czwartek, 31 lipca 2008

menczarnia



długa środa, długi czwartek, pewnie i piątek długi będzie. psychika wyrychtowana na wyjazd odmawia współpracy w każdym innym temacie. w pracy, korzystając z błogosławionej nieobecności ojca-dyrektora oddajemy się zajęciom aintelektualnym tj. porządkowaniu naszego archiwalium sięgającego sufitu i początku lat dziewięćdziesiątych.
archiwalium mieści się w piwnicy i niczym starodruki ze średniowiecza pokrywa je słuszna warstwa kurzu i tony roztoczy. przebrani w antyepidemiologiczne kombinezony segregujemy kilometry segregatorów. priorytetem jest brak sentymentów oraz nadprodukcja archiwaliów z początku XXI wieku. zgodnie ze słusznie wytyczoną drogą ojca-dyrektora każdy dokument posiada swoją kopię w kilku niezależnych zbiorach. za wywiezione tymczasem 250 kilo makulatury (czytaj jedna siedemnasta zasobów) zyskaliśmy trzy paczki szarego toaletowego i dwie baterie R14. słaba motywacja do dalszego opróżniania zasobów.
trochę się czuję jak robokop: odpiąć segregator, wyjąć papierzyska, wrzucić do kartonu, odpiąć segregator, wyjąć papierzyska, wrzucić do kartonu, odpiąć ... . myślami jestem nad grillem i skwierczącą nań kiszką ziemniaczaną w raju.
czy jest może gdzieś skup kurzu ? za posiadane ilości moglibyśmy sobie kupić pachnącą rolkę różowego toaletowego a może i czy. szukanie zajęć zastępczych, stojących w ewidentnej opozycji do działań statutowych firmy idzie nam zupełnie gładko. utytłana w roztoczach i pajęczynach dzielnie rysuję nikomu niepotrzebne tabelki i podkreślam je wyrywkowo, dla uwypuklenia poczucia estetyki, kolorowymi mazakami.
aktywność zawodowa z meniskiem wklęsłym. włączona opcja urlopu. katorga czekania.
b.


ps. fotoreprotaż piwniczny


środa, 30 lipca 2008

antycypująco



nie ma totamto. zamykamy ten kramik próżności. czas oddać się w łapy bezlitosnego leraksu i wypoczynku. wypoczynek wielopokoleniowy jak pambóg przykazał. cała rodzina do trzeciego pokolenia wstecz i wbok. przed nami kotły zupy pomidorowej, wanny klusek, wiadra ryżu z okrasą ze słoniny. będziemy wypoczywać prosto i siermiężnie. wino patykiem pisane do śniadania, tokaj spod mikołajek do obiadu i nalewka porzeczkowa do kolacji. mapy mozambik przygotowane. bierki elektryczne i chińskie skrable takowoż. zaraz nas tu nie będzie bo będziemy tam. odcięci od świata, zdani na miejscowy giees i przychylność meteorologów. czekalim, czekalim, aż się doczekalim. w sobotę zapakujemy romeo po wrąbek i wyruszymy do raju. w raju płynie rzeczka i pachnie maciejka. czeka nas słodycz rozstania z miastem i bose stopy na miękkiej trawie. i nocne świerszcze i nietoperze. i świeże bułeczki i mleko prosto od krowy. a wszystko olinklusiw ekslusiw , neckerman może nam pomiziać pięty najwyżej. ariwederczi amici.czekajcie nas w argentynie albo na wlotówce znad jezior za czas jakiś. baj.
b.

poniedziałek, 28 lipca 2008

gorąco lasująco

nadal trochę ciepło. więc. dziewięciocentymetrowe koturny, biała lniana bluzka i zwiewna, krótka spódniczka. idealny strój. do mycia samochodu. tak. z przegrzania postępuję alogicznie. za to auto pachnie owocowym pronto. w środku. bo na zewnątrz nadal zdaję się na szkwały i smaganie ulewą.
napisałam dziś w ważnej sprawie piękne pismo do klienta. pismo miało załagodzić nasze rozjechane stanowiska i skłonić klienta do większej ku nam przychylności, w ostateczności finiszując lukratywnym kontraktem. dopracowałam brzmienie każdej spółgłoski, misternie rozmieściłam w tekście fikuśne przecinki. użyłam wielu trudnych słów. iiiiiii poszło. zupełnie niepotrzebnym zwyczajem przeczytałam pismo po fakcie. i. o kurdelebele. w miejsce życzeniowego zwrotu „ujednolicenie stanowisk“, użyłam ,wydawało mi się zgrabnego i jeszcze pełniej oddającego sens zbliżenia zwrotu „polaryzacja stanowisk”. ex definitione: „proces polaryzacji bardzo często przyczynia się do wybuchu konfliktów społecznych i dezintegracji grup społecznych” . aaaaa. wykonałam tym samym czystej wody sabotage. kill mi softly pliiiz. alogiczność szczytująca.
a wam jak służy ciepełko outside?
b.

