prawda czy jeno zbiorowa fatamorgana. albowiem. zgoła już trzeci roczek przelatywa, gdyśmy tu osiedli a nasz administrator kochany codziennie obiecywał, o ho ho, jaki tu piękny ogród będzie. Wilanowskie alejki, gdyby go zobaczyły, sczezłyby z zazdrości i zapadły się na południową półkulę. a temczasem przez trzy lata za oknem panował chaos muldowatych wzniesień bogato obrosłych perzem i mleczem a w pośrodku królowała gigantyczna karpa po starej topoli co nam żem ją burza dwa roki w tył powaliła gruchocząc jedno auto i pół ogrodzenia. wzdłuż którego wystawały rachityczne i pożółkłe cmentarne tuje. pośród sąsiednich ogrodów wypielęgnowanych i wykrochmalonych jak serweta do święconki był nasz ogród solą w oku co poniektórym, którym zawdzięczamy bliższą i całkiem miłą znajomość z lokalnym przedstawicielem straży miejskiej. aż nadejszła ta wiekopomna chwila. topolową karpę, wykopawszy najprzód sześcioma rękoma dół głęboki na trzy sążnie usunięto a dół zakopano. choć jeszcze chwila a mielibyśmy idealny skrót do naszych dostawców z Chin, od których tradycyjną pocztą pneumatyczną z pominięciem cła zamierzaliśmy sprowadzać ta dziurą w ziemi import takich rzeczy do robienia ząbków w kółkach. zaraz potem pojawiła się glyboglezarka oraz przytoczył się walec i wszystko wyrównał. a dzisiaj posadzono wzdłuż ogrodzenia takie tycie tyciuchne krzaczunie, co to mają w maju eksplodować wegetatywnie w gęsty a olbrzymi żywopłot (chyba to podleją wysoko stężoną somatotropiną, albo co). a w niedalekich planach (pan administrator kochany mówi, że do końca września. o roku nie wspomina. cwaniaczek)jest rekultywacja, utrawnikowienie murawą deptanioodporną, sadzawka z łabądkiem i złotym karasiem, bluszcz pnący po drabinie społecznej , romantyczna ławeczka pod ażurową latarnią z żeliwa szarego i całodobowe dyżury wielobarwnych motyli nad rabatą zimoodpornej orchidei. tak więc powodów do szczypania mamy aż nadto. obawiamy się, że na finiszu, w tej części stolicy zbraknie okulistów, którzy naszym sąsiadom zblednięto oko będą na powrót rekonstruować musieli. tymczasem miast się oddawać pracy, pokładając łokcie na parapetach patrzymy z niedowierzaniem i słuchamy czy rośnie niedeptalna trawa. a miejscowa wiewiórka przygląda się ciekawie w nadziei, że ktoś tu posadzi fistaszki.
wziąwszy za przykład, posadziłam sobie pod domowym tarchomińskim oknem tuzin cebulek zjawiskowych holenderskich tulipanów. jak się przyjmą, w przyszłym roku posadzę zagon buraków i jarmużu. a za dwa lata zapalikuję kozę na twaróg i posieję paprykę na ajwar, splantuję awokado i zaprowadzę w wiadrze niewielką hodowlę krewetek. czy ktoś wie, jak się uprawia majonez?
b.


