wtorek, 28 maja 2013

Kogel-mogel na wodzie

kupiłam szparagi, bo przy tej przekichanej aurze za kilka dni będzie można dostać jedynie zupę szparagową. leje.zacina deszczem i wiatrem w okna. strumień wody kładzie bratki i irysy. chyba trzeba zrobić zapasy mrożonych truskawek bo wątpię by te gruntowe umiały się wychować w środowisku charakterystycznym dla pól ryżowych. fachowo zserwisowany rower smętnie spogląda w okno i zazdrości, że nie urodził się rowerem wodnym. do wszystkich małych meteorologicznie zainicjowanych smuteczków dochodzi jeszcze smuta literacka. otóż nie mogie, no nie mogie przeczytać „Gry w klasy”. albo za młoda jestem, albo za stara. albo mam mózg skostniały jak gips na złamanej szkicie albo niewrażliwy jak szmata od linoleum. ta lektura wymaga wyjścia z wygodnych kapci, otworzenia ramion jak skrzydła i wzniesienia się ponad stereotypy swobodnym lotem niesionym geniuszem autora. na razie moje próby przypominają próby lotu kury z niewysokiego kurnika. ale nie tracę nadziei, że kiedyś kiedyś odlecę jak duży, tłusty argentavis magnificens bez kapci. zwłaszcza, że przekrój wagowy mam niezwykle kompatybilny 60-80 kg. a tymczasem chichram się tarzając z nieposkromioną radością i zachwytem w wyśmienitej narracji najnowszego Pilcha. z beczki zawodowej doniesiono nam, że nie będzie na targach henryczka. i znikła szansa na adhezję w tanecznym pas. buuu.
b.

niedziela, 19 maja 2013

Noc muzeów vs. kręgosłup


jeśli w przyszłym roku wyartykułuję hasło ”na noc muzeów hajda!” – niech ktoś mnie walnie w ciemię tłuczkiem. cztery godziny kulturalnego spaceru zrobiły mi z kręgosłupa jesień średniowiecza. pierwsza myśl po wysiądnięciu z komunikacji miejskiej na Nowym Świecie aby zasiąść w jednym z setek barów ulicznych, zamówić piwo i gapić się na ludzkość płynącą kompulsywnym strumieniem we wszystkie strony jednocześnie była przednia. ale jej nie wprowadziłam w życie. szłam sobie a każdy obiekt kulturalny oplątany niekończącą się kolejką coraz bardziej mnie wzdragał. świadome i samowolne ustawienie się w ogonku do powszechnie dostępnych w normalne dni muzeów i różnych innych instytucji wydawało mi się przejawem masochizmu. zaszłam do PAN-u gdzie bez kolejki obejrzałam występ archiwum Polskiego Radia (troszku lichusieńki), salę z obrazkami Elżbiety Barszczewskiej i jakieś malowidła samaniewiemkogo. przyjemność bycia częścią radosnego, kolorowego tłumu zaczęła mi przechodzić w dyskomfort przedzierania się łokciami i parasolką aż doszła do groźby wywrzeszczenia „niech ktoś mnie stąd natychmiast zabierze”. moja miejska socjalność jest stanowczo ograniczona. aby nikogo nie rozerwać na strzępki postanowiłam ukoić nerw koncertem Stanisłwy Celińskiej w Łazienkach Królewskich. i to był starzał w dziesiątkę, której po jakimś czasie odpadła jedynka. Łazienki nocą są urokliwe acz mroczne. wzdłuż alejek ustawiono znicze nagrobne, dzięki którym można było trafić do Pałacu. i to było ładne, choć nie wyeliminowało zderzeń z innymi odwiedzającymi w prawie egipskich ciemnościach. pałac spowijała wielozwojowa kolejka, z kawiarnianego ogródka dochodził gwar, pachniały bzy a pawie darły ryje schowane gdzieś w gęstwinie drzew okalających staw na którym pływała scena. w oczekiwaniu na koncert odstałam w najlepszym z możliwych miejsc 40 minut. za mną skłębił się w tymczasie spory tłum. kręgosłup zaczął konkurować z pawiami. i wtedy sobie pomyślałam „o ho, to nie wróży nic dobrego”: scena, aktorka, pawie, mój łkający odcinek lędźwiowy – prosta droga do katastrofy. i nagle wyłowiony reflektorem z toni stawu Paweł Sztompke zapowiedział koncert yyy Marka Dyjaka. Pani Stanisława utraciwszy głos nie mogła wystąpić. sklęsłam. ale się nie poddałam. jeszcze nie. Marek Dyjak ma świetnych instrumentalistów a sam ma charyzmatyczny głos chrapliwie dudniący z wielką mocą. w jego tekstach, jak zapowiedział konferansjer, dominowały krew, żółć i łzy. ja doceniam szczerość artysty i jego wyśpiewane trudne życie. ale. w tych pięknych okolicznościach przyrody nie dałam , no nie dałam rady. mea culpa. bardzo Pana Panie Marku przepraszam, ale musiałam zdezerterować. Pana ból istnienia nałożył mi się na ból istnienia mojego kręgosłupa. po szóstym utworze odeszłam w noc po omacku szukając wyjścia a przydrożne znicze ustrzegły mnie przed zapętleniem w mrokach parku. za najfajniejsze z wczorajszej nocy muzeów uważam przejazdy komunikacją miejską: jakie my mamy fajne autobusy! nie nadążałam czytać wyświetlanych reklam i informacji i obrazków. w jednym było lodowato a w drugim mieliśmy meksykańskie sukulentarium. i musze tu z dumą dodać, że, co do mnie niepodobne – nabyłam bilecik. całodobowy. czy Wy wiecie ILE to kosztuje? za tę cenę mogłabym w Szczytnie kupić 4,28 bluzki! za to dziś mogę go jeszcze spożytkować na odwiedzenie Targów Książki. i niech mnie kręgosłup nie dźga w bok, z targów nie zrezygnuję. a jak kręgosłup nie chce to proszę bardzo, droga wolna, niech sobie gnuśnieje na staropańszczyźnianej. no to idę. do bankomatu. i do stolarza. po nowa półeczkę .
b.