sobota, 26 lipca 2008

pitu pitu o niczem

w zasadzie nie rozumiem czemu w temperaturze ciała zdrowego człowieka panującej w atmosferze czuję się jakby lekko ugotowana. wszak powinna to być optymalna temperatura do egzystencji. tymczasem darmowy dyskomfort termiczny. dyszę i nieustannie się skraplam. gdyby jeszcze za oknem miast wierzby szumiało mi morze, to może zdyskwalifikowałabym „dys” z dyskomfortu. metodami Adama Słodowego próbuję wyprodukować w domu przeciąg. marzy misię taki meksykański wiatrak pod sufitem...
przerwa techniczna
poszłam szukać wiatru na rowerze. owszem. Był. ale chyba poza skalą i na minusie. sama musiałam sobie go wytworzyć intensyfikując pedałowanie. za to wieczorem w piątek wszystkich z miasta wymiotło. na rowerowej ścieżce ino koniki polne, ukryte w czcinach miały próbę przed sopotem.






wyobrażacie sobie, pełen sopocki amfiteatr a na scenie tryliard koników polnych gra przeboje bidżisów. czyż nie byłoby to lepsze od tych naszych pożalsięstwórcoizlitujsięnadnami wykonawcami a’la beza łan or beza tu z cyckami w miejscu właściwym strunom głosowym.
nie omieszkałam ponapawać się widokami




i znalazłam piękną dziurę w niebie


b.

wtorek, 22 lipca 2008

zagadka



dyjament wielkości przepiórczego jaja . szlifowany w wielobok. w imitacyjnym srebrze wysokiej próby. mam na palcu. tym palcu. znaczy tym od niesubtelnego pokazywania dezaprobaty. dostałam go od pewnego miłego młodzieńca w ramach wymiany dóbr rozporządzalnych. to jest, ja mu dałam rozoporządzalną kwotę dziesieciu złoty a on mi dał rozporządzalny pierścionek. mam taki sklepik na tarchomińskim bazarku, któremu nijak się oprzeć nie mogę. idę po fasolkę, wracam z pierścionkiem. szukam piersi. najlepiej z kury, znajduję wisior z pereł sięgający kolan. no nie mogę się oprzeć. niejedna indyjska księżniczka a może nawet i królowa angielska za ten adres nadałaby mi tytuł honorowej baronowej albo nawet Ser. do tego sklepiku wchodzi, wydaje się, normalna kobieta o sprecyzowanych preferencjach i priorytetech: koperek, smalec, proszek do prania, teletubiś i nie nie, nie lubię biżuterii, rzucę tylko okiem, może mają tanie spinacze do bielizny, a w sklepie tym przechodzi nagłą metamorfozę w perską księżniczkę. jedynie nadludzką siłą powstrzymuje się przed natychmiastowym nabyciem kompletu branzolet na lewą nogę i dwóch kilogramów turkusowych naszyjników. i skąd te nieokiełznywalne organiczne pragnienia? przecież nie może być to atawistyczny odruch tęsknoty za ozdobami z kości podudzia mamuta, jakie taszczył swej wybrance do jaskini po udanej wyprawie garbaty neandertalczyk szczerząc szczerbate, zarośnięte ryło. ot. antropologiczna zagadka.


b.