środa, 10 września 2014

a w górach już (ponoć) jesień


o Casanova Lerrone, gdzieśmy mieszkali piszą, że liczy 7.065 mieszkańców. nie wierzcie. według naszych wnikliwych, tygodniowych obserwacji liczy 7 a w porywach 7,065 mieszkańca, kilka kotów i tysiące cykad. podobnie jest z sąsiadującymi wioskami, gdzie stare budownictwo mieszkalne mogłoby służyć za scenerię filmu o opuszczonych dawno temu miejscach. w oknach omszałe szyby, na podwórkach porozrzucane doniczki i stuletnie krzesła bez co najmniej jednej nogi. trudno ocenić od ilu dziesięcioleci domostwa się rozpadają, krusząc wokół pył z piaskowca czy gliny, możliwe że podtrzymywane jedynie pnączami bluszczu i winorośli oraz siłą rozpędu średniowiecznych budowniczych. i tylko ogródki z wypielęgnowanymi grządkami warzywnymi świadczą o obecności. ale. równie dobrze może to być teren eksperymentalnej uprawy fitogenetycznej prowadzonej na odludzi przez marsjan, choć jeśli wszechświat jest nam podobny to raczej przez wenusjanki. oddajmy jednak rzeczy osąd sprawiedliwy, że tym wsiom-miasteczkom nie brak uroku i podnoszącej gęsią skórkę na sztorc tajemniczej aury. zwłaszcza, że są w sposób niezwykle widowiskowy poprzyczepiane do stromych zboczy i wiodą do nich serpentyny dróg szerokich/wąskich na jednego osiołka z wiązką chrustu na posiwiałym grzbiecie. względnie na skuter mocno ściśnięty chudymi szkitami. po wizytacji regionalnego kurortu Alassio domniemywam, że wszyscy mieszkańcy na czas lata przenoszą się na nadmorski deptak, gdzie w oparach kawy, frutti di mare i olejków opalających kontemplują zachody nad liguryjskim morzem, które podobnie jak w Chorwacji nie jest zorientowane w kwestii immanentności generowania fal, tylko plaskate jest i trochę nudne. plaże zaś, wypełnione do szczętu geometrycznie i symetrycznie wytyczonymi rzędami leżaków z parasolkami czynią naszym nadbałtyckim reminiscencjom dzikich plaż jakiś taki dyskomfort i absmak. wąskie są jak stringi. jeśli piach to w odcieniu marengo (czytaj bury gołąb utytłany w błocie), jeśli brak piachu to nadwyżka kamyczków w tonacji zużytego zmywaka. a korzystających z dobrodziejstwa kąpieli w morskiej kipieli/topieli tambylców prawie nie odnotujesz. preferują snadź leżakowanie w zdyscyplinowanych rządkach. co kraj to obyczaj. i bynajmniej nie zżymam się na plaże bowiem wiedziały gały co będą brały i wcale nie plaże były naszym celem. choć i oczywiście gnani podzwrotnikowym upałem zamoczyliśmy kupry w morzu razy kilka, a najbardziej piękne morze szmaragdowe, ciepłe i o dnie piaszczystym spotkaliśmy w okolicach Bergeggi, które to miasteczko chcieliśmy zobaczyć z samego jego szczytu ale się okazało, że szczytu miasteczko jakby nie posiada ino pnie się i pnie i pnie wciąż wyżej a tymczasem do morza o kuszącym błękicie i pożądanym chłodzie w zenicie coraz dalej i dalej. no. tośmy przestawili romana w tył zwrot i zjechaliśmy ku morzu. tu na nas czekał zonk w postaci gigantycznego odpłatnego (z któregośmy wymyknęli bez uiszczania, gdyż system opłat przerósł był naszą inteligencję a uprzejmy carabinieri zoczywszy nemtudom na naszych obliczach litościwie, bez uiszczenia, otworzył nam szlaban już po moczeniu kupra) parkingu na tyłach portu. no ale przecież kilka tysięcy samochodów i ich pasażerowie nie może się mylić. tu musi być wszak dobra plaża. zaparkowalim, wdzielim kąpielowe i poszlim. woda morska była boska a na deser w środku dzikiej, choć gęsto zaludnionej plaży wyrastały znagła i niespodziewanie prysznice z wodą słodką, więc zmywszy świeżo nabytą sól liguryjską wróciliśmy na parking. gdzie się okazało, że gnani nieodpartym imperatywem kąpieli w kipieli zostawiliśmy otwarte auto. ale nie, że niedomknięte. rozwarte. na całą dopuszczalną szerokość. a w środku. dokumenty, portfele, karty kredytowe nieco już wojażem uszczuplone ale jednak. i nikt, literalnie nikt tego nie tknął był. wysnuwam, że szczytowa godzina sjesty ubrana w wysokie rejestry temperaturowe a tym samym nieobecność ludzkości na parkingu oraz święty Brunon Kartuz opiekun obłąkanych sprawili, żeśmy nie potracili cośmy potracić bezrozumnie mogli. i dzięki temu szczęśliwemu zbiegu okoliczności stać nas było na kolację w klimatycznej knajpce Osteria, położonej w zasadniczo głębokiej nicości, a jednak o rzut dorodnym melonem od naszej kwatery, pośród gajów oliwnych i krzaków papryki. cykady grzmociły w tymbalowe odwłoki jak oszalałe, wieczór nadszedł łagodnie, przemieniając upał w ciepłą rześkość a kelner ślicznie mówił po angielsku, choć prawdopodobnie nic w tym języku nie rozumiał. złożyliśmy zamówienia podpierając się nieco podręcznym słownikiem polsko-włoskim (i nie, nie był to dział : rozmówki na poczcie/w aptece/w mydlarni), mniemając naiwnie, że tu w Ligurii to język powszechnie znany i używany. błąd, błąd, błąd. nie każden otóż ostatecznie niestety dostał swoje wymarzone danie. w miejsce oczekiwanej potrawki z rybą podano na przykład zupę z ośmiornicą i kalmarem a szpinak okazał się być niepokrewny w żaden sposób ze słowiańskim (fakt, był absolutnie paskudny). za to przystawki, których pochodzenia ku memu żalu wielkiemu, nie odszyfrowaliśmy do dzisiaj, były absolutnie przepyszne. generalnie na tych „nietrafieniach” skorzystałam z euforyczną rozkoszą. bo. jeśli w jakiejś potrawie wystaje choćby kawałek macki, krewetki czy małży (czytaj : koce)a zamawiający z nieskrywaną odrazą oraz wyraźną konsternacją odsuwa półmisek łkając nad swym głodnym losem to ja owszem. chętnie się takim półmiskiem zaopiekuję. dzięki językowym nieporozumieniom w dziedzinie gastronomicznej nomenklatury mogłam więc wylizać do dna zupę z kalmarów i plater z grilowanymi owocami morza. mmmmlask. tak mi róbcie. a tymczasem obok przy suto zastawionym stole bawiła liczna rodzina rosyjskich oligarchów, których dzieciątka głośno siorbiąc z przytupem zasysały krewetki. taki pejzaż, taka gmiiiiina.
b.

