środa, 24 kwietnia 2013

pitu pitu

drapie mnie parę rzeczy w potylicę. nic w zasadzie specjalnego, ot jakieś zagubione w szarej masie neuroprzekazy. blog się zrobił taki ę ą, że nawet sobie tu nie mogę pożonglować wulgaryzmami ani opierniczyć ani obsmarować komu zadka jak trzeba no bo nie wiem kto to czyta. a raczej , raczej wiem względnie przypuszczam kto, więc obowiązuje mnie kod kreskowy kulturowy wytaszczony z domu , obciążony kokardką na warkoczykach, białą podkolanówką, dygnięciem dla cioci i dzieńdobry dla sąsiada oraz paroma jeszcze innymi wprasowanymi w osobowość formułami, które mi blokują potoczystość niższego rzędu utkaną gęsto wyrazami inwektywami oraz kapiącą bezpardonową i sarkastyczną złośliwością. przyjdzie mi ukryć się gdzieś w sieci z moim paskudnie haniebnym alter ego. a tymczasem rozpoznałam jeden z drapiących neuroprzekazów . to pit. pit mię świerzbi pod naporem końca rozliczeniowego miesiąca.
b

niedziela, 21 kwietnia 2013

Niechciejstwo prowadzi na Podlasie

blog nadal nie przyjmuje mi zdjęć. więc. spazm, szloch i wścieklica. jeśli ktoś wie jak mu tę funkcję przywrócić albo zna kogoś, kto wie jak to zrobić – proszę o kontakt benia.mail@op.pl
no bo jak, jak ja mam, nie mogąc zamieścić zdjęć, opisać te zalane szerokim nostalgicznym Bugiem łąki ze starodrzewiem skąpanym po korony srebrem błyskającej szmaragdowej wody. jak oddać słowami pełne buńczucznie zieleniejących krzewów na miejskiej plaży głębokie Bugu rozlewiska oglądane w pełnym słońcu z perspektywy góry zamkowej ( ni śladu zamku, jakaś ściema jednak chyba). jak opowiedzieć, że Kompleks Wniebowstąpienia NMP w Drohiczynie na tle obłędnego błękitu wygląda jak meksykańska świątynia i tylko krótko podcięte drzewka trochę nieudanie imitują palmy, za to różowe marmury ołtarza unoszą człowieka prosto w ramiona aniołków. jak oddać słowami widok tysięcy ogromnych i maluczkich krzyży i krzyżyków na Grabarce świadczących o zlanych łzami intencjach. i źródełko świętej wody obudowane przepiękną błękitną kopułą, jakby lustrzanym odbiciem nieba. a w powietrzu słychać i czuć pękające z rozkoszy pąki drzew, krzewów i kwiatków głaskanych słońcem spóźnionej wiosny. i tylko czemu. ACH czemu ?! w żadnym z tych urokliwych i magicznych miejsc nie można się do Przenajjaśniejszej Anielki napić KAWY!!!
no ale trudno. i tak zasnę z Bugiem cicho szemrzącym pod powiekami i z bocianami w gniazdach i z krzyczącą jaskrawą zielenią oziminą na rozległych polach.

b.

piątek, 19 kwietnia 2013

granatowy niż

powiedzieć, że mi się dziś nie chce to gigantycznie skonfabulować rzeczywistość. to eliptycznie ją nagiąć aż do grożącego pęknięciem skrzypnięcia. nie chce mi się tak, że moim niechceniem mogłabym wypełnić galaktykę i wszystkie damskie torebki świata tego. zrzućmy to na karb nadpełźniętego niżu co się chce osadzić ciężka rzycią na łykendzie. oraz na patologicznie niezbilansowane roszczeniowe relacje z ojcem-dyrektorem. nie no, nie łkam tu szlochem rwanym pod biurkiem, raczej tlę sobie cienkiem dymkiem parę złości z uszu. i zjadłabym hamburgera wielkości sombrero - mięso mnie uspokaja i łagodzi obyczaje. na sałacie i otrębach jeno odkręca się mi zawleczka.

b.

niedziela, 14 kwietnia 2013

o zgubnych skutkach zachłyśnięcia wiosną


z powodu nagłego rozpogodzenia wyprowadziłam wczoraj swoje jestestwo na wał. szłam i szłam, w uszach brzdąkała mi muzyka - tak cichutko, żeby nie zagłuszyć świergotliwych ptaszyn, wiało lekką bryzą pachnącą ziemią, pan w trzeciej bazie odkurzał już barowe stoliki zapowiadające otwarcie sezonu a słońce opalało mi polar. szłam i szłam i gdy prawie już byłam w Gdańsku symbolicznie odtrąbiłam odwrót wiedziona przeczuciem, że lekko przeszarżowałam z tachografem. szłam i szłam i szłam aż w końcu przestało mi się iść. stanęłam nad szarą rzeką i pomyślałam, że poczekam aż tu na wale postawią kolejną stację veturilo. jak na złość na trójkołowych jeno rowerkach popylały tylko takie małe bączki więc nawet napad rabunkowy, na który byłam desperacko zdecydowana, celem posiądnięcia środka lokomocji innego niż własne stawy biodrowe nie był do ziszczenia. inaugurujący wiosnę spacer przeszedł płynnie w bolesną pokutę za półroczną ruchu zaniechaność, skwapliwie praktykowaną wersalkowatość i nieskrępowane popie gardło po capstrzyku. szłam i szłam a Molier z krypty pohukiwał z przekąsem: sam tego chciałeś grzegorzu dyndało.

b.

piątek, 5 kwietnia 2013

sfrontu

mam wrażenie, że albo w albo na głowie mam batyskaf. w którym perkoczą po węgiersku flaczki. z minuty na minutę czuję jak opadam na dno majestatycznie falując rozłożystymi bokami a miękkie ukwiały miziają mi stopy. na szczęście jestem mistrzem w błyskawicznym wychodzeniu z opresji zagrażających wrednym patogenem mojej osobistej immunologii. i nic nie stanie na drodze do realizacji resetu z kokawę na staropańszczyźnianej. ole (jęknęło głucho a smętnie w wilgotnych oparach unoszących się sponad saskokepskich kałuż).
b.