garden party

w ciszę wtorkowego, pogodnego (ku zaskoczeniu wielu nawykłych już, że lato tego roku aurą przypomina przylądek horn) poranka niespodziewanie (oczywiście, że gdyby spodziewanie, tobym na dziś miała L4 lub pilny wyjazd do grecji w ważnej sprawie rodzinnej) wdarł się wpierw huczący bas młota udarowego, następnie wszedł w ekspresyjny dialog z wysokotonową piłą mechaniczną do betonu by zaraz wraz ze smętnie zawodzącą laubsegą zainicjować porywający dżem seszyn. nie brak też sekcji rytmicznej asynchronicznie wystukiwanej najprawdopodobniej kilofem. a wszystko to dwadzieścia centymetrów ode mnie. sąsiad albowiem buduje sobie altankę (lub raczej złote tarasy de sekend sądząc po odgłosach). a ja się naiwna zastanawiałam, jakim cudem chce on palić w kominku czterometrowymi drewnianymi balami, które zajmują połowę ogródka wzdłuż, wszerz i w górę. tymczasem krokwie i więźby zanim się przepostaciowią w arabeskową altankę oplecioną pachnącym groszkiem wymagają iście tartacznej obróbki a sądząc po odgłosach i drganiach, pod ogródkową altanką sąsiad buduje przy okazji parking podziemny, salę bilardową i basen z kinem na wyspie. w związku z poniższym, iż intelektualny wysiłek nad koncepcją uczynienia naszej firmy jeszcze bogatszą a jej pracowników jeszcze bardziej szczęśliwymi wymyka się spod kontroli w obliczu zakłócającej prawidłowe przewodnictwo neuronowe kakofonii barbarzyńskich decybeli rozważamy w pracy możliwość pilnej ewakuacji do ogródka piwnego na francuskiej, zwłaszcza, że organa najwyższej kontroli posiadamy daleko i raczej odcięte od świata. no co za przypadek ojej.
b.

niedziela, 20 lipca 2008

o duńczyku, fontannie i śledziku

koncert benniego czawesa na starówce bardzo był bardzo. benni wprawdzie cery ziemistej ale o głosie suponującym bliskie pokrewieństwo pierwszego stopnia z majkelem bublejem. za to nie tak słodki. raczej jak gorzka czekolada. zaczął był taką piękną opowieścią o poszukiwaniu żony. nie mógł jej znaleźć w usa nie mógł w danii. no! myślę sobie dobra nasza. ujrzy mię zaraz wśród tłumu , oszaleje z zachwytu, wywoła na scenę, oświadczy się, obieca domek na skalistym wybrzeżu jutlandii i urodzi nam śliczne duńskie trojaczki. a on nagle oznajmia radośnie, że 17 grudnia 2000 roku poznał bjutiful łomen i ma z nią bejbi i w ogóle pani śmaka owaka, niech się pani pocałuje w łokieć. duńczyki to jednak dziwny naród. ale urodziwy. mieli taaakiego uroczego perkusistę, może powinnam jednak wyjść za bębnistę?


a warszawa nocą całkiem piękna się wydawa. meandrując w okolicach placu piłsudskiego takąśmy znalazły fontannę, co robiła różne plask i plum.

i odnowione krakowskie przedmieście takie menschfreundlich jest. ale najbardziej nam się podobała taka knajpka na krakowskim przedmieściu, w której zamawia się śledzika, setę i galaretę i spożywa to na stojaka na ulicy. a za 8 zybli można sobie zamówić nawet awanturkę. jak ktoś ma akuratnie potrzebę, to nie jest to wygórowana cena za publiczne, bezkarne rzucenie paru krwistych inwektyw.
a po spacerze do domu odwiózł nas szofer. oczywiście, że rolsrojsem.ba.


b


Ps. przyjechała nastolatka :) jej poobozowy stan higieny nie mieści się w europejskich normach. myślę, że i bagienni ludzie mieliby kłopot z klasyfikacją. z pokątnych przecieków obozowiczów wynika, że rośnie z niej poważna konkurencja dla kasi pakosińskiej kiedy wpada w rozchichotanie. i nagle tyle różnych rzeczy ją porusza, bawi, denerwuje. taki wrzący emocjami tygielek. fajowa jest. serio serio.