środa, 20 sierpnia 2014

Znik liguryjski


zbieram, się. uczciwie mówię zbieram się do napisania o Ligurii. ale. co mię wątek podejdzie, to mi się go chce zilustrować zdjęciem, bo mi słów braknie na urokliwość tamtejszą a to mi naonczas zonk w głowę grudkowatym kartoflem, że przecież NIE MOŻESZ dodać. bo. nie. bo za mało volumenu albo za gupia blogerka. albo oba naraz najpewniej. nawet sobiem tfu, chrom (google nie ten pierwiastek) zainstalowała, co mi znikł wszelkie ulubione adresy. tfu. tfu. tfu. szatański pomiot jeden niedomyty. co w sumie sumarum jednak dobrze mi konweniuje z wątkiem liguryjskim albowiem. w Ligurii znika. znika różne rzeczy , ludzi i miasta całe. ot, taki liguryjski trójkąt bermudzki. bo na ten przykład pierwszego poranka, gdyśmy odsypiali we włoskich piernatach koszmary podróży (24h) nasz kolega wyzuty z łoża swoim szczególnie łaknącym bladego poranka zegarem biologicznym wyruszył na eksplorację okolicy nieodległej – czytaj wyszedł z naszego wiszącego nad doliną domu, rozejrzał się i natychmiast zawarł znajomość z takoż wyzutym z łoża sąsiadem pielącym grządki w starożytnych ruinach obrosłych dzikim bluszczem i zdziczałymi figowcami, które okazały się być jego castelem. smaczku tej nowej znajomości dodaje fakt, że kolega je ino amerykancko- wzgl. polskojęzyczny zaś sąsiad języczny italiańsko. od słowa do słowa, od gestu do gestu, toczyła się rozmowa, na skutek której poznaliśmy z późniejszej relacji, że oto obok tuż za miedzą mieszka niezwykle uroczy Arturo wraz ze swą matką staruszką/czy też ojcem zgrzybiałem, a któren to Arturo za przyczyną dziadka lub wuja w armii Mussoliniego chętnie i owszem rozmawia ale jeno po teutońsku i ponieważ kocha Polaków to bardzo nas zaprasza na śliwki, co mu wtenczas mnóstwem obrodziły a kozy już na nie nawet patrzeć nie mogą. w dodatku Arturo miał być menszczyzną młodym zasadniczo (czytaj czwarty krzyżyk malował mu się na nieposiwiałym czele) przystojnym i samotnym, co sumując z posiadaniem własnego castello uczyniło go nam niewiastom wielce, wielce pociągającym. do czasu. no więc na śniadaniu, które celebrowaliśmy na gigantycznym tarasie, w podcieniu słomianego od słońca zadaszenia i w obecności ślicznej gipsowej figurki dziewczątka z jakimiś miejscowymi łodygami w dłoniach (która to figurka nasunęła mi natychmiast myśl, że to jest święta Brunella – patronka lekkomyślnych turystów a na fartuszku na pewno ma wyhaftowane zawołanie „follow me”), no więc na gigantycznym tarasie z widokiem na dolinę cho cho Chochołowska może to nie była ale równie śliczna, kolega nam spotkanie szczegółowo zreferował wzbudzając nasze niejakie, w wierze maluczkich, wątpliwości. gdyż jakby ilość detalicznych komunikatów szła w sprzeczności z brakiem wspólnego języka. no ale. jak się ktoś dogadać chce to potrafi. .prawda. zachwalany pod niebiosy sąsiad, wróć, gaj śliwkowy, uruchomił natentychmiast naszą gotowość do zawarcia bliższego tetate, a jako władająca językiem wojennych przyjaciół Mussoliniego (nie, nie, nie – żaden mój dziadek w tem palców nie maczał) wyruszyliśmy na nieodległą ekspedycję, czyli po trzech chybotliwych i zmurszałych schodkach w dół doliny, z zamiarem zaproszenia Arturo na słowiańską kolację przy świecach, cykadach, polskiej wutce i ze śliwkami w roli zagrychy. zanim, oczywiście podmalowałam stosownie oko i wdziałam w ucho okolicznościowe kolczyki pod kolor śliwkowego gaju. temczasem Arturo rozpłynął się w niebyt wraz ze swoją mateńką staruszką/ojczulkiem zgrzybiałym. chodzilim, wołalim, w próchniejące ze starości drzwi castello pukalim i łomotalim i nic. niente. cisza jak w grobowcu Musolliniego. owszem, byli śliwki, smaczne, słodyczą po palcach płynące. ale Arturo, przystojny, samotny z nieposiwiałą skronią i rozpadającym się kamienno-wapniowym castellem znikł był jak kamień w dolinę. zrobilim co swoje, czyli nabrawszy w gaju w przepastne tiszerty śliwków po kokardkę - znaczy szaber, z włoska bottino, odeszliśmy sarkając pod nosem, że się naszemu koledze Arturo przyśnił jeno. a szkoda. bo plany były dalekosiężne. i może mielibyśmy miejscówkę na lato/lata. ech. zaraz potem namierzyliśmy napis we wsi, że oto tu w górę najdziecie prawdziwy Castelleo da Garlenda zbudowany w prawdopodobnie 1090 roku słynący ze starej fontanny oczyszczającej z finansowych fiask. skoro, czyli migusiem podjęliśmy nie jedną ekspedycję ku. wszystkie, literalnie wszyściuchne zakończone fiaskiem, finansowym takoż(dodajmy, że chodzi o drogowskaz na jedynej drodze w okolicy, bez możliwości skrętu gdyż skręt oznacza upadek w przepaść liguryjsko-alpejskiej nicości obrośniętej starymi figowcami!). nie tylko znikł castello. znikł też napis i drogowskaz. choć wszyscy jak jedna żona i jeden mąż przysięglibyśmy na Ozyrysa, żeśmy go, ten drogowskaz, widzieli. a on znikł był jak Arturo, jak duch we mgle, jak pensja po opłaceniu rachunków, jak lody z czarnej kubańskiej czekolady z polewą jagodową w Noli (o tym, potym - bo warte zaznaczenia śliczne portowe miasteczko z łodziami rybackimi pachnącymi świeżą sardynką). niente. i tak to nie oczyściliśmy się z finansowych fiask a przeciwnie wydalim na benzynę dodatkowe walory. a niedługo potym, w drodze do Portofino (zapowiadali wprawdzie w starem radio, że "We mgle zginęło Portofino,W zaroślach ostro krzyknął ptak,W zatoce księżyc się rozpłynął" aleśmy nie uwierzyli, piersi naiwni), część naszej wycieczki odnotowała spektakularne zniknięcie z globusa sześciutysięcznego miasteczka Camogli, słynącego z pięknego portu rybackiego i kruchych jak lód na przednówku ciasteczek camogliesi rozpływających się w ustach rumem, migdałem i kawą. część wycieczki, cudem nie dotknięta zniknięciem, nie dość że się napawała widokiem 3xp : portu/plaży/prania widowiskowo rozpostartego między wąskimi uliczkami miasta, to nabyła te sławetne ciasteczka, których receptury, choć i język i oko wykol, nie znajdziesz ni tu ni nawet w tam . i wprawdzie osobiście nad słodkie przedkładam śledzia, to wierzcie mi, warte są one peregrynacyj do Camogli. i taka to jest historia znikania w Ligurii, a o tym co nam jednak nie znikło kiedyś tam, kiedyś .... być może.
b.