czwartek, 16 maja 2013

W kolejce na dywanik


w pracy jesteśmy tak absurdalnie zdyscyplinowani, że iż jeśli chodzi o wizytę na dywaniku u ojca-dyrektora sami karnie ustawiamy się w ogonku i przynosimy własne rózgi. ba. nawet miewamy zapisy gdy następuje szczególne spiętrzenie. jak dziś. a tymczasem kolega mnie wycyckał z zaklepanej kolejki machając szefowi przed okiem w oldskulowym okularze wyższością rangi. szlak. za tą przyczyną front robót mam tak zatkany jak odcinek gorzyczki-świerklany. rzucę to wszystko. rzucę i pójdę na ogródek wąchać bzy. rzekłszy rzuciłam i poszłam. i wróciłam z szóstą prędkością kosmiczną. albowiem. z całek Saskiej Kępy, z całej Warszawy a może nawet z całego Mazowsza nadciągać ku mnie zaczęły nieprzeliczone rzesze warczących kosiarek. niczym zmasowany atak klonów (co ja mam z tymi wojnami gwiezdnymi?). dudnienie zbliżało się. oczami wyobraźni zobaczyłam jak do fundamentów wykaszają nam biuro a znad zgliszczy wystają jeno obsieczone kończyny i bezwolnie po płaskiej klawiaturze śmigające niczyje już palce. do wrażeń słuchowych ambitnie dołączyła ekipa łatająca asfaltowe dziury smrodliwą smołą. bzy poszły się gonić. ja poszłam wysterczeć swoją kolejkę na dywaniku pode drzwi prezesa. już już witałam się z tłustą gąską gdy mi w paradę wszedł jeden umówiony gość zewnętrzny a zaraz potem kolejny. chciałam już rozedrzeć rejtanem koszulę w aluminiowych ościeżnicach gabinetu o-d . ale. egipska bawełna. z egiptu. z tego egiptu. nostalgiczny wzdech i poniechałam. w końcu jednak wjechałam do dyrekcji z taczką pełną wątpliwości oraz sprawzwłokszefaniecierpiących. z całej góry tematów zawiłych a ważkich ojciec-dyrektor wytyczył jedynie słuszny azymut i mimochodem wspomniawszy o nadchodzącym kryzysie oraz konieczności wzrostu wydajności z troską i pochyleniem ku zapytał o sprawę wagi wszechgalaktycznej: gdzież azaliż, droga moja, miła, oddana, wierna, uczciwa i pracowita jak mróweńka koleżanko, gdzież azaliż mój ty druhu najstarszy (TAK, chlip, jestem najstarszym ci bowiem ja pracownikiem firmy. STAŻEM oczywiście)... oooo to już wiedziałam – będzie z gruuubej rury. będzie z megagigantycznej kolumbryny. i zadrżałam niczem osika siekana deszczem, niczem sitowie smagane szkwałem. chwila suspensowskiej pauzy i prezes wystrzelił. bez przecinka i tchu zaczerpnięcia kłując mi w sumienie grotem z currarą: gdzież atoli są doniczki , w które się miały przyoblec firmowe flory okazy. do... do.. doniczki - wyjąkałam zbierając z parkietu swą pokruszoną przyszłość w firmie. doniczki oczywiście są na liście moich priorytetów od czerwca 2012 i klnę się na hołd pruski, niebawem będą. resztę mniej ważkich spraw omówiliśmy w ekspresowym trymiga a nad e mną zawisły cementowe donice mentalnie przyobleczone w damoklesceński miecz ważąc losy mojej rocznej premii. oraz na odchodnym rzucona w asfaltowe powietrze alternatywa, że może koleżanki to JAKOŚ załatwią. targana imperatywem zawieszonej poniekąd premii natychmiast skręciłam romanem ku źródłu, gdzie donic bezbrzeżna niepoliczalność. bo ja bym jednak nie chciała zobaczyć swoje koleżanki, jak autobusem linii miejskiej taszczą do biura te roślinne imponderabilia. jedna kamienna donica waży bowiem jakieś 9 kila. donic było 5. do tego 100 litrów ziemi ogrodowej oraz worek niejadalnego keramzytu. roman się ugiął był. podobnie jak ja, taszcząc. zakładam, że na skutek odcyfrowania faktury ugnie się też , lub omdleje, moja księgowość. no ale. życzenie ojca- dyrektora jest dla mnie klientnaśpan. generalnie dzień dzisiejszy był wielce urozmaicony (dostaliśmy w międzyczasie i bonusie nowego współpracownika od frezów, co niestety zagęści nam pokój i już sobie z koleżanką nie pogadamy swobodnie o tipsach, implantach, francuskim pilingu i dupiemaryni) i brakło jedynie gradobicia. no ale te ponoć-podobno ma nastąpić w nadchodzący weekend.
b.