piątek, 18 lipca 2008

o tak tak dziś frajtak

piontek. uf. chciałabym, żeby cały tydzień składał się z piątków. w amoku przedłykendowym wykonałam dziś kilka idiotycznych telefonów do klientów świerkając im radośnie i próbując trywializować problem . trochę jednak wbrew katastrof jakie ich spotkały. mój infantylizm szczytuje bowiem w piątki tak jakby. w piątki zalotnie zarzucam trzydziestocentymetrową grzywką i robię maślane oczy do słuchawki. skutek czasem trzeba rozplątać i odkręcić w poniedziałek. ale to dopiero w poniedziałek. mniej odpornych po prostu rzucam na kolana i spod biurka ślą mi majle”o, jaki pani ma miły głos”. No jassssne. zadzwoń do mnie w poniedziałek. błyskawiczna metamorfoza dr. Dżejkel i mr. Hajd gwarantowana.
no to idę celebrować łykend. w planach kilo bobu. i wagon prasowania. i wraca z lasu pewna nastolatka, za którą mi już oko lata troszkę. bycie ciotką nie ma ciemnych stron. bycie ciotką jest jak every day frajdej. będzie pienknie.
b.

czwartek, 17 lipca 2008

no-trochę-stromo

no nie wiem. dzień cudów wątpliwej konduity. urząd mnie załatwił pozytywnie endlich. ale nie żeby tak ze swojej sympatii do mnie . nie nie. niezawodne okazało się skwapliwe skorzystanie z dobrodziejstw nepotyzmu. i nie . nie jestem z tego dumna wcale. szlak. za to już zupełnie bez wyższej instancji pogawędziliśmy sobie z panem dochtorem wyciorem. uprzednio jednak zdrzemnęłam się na plastikowym zielonym krzesełeczku jakieś dwie godzinki w poczekalni. bardzo miła drzemka. ani razu nie spadłam z krzesełka. dochtor wycior niezwykle szarmancki z troską zajrzał gdzie miał zajrzeć, a gdzie ja nigdy sobie nie zajrzę bom nie jest kobieta-guma. i oznajmił obecność aliena. bo ja jestem wyjątkowo przyjaźnie do alienów nastawionym żywicielem. dranie, wykorzystują mój przychylny stosunek do świata. aaa poszeł won! pan dochtor zaprosił uprzejmie aliena na ekstrakcję. kiedyśtam. pani śmaka owaka się nie obawia, rzekł ciepłym tembrem. to zupełnie kosmetyczne lekkie muśnięcie motyla. acha. motyla z zardzewiałym sekatorem w gębie. już ja swoje wiem.
tymczasem moczę nogi w mydlinach. wiecie jak fajnie tak do Was (halo! Jest tu kto?) pisać z nogami w mydlinach? :) zupełnie surrealistyczne doznanie. na ogniu perkoczą ziemniaczki w łupinkach albowiem na kolację będą pyry z koperkiem i zsiadłe mleczko. mlask. mlask. i małosolne starszego pana cośmy ich z dochtorem nie zdążyli skonsumować. no to miłego wieczoru Wam (halo! Jest tu kto?) (do licha!)
b.

środa, 16 lipca 2008

gołing krejzi

ażeby ten urząd, z którym mam napieńku obrósł jakimś śmierdzącym zielem (jakieś pomysły ? ), żeby im się zalęgły metrowe glisty pożerające portfele i karty kredytowe. żeby im się zapchały wszystkie toalety i łajno strzelało do góry i w bok. za te absurdy, którymi mnie spławiają powinni dostać superantynobla.
a jutro kolejny absurd. idę polować na dochtora wyciora. w ostatnim tygodniu do dochtora wyciora była kolejka trzydziestosobowa i lekko licząc wyszło mi, że mnie przyjmie (tryb niewiarygodnie przypuszczający, czas zaprzyszły niedokonany) ok. 24.15
w tym tempie prędzej się chyba doczekam klimakterium , skonstatowałam.
wywiesiłam białe gacie i poszłam nach hause.
ale jutro nie odpuszczę, choćbym się miała mu przykuć do fotela pluszowymi kajdankami w kolorze burdelowym (czwartkowy hardcor dla dorosłych). w torebusi czeka siedmusetstronicowa powieść, czy kanapki z serem na kolację (jedna dla mnie, jedna dla pielęgniarki, jedna dla dochtora) i słoik małosolnych.
czymajcie kciuki. albowiem zaczynam być bardzo desperejted i w razie porażki będę musiała kogoś zaciukać. może śpikulcem do rożna, gdyż wydaje się być narzędziem wieloosobowym. najpierw nadzieję na niego urzędniczkę, potem pielęgniarkę, potem dochtora wyciora i na koniec dźgnę sobie w bankomat.
podskórnie czuję nadciągającą furię
b.