niedziela, 17 sierpnia 2014

weekend z wywilżną karłowatą

patrząc na zgromadzone weki pozwolę sobię stwierdzić, że jesień może nadejść. w słojach zagęszczających domową spiżarnię piętrzą się i ściskają w towrzystiwe przypraw domowej roboty ogórki z curry, cukinie z papryką, konfitury wiśniowe, galaretki z czarnej porzeczki. w kolejce jeszcze śliwki w occie, buraczki, papryka marynowana i oczywiście grzybki marynowane i suszone – niech grzyby się stosownie przygotują i obrodzą albowiem w domowych zasobach pustka, próżnia i wątłe wspomnienie aromatu, któren bynajmniej nie starczy ni na pierogi ni na bigos.za nami całkiem miły weekend w stolicy. leniwy, czasem zroszony deszczykiem ale za to, fala meksykańska, bez powrotnych korków! podjęto w te dni nieudaną próbę namierzenia grzybów w lesie, a w zasadzie lasu z grzybami ale na wskutek oraz w zadośćuczynieniu zbłądzenia odkryto zjawiskowe mokradła kole Słupna, kipiące złocistą nawłocią i fioletową krwawnicą pospolitą. w międzyczasie z ukontentowanym aplauzem skonsumowano proszony obiad u Starszej Pani serwującej kuraka z pyrami oprószonymi koperkiem i buraczkami (z ortodoksyjną jak pambóg przykazał zasmażką). pozatem łyknięto dwie książki Karpowicza (”Cud” i „Sońka” - majstersztyk i przepięknie prowadzona fabuła!) oraz napoczęto „Kartki z dziennika” Chwina – mądrość i urok każą chylić czoła. oraz wysłuchano i popodrygiwano na koncercie Ofir Shwartz Trio na rynku Starego Miasta m.in. do ślicznej „Folk song” oraz do fantastycznie udżezowionej (straszne słowo ale nie znajduję innego odpowiednika) kołysanki „ Z popielnika na Wojtusia...” odśpiewanego murmurando przez widownię . i tak to chyli się ku końcowi pierwszy od lat kilkunastu sierpniowy weekend w Warszawie. a w garze perkoce jeszcze na zimę chutney śliwkowy, a na patelni pryska złotym gęsim tłuszczem kotlet w panierce (mlask) . może to i wpis o niczym ale za to o jakim przyjemnym niczym. czego i Wam życzę.
b.

ps. muszki owocówki zwiedziawszy się o przetworach i zaprawach tłumnie walą mi do mieszkania drzwiami i oknami ale nad wrzącym chutnayem nagle z piskiem odnóży hamują i przyczajają się nad brzegami słoików w oczekiwaniu przestudzonej uczty. nie-do-cze-ka-nie-wa-sze!

piątek, 8 sierpnia 2014

Aura S'raura

po trzech tygodniach gigantycznych upałów nadciąga sobie i nam chłodniejszy i deszczowy weekend. można w końcu odetchnąć i odkleić się od powietrza. deszczyk łagodnie siąpi obmywając spragnioną przyrodę, ptaszyny radośnie trzepoca się w kałużach, dżdżownice układają się na chodnikach w uśmiechnięte emotikony a ludzkość ochoczo zamienia sandały na kalosze. a mnie gula rośnie i dygoce i wzbiera fala wysokociśnieniowej kontestacji gdyż akurat precyzyjnie w ten weekend miałam się pławić w mazurskich jeziorach i pod rozgwieżdżonym niebem wcinać grilowaną kaszankę popijając chłodnym chmielem. tak, jestem wyznawcą i z lubością praktykuję pierwotne formy relaksu. żaden neandertalczyk nie właził w sobotę w obcisłe i nie dygał rowerem po puszczy, nie zwiedzał katedr i zamków tylko siadał przed jaskinią, obgryzał udziec z mamuta i popijał sfermentowanym sokiem z kartofla. i ja czuję się spadkobiercą i kultywatorem i choćby mi tu burza z piorunami grzmociła w grilla, choćby mi ulewa rozmiękała kaszankę, choćby wiatr wyrywał z dłoni monachijski kufel to nie odpuszczę. ściśle z okolicznością skorelowany test dla publiczności: ile jednostek chmielu można przyjąć jednocześnie przyjmując 2x 1500 000 jednostek penicyliny na anginę? do wyboru macie Państwo:
a. 1-2 kufle;
b. 2-4 kufle;
c. penicylina doskonale wchłania się i działa w obecności chmielu

b.

czwartek, 31 lipca 2014

O niuansach sklepień gotyckich nie będzie to notka, ale o paralelach średniowiecznych i owszem

w ostatnim czasie, dzięki sprzyjającym okolicznościom przyrody, udaje mi się ominąć prawa fizyki i przechodzić w płynny stan skupienia. przemieszczam się jak stygnąca lawa, tyleż dostojnie co z mozołem. próba sztucznego wytworzenia przeciągu wydaje się trudniejsza od wykonania akceleratora cząstek z butelki po kefirze i farelki. aaaaby słusznie odpokutować udany urlop, nie wystarczy gorąc tropików spływający strumieniem po karku aż ku miejscu gdzie plecy swą szlachetną nazwę tracą. nasi dzielni dzielnicowi drogowcy dokładają nam za friko i bez ograniczeń szczególnych atrakcji dźwiękowo-węchowych fundując podokienny kwartet na dwa młoty udarowe i dwa walce wibracyjne , które brawurowo wykonują uwerturę w klasycznym układzie wolno wolno , szybko, szybko a do finału zapraszają tercet – wirtuozów wariacji na gorący asfalt, smołę i lepik. obsługa piekła jak mniemam, mogłaby się tu wieeele nauczyć. a wszystko bez to, że na naszej piętnastometrowej ulicy, która po każdym deszczu przypomina jezioro bodeńskie, oto ze środków unijnych zbudowano nam centralnie i trochę na skos autentyczny rynsztok. chwalebne nawiązanie do średniowiecznej infrastruktury miejskiej. brak nam jedynie pomyj i żebraka a moglibyśmy rekonstruować scenki z życia przedromańskiego grodu. co zaś frapujące, wczorajsze próby, z użyciem szlaucha, potwierdzenia jedynie słusznego kierunku spływu rynsztokiem nie przyniosły jednoznacznego rezultatu. i zawisło w powietrzu pytanie drogowca : halo woda! czy woda mnie słyszy ?! więc z napięciem i jak żaba dżdżu czekamy na zapowiedziane nawałnice by obserwować czy rynsztokiem popłyniemy do morza czy wylejemy tradycyjne jezioro bodeńskie.
b.