poniedziałek, 14 lipca 2008

w matni czyli w pajęczynie

dzinsy w pralce. ryż w garze. włoska kasia w polsce. I wzrosło ciśnienie. i zrobił się mróz i odpuchły mi palce. Hurrra. same sprzyjające okoliczności. poza tym, że dziś wkurzyłam szefa. odrobinkę. pozgrzytaliśmy sobie w słuchawkę jak dwa stetryczałe dobermany. kiedyś mnie wywali z tej roboty za impertynencję i brak śmietanki do kawy. kiedyś. a dziś widziałam szczeniaki buldożków francuskich. te pokraki są tak cudne, że gdyby tylko takiemu jednemu łepek zechciał przejść przez siatkę ogrodzenia (nie zechciał) byłby cion mój.nauczyłabym go sikać do bazylii i zrobiła na szydełku amarantową kamizelkę na zimę. tymczasem muszę dzielić mieszkanie z zyliardem pająków, które wysłuchawszy prognozy pogody o najgorszym tygodniu lata wszystkie z całego tarchomina wlazły mi do chałupy. jeśli kiedyś zbyt długo nie dam znaku życia, przyjedźcie mnie rozwinąć z pajęczyn. nie wyganiam ich bo mam nadzieje, że są właściwym ogniwem pokarmowym mogącym poskromić nieopanowane miliony muszek, którym się wydaje, że to właśnie w moim mieszkaniu powinny się osiedlić i rozmnożyć. jeśli populacja pająków, po uczcie z muszek, przyjmie niepokojące rozmiary będę musiała zahodować gekona, węża, skorpiona lub ptaka. najlepiej chyba strusia. przynajmniej sobie wyskubie jakieś szałowe boa a może nawet zjem w końcu do syta jajo. w skrajnym przypadku będzie pieczyste. tylko czy struś mi się zmieści do piekarnika? podążanie za łańcuchem pokarmowym wydaje się być nader trudnym i poważnym wyzwaniem. b

niedziela, 13 lipca 2008

iwningowo

co zrobić, żeby po sutym obiedzie , zakończonym deserem szybko umrzeć i nie cierpieć z przeżarcia? należy szybciusio zjeść drugi deser. maliny, jagody, konfitura wiśniowa i góra bitej śmietany z własnego blendera. czy od malin puchną paluszki i stopy. czy to jednak wina aury? czy nadmiar wina? czuję się jak napompowana chirurgiczna rękawiczka. sięgam po trywialne acz dostępne środki zaradcze. naprzemienne kąpiele w zimnej wodzie i okłady z zamrożonej fasolki szparagowej. licha imitacja placebo. żądam podwyżki ciśnienia i 10 stopni mrozu przynajmniej w nocy. O! krzak za oknem się mi rusza. albo mi go wykopują jak malwę albo bździ wiatr. oby to był jednak wiatr.
a dziś wysocy rangą specjaliści z nasa wprowadzali mój komputer w wyższe stany świadomości. z wielu obcych mi kulturowo pojęć zrozumiałam ponownie, że zawsze będę komputerowym matołem ale za to dobrzy ludzie z nasa, jeśli tylko wystarczająco rozpaczliwie zawołam „hjuston mamy problem” wyprowadzą mój system z najgorszej matni, do której go mimowolnie zawlokę. pozatym ludzie z nasa uruchomili mi gg wiem, wiem . jestem chodzącym (tymczasowo siedzącym) komputerowym archaizmem. winnam się bowiem legitymować tym jakimś blipem, czy jakmutam. może w następnym stuleciu, lub wcieleniu.
O! grzmi. no to koniec wpisu. idę wyłączyć korki zanim mi spiorunuje sprzęt.
b.

piątek, 11 lipca 2008

trensweterzy znad wisły

przeglądam cija dziś prasę codzienną, żółte strony rzepy (prawo codnia), zielone strony rzepy (ekonomia rynek), różowe strony rzepy (celebritis:) a TU proszszsz: uważana za jedną z najlepiej ubranych celebritis europy, rosario nadal, bułgarska księżniczka i aktualna kochanica hju granta paraduje po trotuarze w MOIM angelskym płaszczyku a' la' odrej . no, sę myślę . dopiero co przedwczoraj bodajże wrzuciłam na bloga zdjęcie z pomostowej sesji w kruklankach a tu TAKA celebritis już lata w moim płaszczyku. człowiek się nawet nie obejrzał a został topowym seterem, tfu, trendseterem. tylko mi powiedzcie co, na wybuchającywulkanwezuwiusza , ta rosaria ma na nogach? wycięte cążkami kalosze? buciki sado-macho? nie nie nie kochana. do mojego płaszczyka, a wią to wszyscy. się nosi złote klapeczki ofkurs. inaczej pół uroku płaszczyka znika. a zresztą nie wiem. może to oryginalne bułgarskie kierpce i ona je nosi dając świadectwo swojego patriotyzmu? w każdym bądź razie jak widać, płaszczyk a'la'odrej należy mieć w tym sezonie w szafie bezwzględnie. więc się nie ociągajcie, długie czarne przycinajcie, białe farbujcie, futra wyskubujcie :)

b.
a tu , wycięłam Wam na dowód rosarię z rzepy




czwartek, 10 lipca 2008

sardoniczny uśmiech fortuny

zazwyczaj większość korespondencji urzędowej przesyłanej drogą poczty polskiej oswajam nosząc w torebce przez kilka dni bez otwierania. taki jakiś atawistyczny lęk przed urzędnikiem albo co. no nie wiem. zdarza mi sie, że korespondencja przenoszona jest ponadnormatywnie i zawarte w niej treści albo się już dawno zdezaktualizowały (tak było np. z monitem ze skarbówki o osobistwe stawiennictwo w us w terminie 5 dni od otwarcia, ale że w standardzie nie otwieram dni 7 to jak się mogłam wyrobić?) albo nabrały innego wymiaru/rozmiaru (np. narastają odsetki od niezapłaconego mandatu ). na jedną jednak urzędową korespondencję wyglądam od pewnego czasu z niezwykłym utęsknieniem (nie nie, nie jest to akt urodzenia z zafałszowaną datą przesuniętą w czasie o lat XX). albowiem korespondencja owa przyniesie mi , oby, finansową ulgę niejaką choć niezupełną niestety. no więc kopertę rzeczoną otrzymawszy przetrzymałam ją w torebusi jedynie 12 godzin i dziś rankiem w pracy hyc hyc do koperty : rozrywamy.a tu nagle sms. o . myślę. problem. i żem się zawahała gdzie ulokować priorytet . ale nie wypuszczając koperty z ręki czytam a tam mi inny urząd troche bardzie prywatny pisze : panią śmaką owaką informujemy, że iż z powodu chulaszczegoa nawet hulaszczego (sic!) trybu życia pani śmakiej owakiej nie starczyło nam na przelew za waciki i niech sie pani w końcu opamięta droga śmaka owaka. aż normalnie zemdlałam na chwilkę (nie wypuszczając koperty z rąk jasna rzecz) ale jakto nie ma na waciki, dopiero co było? i na waciki i na krople tuziemcowa. a tu co ? ale w szoku to ja byłam tylko chwilę bo w sumie takie informejszyn to już mi się prawie wystanadryzowały. czynaście dni po wypłacie czekam jak żaba dżdżu jak mi bankomat pokaże kuku na muniu. najczęściej pokazuje. plus/minus czy dni fte lub wefte. odbębniwszy sms biorę się za korespondenjcję urzędową a tam mi taki siuprajz zrobili miły że ojejusiu: niniejszym informujemy panią śmaką owaką, żę iż z powodu chcemy pani śmakiej oddać stówę lub ekwiwalent w wacikach immediatly. i wnet uśmiech rozjaśniał na mej twarzy pomarszczonej bo mi się nieoczekiwanie zbilansowały straty z zyskiem dzięki zastosowaniu perfekcyjnego tajmingu w korelacji korespondencji urzędowej. nie wspominając już, iż pismo urzędowe posiadało podwójne dno i tekst szyfrowany z ważnym przekazem podprogowym dla innych urzędników, co być może pozwoli mi osiągać moje finansowe dno może nie w czynastm a dopiero w dwudziestym czecim dniu po wypłacie :) ole.
b.