środa, 23 lipca 2014

planiści kontra dysplaniści


od zarania dziejów, uświęcone tradycją i genetyczną zapobiegliwością, planowanie urlopu zawsze zaczynało się u nas w okolicy lutego. na ten czas szły w ruch globusy, mapy i wszelkie schematy kartograficzne w celu wytypowania szerokości geograficznej, pod którą mieliśmy spędzić, siłą wyrwany ciemiężycielowi pracodawcy, należny jak psu micha i tęsknie wyczekany urlop. gdzieś w okolicy połowy marca, po skrupulatnym przepenetrowaniu setek tysięcy stron internetowych pod kątem znalezienia oferty starannie przefiltrowanej i możliwie wolnej od obłudnego a lukrowanego fotoszopizmu, dokonywana była ostatecznie rezerwacja a w ślad za nią na a’konto szedł przelew znacząco uszczuplając środki przeznaczone na jaja do święconki. w kwietniu dopinano na ostateczny guzik plany wycieczek, nabywano przewodniki oraz mapy geograficzne, geologiczne i pogodowe (także te pochodzące z archiwów XIX w.), katalogowano godne uwagi obiekty i zabytki według epoki, stylu i koloru cegieł, namierzano miejscowe atrakcje pieczołowicie odnotowując je gwiazdkami od „must se” przez „amożeby” do „eeetamalehunołs”. w maju polerowano klapki i gumniaki, kompletowano zestaw garderoby i pakowano walizki ze szczególnym uwzględnieniem niezbędników jak garnki, obieraczki do ogórka, świece, ściereczki, sól, pumeks, otwieracz do konserw, znaczki pocztowe i skarbowe, plastry na rany i na bolenie, baterie, krem na kurzajki, amol na wszystko, kilo landrynek (cukier na podtrzymanie czynności życiowych w niespodziewanych warunkach ekstremalnych, gdy do sklepiku kilosów mrowie a głód dziatkom w oczodoły zaglądnie), krzesiwo, nadmuchane rękawki do pływania i osinowe kołki na ewtl. wampiry. w czerwcu przygotowywano kanapki na drogę a w lipcu, jak to przed podróżą siadało się w aucie i czekało. na sierpień.
w tym roku cała misterna tradycja wzięła w tak zwany łeb. na skutek i z powodu dwa tygodnie przed planowanym urlopem byliśmy wszyscy jak jeden mąż w czarnej rzyci. ni drogi znaczy, ni kurhanu. wiedzieliśmy jedynie, że celem podróży musi być Liguria. o której zresztą nikt z nas nie wiedział kompletnie nic.dosłownie NIENTE. pozatym, że bardzo, ale to bardzo chcemy tam pojechać. bo tak. półtora tygodnia przed terminem urlopu namierzono Riccardo. nie zmieniam imion, bo wątpię aby ktokolwiek jeszcze kiedyś namierzył Riccardo. jest on bowiem tak nienamierzalny i enigmatyczny jak szef aniołków Charliego. niby jest, a go nie ma. Riccardo też miał swojego aniołka. okazała się nim niebawem Brunella. ale zanim i nie wyprzedzając faktów Riccardo rzekł do nas w narzeczu prawie anglikańskim, że owszem chodźta, mam hacjendę w Ligurii będzie pan zadowolony. no. tośmy poszli. jak ćmy w dym. i nawet się nam żadna lampka awaryjna nie zajarzyła, że zasadniczo jedziemy w ciemno. bez zadatku. bez adresu. znaliśmy jedynie, niewygórowaną, co istotne, ca. cenę za dom. powiedzmy szczerze - atrakcyjną. w stosownym momencie – znaczy kiedy osiągniemy placyk przed kościołem we wsi (nazwę wsi nam udostępniono)- mamy wydzwonić aniołka- czytaj Breunellę i ona nas powiedzie ku celu. dotarcie do placyku zajęło nam bite 24 h. w siedemnastej godzinie drogi, przewidując perturbacje w dotarciu, wydzwoniliśmy Brunellę aby jej zakomunikować ewtl. drobne spóźnienie. Brunella okazała się angielskojęzyczna inaczej. śledząc tok rozmowy ze słownikiem polsko-włoskim w ręku wywnioskowaliśmy, iż Brunella osiwiała czekając na nas na placu pod kościołem wraz z trzodą chlewną i dzierga dla nas ceratę na powitanie. do celu mieliśmy jeszcze jakieś 400 km, zaczynało zmierzchać (wyjechaliśmy o 20:00 dnia poprzedniego) nadejszła ulewa a drogi nabrały wyjątkowo ostrych łuków poprzecinanych kilometrowymi tunelami, w których nasze gps’y darły się na potęgę, że brak sygnału z satelity i róbta se co chceta. w międzyczasie część ekipy (jedno auto z dwóch) odkryła kuszący (o naiwności) skrót, za którym podążyła omijając autostradę, co przypłaciła półzawałem i kołataniem komór, gdyż droga wiodła wprawdzie uroczym szlakiem wzdłuż jeziora Garda, aczkolwiek w rzeczywistości wiodła karkołomnym slalomem nad krawędzią przepaści z urokliwym widokiem na wodę, przez niebotycznie zakorkowane, aczkolwiek śliczne, nadjeziorne kurorty w stylu bella italia (palmy, winnice, donice, ciasne ulice, spalone pudernice, domniemane oślice). po kolejnych czterech godzinach grozy, zgrzytania szczęk i natychmiastowej gotowości do zamordowania kogokolwiek dotarliśmy do Garlendy – teoretycznie docelowego miejsca spotkania z Brunellą. późny zmierzch malowniczo osiadał na placku przed muzeum fiata 500, gdy nagle znikąd podjechało auto, wychynął z niego aniołek Riccardo- czytaj Brunella - zakrzyknął follow me i ruszył stromą serpentyną w górę i w siną dal. już nigdy potem nie przejechałam tej 3 km trasy w takim tempie. wyobraźcie sobie trasę rolecastera nad przepaścią, wąską na pół samochodu, wzdłuż gajów oliwkowych i figowych, wspinającą się na strome zbocze otulone odgłosem świecących odwłokami cykad. Brunella wysiadłszy z auta zamachała rzęsami i pokazała nam miejsca parkowania. dopiero rano stwierdziliśmy, iż wyjazd z tego miejsca grozi co najmniej urwaniem miski olejowej a wyjechać stamtąd bez pomocy dźwigu i/lub wierzy kontroli lotów może być nieco trudne. tymczasem Brunella pełna ufności w swój angielski nakazała nam ponownie follow me i pokazała nam dom opowiadając o nim w szczegółach. w pięknym języku Petrarki i Sofii Loren. nasz początkowy brak entuzjazmu dla starej (dziwny zapach, który okazał się później właściwy leciwemu, prawdziwemu wiejskiemu domostwu liguryjskiemu), zabytkowej wytwórni oliwy/wina/kuźni (do dziś nie wiemy gdzieśmy właściwie spali) zrzucamy na karb przemęczenia drogą. przy prezentacji, oczywiście w czystej włoszczyźnie, tajemnic domu, czyli pieca i telewizji, Brunella zażądała obecności mężczyzn. widać my kobiety wyglądałyśmy jej na ostatnie idiotki. po stosownym instruktażu ciepła woda i tak leciała nam wedle niewyjaśnionych reguł i najczęściej nie wtedy, kiedy nam była potrzebna, zaś telewizor jak nam pokazał jęzor dnia pierwszego, tak był konsekwentny do dnia ostatniego. jakoś nikt się tym nie przejął szczególnie. Brunella zaś odjechała w ciemną noc najprawdopodobniej z wrażeniem, że goście nie do końca są kontenci z domu. może i tak było. do czasu. gdyśmy rankiem otwarwszy powieki i okiennice stwierdzili, że najprawdopodobniej jednak jesteśmy poniekąd w raju.
b.