środa, 9 lipca 2008

kruklanki czyli odrej hepbern za 7,50



mogłabym swoją lodówkę sprzedać do jakiegoś horroru na efekty specjalne. np. taki film „pożerająca lodówka VIII”. to , że jak się załączy to buczy to mi tam lotto. buczenie mnie nawet uspokaja (że ten, no, że mi się piwo schłodzi np. albo masło wolniej jełczeje). ale ona mi dyszy i harczy. zupełnie jak w „duchu”. robi takie narastające łaaaahhahaaał i taki potem robi ciężki gardłowy wzdech z pogłosem, krótkie zawycie i się wyłącza. ja nie wiem. może na zewnątrz to i jest lodówka ale zdecydowanie przeżywa jakiś dramat. nie zdziwiłabym się, gdybym kiedyś po jej odsunięciu (co nie jest łatwe albowiem należałoby w tym celu albo zdemontować kuchnię albo wywalić parapet) znalazła za nią obsuszone truchła z przerażonymi oczami i przerośniętymi pazury. a może ona jest jakimś medium i pomaga w kontaktach ze światem istotom astralnym pokutującym w przestrzeni miedzyagregatowej, takim dajmy na to czyśćcu agd.

z wywczasu wyzwieźliśmy czystej postaci nienawiść do ukraińskiego diskopolo. każdy by wywiózł zważywszy na ludową zabawę trwającą od 23.00 do 4.00 przy nagłośnieniu porównywalnym z koncertem metalowym razy czy. alboi czytery. noc kupały, która się odbywała na terenie naszego ośrodka była niezywkle ciekawa i piękna podczas występu ukraińskich zespołów folklorystycznych.





na niejednej dumce ślozy mi ciekły po ryjku. a i chłopaki takie skoczne były, że ha. atmosfera festynu całą gębą, baloniki, wata cukrowa, grile, piwo i tubylcy. potem było przepotężne ognicho i pokaz fajerwerków.







a potem ludzkość zaczęła zabawę przy diskopolo i nawet schowanie się w tapczanie nie mogło nas odgrodzić od tych umpa umpa. zbłąkani uczestnicy regularnie walili nam w domek domagając się zacieśnienia kontaktów. jeśli w niedługim czasie nadpsują się układy polsko-ukraińskie to możemy śmiało stwierdzić, że jest w tym nasz wydatny wkład. Baba jaga stojąca na straży domku zapowiedziała bowiem organizatorom festynu taką rozpierduchę , iż omal nie doszło do międzynarodowego skandalu.

a przedtem było leniwie i puszczańsko.ej. no nie. nie TO co myślicie. puszczańsko bo niedaleko puszcza borecka , a w niej żubry wylatujące z lasu na odgłos michy.



napawalim się widokami letnich pól. nawet się mi udało zrobić kilka pseudowindowsów :)



I wszędzie maki w zbożu – taka słowiańska wersja suszi.


i napawalim się widokami jezior z kładkami i/lub bez kładków.




troszkie rowerowałam. okazało się, że dupa ze mnie nie kartograf. mapę czytać czytam ale stosowanie jej w praktyce nie bardzo mi wychodzi. że każdorazowo gubiłam szlak to standard. ale gubiłam też jezioro. duże jezioro. ale wartało było, bo widoki przednie były i godne zgubienia.



natura wynagradzała nas za to bliskimi spotkaniami ze zwierzyną. która czasem nam pozowała

czasem nam czmychała


czasem zaś olewała dostojnie krocząc/pełzając w swoim wybranym kierunku


w lesie poziomki hurtowo przy drodze świeciły czerwonymi lampionami. troszkę je przerzedziłam w ramach zachowania równowagi biologicznej.



a daczę mieliśmy ślicznom. takom rustykalnom. ściany kryte rzadkiej klasy paździerzem. drzwi z fantazyjnie zanikającą framugą i oryginalnym systemem zamykających haczyków i zapadek. do tego niezwykle stylowe meble tarasowe – śmiała koncepcja projektanta, budziła w nas zachwyt i szacunek. ach gdybym miała balkon nie zawahałabym się skraść tych wysmakowanych okazów.