czwartek, 12 czerwca 2014

o redundancji


dom wariatów w aktualnych okolicznościach przyrody wydaje się być krainą łagodności, zen i melisy w porównaniu z potargowym krajobrazem w biurze. w niewyjaśnionych okolicznościach znikła nam z pola uwagi oraz ze stoiska pięciotonowa maszyna o gabarytach stada mamutów. trwają poszukiwania. ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie. maszyna proszona jest o pilny kontakt z nami w ważnej sprawie rodzinnej. od kilkudziesięciu godzin próbuję poselekcjonować zgromadzone przez tydzień nieobecności na biurku sprawy na hiper ważne, super ważne, ważne oraz easy peasy lemon squeezy. tych ostatnich jak na razie nie odnotowano. Ale. jak się odpowiednio długo prokrastynuje te hiper ważne to z czasem zmieniają one statut na pisofkejki. generalnie roboty jest tyle, że na moim miejscu i ośmiornica odczułaby wakat kończyn, o mózgu nie mówiąc. zwłaszcza, że w upały mózg mi się oddziela od korpusu i gubi się w wakacyjnych fantasmagoriach a jak go już zdołam przywołać nazad – to mi się rozsypuje w proch pod wpływem i na skutek corocznego ataku kosiarek w dublecie z młotem udarowym u sąsiada, z którym to młotem lata jakiś szaleniec od parteru po dach i zmienia w gruz wszystko co się mu nawinie w ramach remontu posesji. za to wieczory w biurze są upojnie ciche, przerywane jedynie szuraniem ogonka wiewiórki taszczącej mi pod oknem gigantyczne szyszunie. docieram do domu w porze dziennika i jedyne co odczuwam to silne powinowactwo z zombi. a przecież jak przyjmowaliśmy do pracy jakieś dwa lata temu nową koleżankę, to żem się jej na kolanach omalże zarzekała, że tu praca jest stabilna i spokojna a godziny pracy są nieprzekraczalne 8-16 i pozostawanie po godzinach jest zjawiskiem nam nieznanym zupełnie (podejrzewam, że wtedy pierwszy raz los zachichotał złośliwie i splunął żółtym jadem na moje biurko).
szybko wspomnę, że były i owszem targi. grono karmionych wystawców zgodnie z trendami światowymi znacząco dywersyfikuje swoje zwyczaje żywieniowe i o ile kiedyś wystarczyło na stół podać garniec smalcu i ogórka to dziś gusta diametralnie się wysublimowały (mniemam, to pokłosie zalania telewizji wszelkiej maści programami kulinarnymi -już ja im kiedyś urządzę prawdziwą hells kiczen) a oczekiwania poszybowały wysoko ponad standardową parówkę z musztardą. jeśli parówka to sojowa, jeśli musztarda to ekologiczna. ten pan nie je tuńczyka bo ma oczy, ten pan tuńczyka owszem ale kiełbaska won. nie zwariowałam bo nie zdążyłam. pieczołowicie ukrywane w niszach maleńkiej stoiskowej kuchni kanapki wegetariańskie oraz wegańskie zżerali kompulsywnie tradycyjni mięsożercy, smutni wego-wegetrianie skubali gałązki kopru i drylowali małosolne z mięsnych kanapek. a w dniu, kiedy stanowczo z powodu zmasowanego nalotu klientów na stoisko odmówiłyśmy zapodania parówek - przyszli do kuchni, stanęli w stuporze jak niepocieszone spaniele, zaślinili wykładzinę, wychłeptali keczup z miseczek i trzeba ich było ścierkami przepędzać. ale generalnie byli bardzo mili. i mówili wieloma językami. z przewagą angielskiego (mój bedly bedly angielski brylował karkołomnie, wzbudzając to popłoch to niezamierzony entuzjazm). a niektórzy nawet używali retoromańskiego, jak na rodowitych Białorusinów przystało. z uwagi na fakt dokooptowania do naszej firmy kilku nowych dostawców, na targach pojawiły się zupełnie nowe twarze z resztą korpusu i nijak nie mogłam ich skojarzyć w ogóle. zwłaszcza, że większą część zażyłości poczyniłam na parkiecie targowego wieczorka zapoznawczego i od ciągłego wirowania mięszały mi się języki komunikacji i osobnicy jak w bębnie maszyny losującej. co ciekawe wszyscy jak jeden mąż złożyli najsampierw deklaracje klnąc się na klucz francuski, że nie tańczą, nie tańczyli i tańczyć nie będą. never. w skutek odchyleń od orbity dobrze nasączanej pewnymi płynami panowie jednak ruszyli w tan i tak to pierwszy raz w historii rozpoczęliśmy jako firma międzynarodową imprezę w dansach i lansadach i skończyliśmy ją przed świtaniem wygnani z parkietu przez ekipę demontującą gitarzystę i zmitrężony długotrwałą wokalizą chórek w piórach i cekinach. moje śliczne, młodsze koleżanki miały jeszcze zamiar o brzasku dnia ruszyć w miasto, gdyż zapałał w nich zapał do zabawy w dwójnasób pod wpływem szampana rozlanego o północy z okazji 65 urodzin naszego wystawcy, któremu odśpiewaliśmy sto lat w kilku narzeczach, a który rozczulił się tak wielce, że baliśmy się o jego sterane parkietem serce. ostatecznie zamiar afterparty sęłzł był szczęśliwie na panewce bo i tak poranek okazał się być niezwykle trudny z powodu głośnego tupotu białych mew o cichy pokład i braku tabletek z krzyżykiem. za to na stoisku raczyliśmy się wyśmienitym urodzinowym tortem malinowym wielkości młyńskiego koła a mlaskali równo i mięsożercy i weganie , wegetarianie i frutarianie a jubilat unosił się rozanielony kilka centymetrów nad ziemią. chwała i hołd poznańskim cukiernikom. udało mi się przez cztery dni targów popełniać karygodne fopa, kiedym się do jednego z wystawców zwracała bezceremonialnie ty - powiedzmy - (dla ochrony danych osobowych) „krzywonos” podczas, gdy jak mi wyjaśnił w ostatnim dniu targów „krzywonos” to nazwisko, a na imię ma „wyrwigrosz” – dla usprawiedliwienia dodam, że był rodowitym Węgrem a ja w tym języku jedynie, tradycyjnie gulasz i halaszle.
czy ja już pisałam, że nie znoszę targów? no więc nie znoszę. z wyjątkiem. gdy poznaję nowych ludzi, wielu fascynująco interesujących (czego nijak nie da się poznać w korespondencji handlowej) i z którymi się potem żegnam jak z dobrodusznym wujkiem, na niedźwiadka i koniecznie z trzema całusami (Anglicy to wyjątek – zapamiętać – tylko jeden cmok).
no dobra. to by było na tyle. lecę. muszę jeszcze namierzyć i odprawić na cle jedną przesyłkę z Chin co mi lata od doby nad Europą a mnie lata oko z nerw powodu, że bez tej przesyłki nie można na czas obrobić bardzo ważnego kółka (i nie, nie chodzi o kółko gospodyń wiejskich, bez urazy).
absolutna redundancyjna kołomyja.
b.

piątek, 18 kwietnia 2014

O wyższości Świąt Wielkiejnocy nad Świętami Bożego Narodzenia


Trzask prask i zleciało.
chwilę temu było biało
i nagle pojawiło się w krzach ćwierkając zielone.
Przydomowe ogródki kipią subtelnie żonkilami
i mkną ku niebu strzeliste tulipany.
W dzieży sernik leży a w saganie żur mój panie.
Zawodowym obowiązkom mówimy stanowcze i zdecydowane NIE.
Jajo ma priorytet.
Kiedyś w końcu trzeba się zatrzymać, zadumać i posmakować życia.
Z sosem musztardowym i lukrem na mazurku.
Zanurzyć się w rzeżusze
Wypłukać w żurze duszę.
Miejcież Wy Wszyscy Dobre Święta
Pełne miłości, (s)pokoju i nadziei !

b.

czwartek, 30 stycznia 2014

Od szwajcara do tatara


z powodu nagłego ataku bolesnej kolki* należało do mojego pacjenta** zawezwać specjalistę. tak się złożyło, że najbardziej kompetentny musiał przyjechać aż ze Szwajcarii. pacjent zaś, o dziwna elipso zbiegów okoliczności, przebywał w okolicy, w której na świat przyszedł Antoś Patek – przyszły genewski twórca ekskluzywnych czasomierzy, które zdobywały serca i wypatroszały portfele establiszmentu królów, papieżów a nawet gruzina soso. jak się okazało, od czasu gdy Antoś wyruszył na podbój Szwajcarii świat się strasznie przebiegunował. otóż mój specjalista bowiem, przybywając z jednego z najbogatszych krajów Europy nie posiadał karty kredytowej, co go jako płatnika dość istotnie dyskryminowało w oczach agencji wynajmującej samochody oraz hotelu, gdzie nie chcieli za nocleg ekwiwalentu w gomułce sera a antosiowego zegarka pod zastaw specjalista nie posiadał . cóż było robić. na hasło rzucone z helweckim akcentem pomożecie ?odkrzykłam z należnym, gdyż uświęconym tradycją entuzjazmem – pomożemy ! i w bonusie dla specjalisty dorzuciłam bal karnawałowy w zarezerwowanym hotelu i powitalny kociołek foundi z morskiego sera (co jak mniemam, dla narodu pozbawionego morza może być atrakcją ekstraordynaryjną). w tym samym czasie inny specjalista pojechał rehabilitować kolejnego pacjenta, któremu zatarły się jakieś pinole i cewki. z wyników obdukcji wnoszę, że pacjent nie rokuje i powinien zostać odesłany do szpitala, choć aktualny właściciel upiera się, że na szrot. nie wygląda na to, żeby się miało obejść bez zbrojnego konfliktu. my tu na wysuniętej placówce serwisowej zawsze jesteśmy w krzyżowym ogniu płonących dzid. i dlatego czasem oko mi lata.
a zaczyna mi latać bardziej, gdy konstatuję, że raczej z detalami rozumiem na co choruje pacjent i jakie narządy mu trzeba wnet wymienić zaś gdy czytam nadesłaną propozycję cateringu na nasze noworoczne (tak, obchodzimy chiński nowy rok. bo europejski nam się opsnął. i co nam pan zrobi) firmowe spotkanie to nie rozumiem kluczowych pozycji oferty: mini crapes, vol-au-vent, triplo di parma, bigos wegetariański.(BIGOS WEGETARIAŃSKI!?!? halo?)