a w bonusie rzadkie odmiany grzybów łazienkowych, z pewnością jakiś chroniony gatunek toaletaris wulgaris rex.
pozatym jadaliśmy w kaplicy zielonoświątkowców, w której ku naszemu ogromnemu zdziwieniu domniemywana chrzcielnica okazała się grillem. ale nas nie oszukają. wnętrze stołówki miało nawę główną, coś na kształt ołtarza (podobno to był barek) , lichtarze u powały, kamienną posadzkę, gotyckie sklepienie i roznosiło szept, w sposób, jakiego niejedna katedra by mu pozazdrościć mogła. a, że nie podawali tam sandacza, to w tym celu nawiedzaliśmy kruklański bar. poza sandaczem podawali tam wyśmienite hamburgery za jedyne cztery zyble, które najlepiej smakowały po północy albo w leśnej kniei. no i mieli taką grę, w której młody człowiek rozgramiał swoich przeciwników bezlitośnie.
w przerwach między opalaniem a kolejną burzą (tak, tak, wyłączone komórki i światło, głowa pod poduszką i odliczanie od błysku do grzmotu wśród strzelistych sosen ośrodka tuż nad wodą, wdech wydech wdech) zwiedzaliśmy pobliskie historyczne przybytki. najbardziej piękny był "lego"reszel i "lego"zamek w reszlu.


oraz najbardziej wstrząsająca była piramida. z prawdziwymi nieboszczykami w środku. nie tam z jakimiś spreparowanymi mumiami. ot trzech lub czterech dziewiętnastowiecznych ludeczków całkiem dobrze zakonserwowanych – rączki, nóżki, głowa , korpusik. lekko nami wstrząsnęło gdyśmy do tej piramidy zajrzeli. egipt się nie umywa wcale a wcale.


a w kruklańskim centrum mody za SIEDEM i PÓŁ złocisza zanabyłam sobie ekskluzywny angelsky płaszczyk a’la Odrej Hepbern, w którym oczywiście, że się naprzemiennie lansowałyśmy na pomoście wzbudzając entuzjazm wczasowiczów graniczący z szaleństwem. zwłaszcza, że był szykowny kapelutek do płaszcza. a nawet dwa. ryby wyskakiwały z wody ryzykując bezdech , żaby stawały na tylnych odnóżach a czciny szumiały nam ścieżkę dźwiękową ze „śniadania u tiffaniego” . ponadto lansowałyśmy się także w moro i bez.


opaliłyśmy się niemiłosiernie. niewątpliwie, przemysł tytoniowy odnotuje niewiarygodne zyski tego lipca. mniemamy, że i browarnictwo postawiłyśmy na nogi. w każdym bądź razie się starałyśmy.
mimo zaś starań nie udało się mi zawrzeć paktu o nieagresji z fibianną. na mój widok ten łagodny kotecek automatycznie podnosił łapę z rozcapierzonymi pazurami , robił spektakularne prchchchch i zdobywałam kolejne sznyty na nadgarstku. ale w sumie kotecek był grzeczny a pogłoski o bzykanku z tubylcem są naprawdę mocno przesadzone.

powiat kruklański odkrywał przed nami po horyzont piękne przestrzenie, urokliwe zakątki, nostalgiczne ruczaje, wdzięczne oku mostki zwane „uginasie”


oraz malownicze domostwa i oby wielki a mondry Stwórca nie pozwolił doimentnie scywilizować, stechnologizować, zeszklić, zaluminować oraz zabetonować i pozbawić duszy tych zakątków tchnących wiarą w siłę tradycji i możliwość kontynuacji pokojowego współistnienia homo sapiens z naturą.



bylim w leckim (czyli w giżyckiem) porcie nad niegocinem. nie znam się za nic na tych wszystkich wstających masztach, fokstrotach, fokszotach , forszpanach, forsztagach i bukszyprutach ale mam przeczucie, że mogłabym, tuszę, iż bez uszczerbku na błędniku, się dać przepłynąć jachtem po łagodnych falach i przy bryzie lekko miziającej mi stopy w złotych klapeczkach. ach. tymczasem mogę sobie jedynie pomarzyć lub zostać galionem na barce spławiającej po kanałku żerańskim węgiel do pobliskiej elektrociepłowni ale lecz wcale nie tracę nadziei, że i ja kiedyś jachtem odbiję od kei (keji?)


wiele by jeszcze opowiadać ale to może już kiedy indziej.
tymczasem jeszcze specjalnie dla alaski hodowla kapusty cukrowej albowiem alaska się relaksuje, odpina i melanżuje patrząc na rosnące waziwa. no to wuala :)

a po naszym wyjeździe ostały się ino zgliszcza...

b.