b.

* stillstand czyli awaria
** maszyna, która robi ping

wtorek, 21 stycznia 2014

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Disasteryczny poniedziałek



już w pierwszym kwadransie w pracy zadeklarowałam chęć rzucenia z grzmotem roboty w biurze i natychmiastowego przeniesienia się na hale w celu hodowli drobnej rogacizny na ser, mleko i skarpetki. apogeum nastąpiło w południe. wystarczyło dotkliwe pod żebro szturchnięcie ojca-dyrektora i eksplodowałam w słuchawkę takiemu jednemu. uznajmy, że zasadniczo się mu należało. moje wrzaski najpierw podniosły dach biura a zaraz potem przyniosły natychmiastowy skutek ale żyłka mi pulsuje do teraz. koniec. koniec z dobrotliwym podejściem. będę od teraz obrzydliwą, opryskliwą heterą. będę pluła jadem kiełbasianym. będę oschłym babiszonem. zrobię sobie trwałą i tapir i będę załatwiała petentów głównie odmownie gwarą z Pragi i głosem Himilsbacha. oczywiście, że mogłabym przeprowadzić głęboką samoanalizę, dotrzeć do sedna trzewi, zidentyfikować słabe strony sytuacji , wypunktować błędy behawioralne i wysnuć wyważoną sentencję, że spokój, rozwaga i ściśnięte samodyscypliną pośladki i półkule byłyby mnie , kiedyśtam, z pewnością, zaprowadziły na łagodne wody zrozumienia i obopólnego porozumienia. ale dziś się mi ulało wzburzone może idiosynkrazji. i wybrałam wpadnięcie w szał. no, może na razie w szalik. jak jednak przypuszczam, mogę się w tym kierunku rozwinąć niebywale szybko, mam predyspozycje (nadto zgubiłam worek melisy) i nie wykluczam, że na te hale pasać kozy wywiozą mnie kiedyś w nieortodoksyjnie góralskim kaftanie bezpieczeństwa. byłoby miło gdyby był różowy.
b.

wtorek, 7 stycznia 2014

O igliwiu, dzwonkach i pocałunkach noworocznych

Trzej Królowie przyszli wzgl. przyszedli i przepędzili mi z domu świerka. onieśmielony majestatem i okadzony kadzidłem (lichusieńkim, powiedzmy sobie szczerze, drzewiej, o drzewiej to bywały kadzidła!) zrzucił z siebie wszelkie igliwie i stanął golusieńki jakby go żaden pamgób nigdy nie stworzył gdyżby się wcześniej zasromał i z wypiekiem na licu zawstydził. usuwanie rozrzuconych po kwaterze igieł opadłych z dwumetrowego drzewka przypomina sprzątanie worka mąki stojącego pod wentylatorem. w przyszłym roku stanie tu jodła i zostanie ze mną aż do Wielkanocy. tymczasem z lodówki niespiesznie ubywają śledzie w śmietanie oraz oleju i powoli acz trudno ukrywalnie oblekają mi znikającą talię. gigantyczną salaterę z pierniczkami i cukierkami wyniosłam dziś do pracy. w południe, salatera była prawie pusta. dorosła ludzkość jakimś mi niepojętym, dziwnym pragnieniem pochłania łakocie bez ograniczenia za to z błogim, dziecinnym rozmarzeniem na twarzy. topsz. może jestem trochę inna. możliwe, że jestem kosmitką. jeśli ktokolwiek chciałby założyć muzeum cukierków wzgl. ciasteczek, nawet tych mało używanych – służę moim apartamentem. będą tu bezpieczniejsze niż w fort knox. jeśli gdzieś we wszechświecie krąży po pustynnych bezdrożach, łysych galaktykach i bagnach ziejących odorem zgniłego jaja mój rycerz to niechże zbliżając się ku mnie z sakw swych podróżnych natychmiast wyrzuci w otchłań wulkanu wszelkie słodycze i napełni je surową rybą, krewetkami, śledziami w ziołowej omaście i stekami (ach!) rodem z kobe oraz lodami o smaku jajecznicy z boczkiem. takiemu ja oddam, wśród łez (radości, oczywiście) i duszę i seks. rzekłam. dwa tygodnie absencji w pracy zgotowały mi dziś spektakularny kipisz. głam się w życzliwych interlokutorskich kontredansach z klientami usilnie pod koniec dnia unikając wrzaśnięcia, że NIE MA I NIE BĘDZIE. BO TAK. I CO MI ZROBICIE!!! a w międzyczasie pewien zakład dostawcy w Indiach w barwnej oprawie z dzwonków (niestety nie śledzia)i jemioły zapytywał o fitbek czyli jak bardzo go kochamy i za co. no otóż, szanowny, drogi i azjatycki przyjacielu dziś możesz mnie cmoknąć. dokładnie tam.
b.