niedziela, 12 maja 2013

Zielone oczy królika


intuicja podparta zachęcającymi recenzjami mnie nie zawiodła. tydzień temu po gigantycznym blamażu w księgarni nabyłam książkę pt. „Zając o bursztynowych oczach” uporczywie dopytując się w księgarni o „zielone oczy królika”. blamaż, ale jednak nagrodzony książką. wyjątkowo delikatnie, by nie przestraszyć maleńkiego zająca z okładki złożyłam exlibris i odłożyłam na tydzień na stosik czekających lektur. drapało. malutki zając zdawał się zapraszać „weź mnie do ręki, opowiem ci pewną historię , poprowadzę za rękę”. no i poprowadził. on i jeszcze dwieście sześćdziesiąt trzy inne japońskie figurki netsuke pozostające od XIX wieku w kolekcji rodziny Ephrussich – odeskich potentatów handlu zbożem rozsianych przez historię po prawie wszystkich kontynentach świata. nie powiem, że to najpiękniejsza książka jaką kiedykolwiek czytałam ale jest to najpiękniejsza opowieść, jaką kiedykolwiek poznałam. składam niski pokłon autorowi, Edmundowi De Waal za pieczołowitość, serce i szacunek z jakim oddał historię swojej rodziny śledząc z niezwykłą starannością los odziedziczonych po swoim prapradziadku maleńkich figurek. jeśli historia zaczyna się ok. 1884 a kończy w XXI wieku, to musi w sobie zawrzeć nie tylko cudowny czas bell epoque ale i tragedię, którą przyniosły światu i rodzinie dwie wojny. gdzieś od 230 strony zaczęłam używać chusteczek do spoconych oczu. ale bynajmniej autor nie epatuje tu żadnymi środkami, które miałaby wzruszyć śledzącego opowieść. jest absolutnie rzeczowy w swej opowieści i nie ma tu śladu ckliwości, która miałaby na celu wzbudzenie współczucia czytelnika. fakty, archiwalia, stare dokumenty, strzępki opowieści wyłaniające się ze wspomnień członków rodziny, korespondencji i urzędowych zapisków. to przepiękna opowieść, lekcja historii i hołd oddany rodzinie. przez dwanaście godzin byłam razem z opowieścią o figurkach netsuke w Odessie, Paryżu, Wiedniu, Londynie, Nowym Jorku i Tokio. byłam tam na salonach z Renoirem, Proustem, Rotschildami, i na wiedeńskim wiecu z Hitlerem.
to niesamowite, jak fascynującym jest poznawanie świata poprzez historię malutkich przedmiotów z drewna, kości słoniowej i bursztynu, które w Japonii jako ozdobnik zawieszano przy sakiewce dyndającej u kimona.
b.

piątek, 10 maja 2013

rebelia parówkowa


zapowiedziany choć nie potwierdzony przyjazd rico zwanego henryczkiem na targi w Poznaniu wzbudza wiele emocji . wyciągnięte z archiwaliów opowieści o rzucaniu frenetycznym biodrem w pasadoble wystukanym na stole pełnym słowiańskiej rijoji i tapas z kaszanki i kiszeniaka pozwalają powiązać obowiązek świadczenia pracy z lekką nutą hedonizmu. z potencjalnej garderoby targowej w tym roku mieszczę się już jedynie w sznur długich korali oraz w buciki (choć i tu ciut pije po paluchach, bu). gdyby nie henryczek, najchętniej zaszyłabym się w kątku z książką i przecz- (yt)ek-ała cały ten targowy harmider. wg. wstępnego regulaminu ojca-dyrektora ma nastąpić w tym roku znaczące obostrzenie w dostępie do targowego poczęstunku. na kanapki oraz napoje zostaną wydane bony ze znakiem wodnym naszego logo, na podstawie których następować będzie za pomocą wydarcia przydziału wielce skromna reglamentacja. próby wyłudzenia powyżej jednej kanapeczki na dzień będą karane mokrą ścierą po łapach lub przytrzaśnięciem kuchennymi drzwiami. tak oto kryzys zawitał w nasze skromne progi, od lat znane z hojnego dysponowania parówkami. obawiam się , że w takiej sytuacji nie unikniemy buntu, rebelii oraz forsowania kuchennego przybytku przez międzynarodowy tłum z transparentem skandującym żądania niereglamentowanego dostępu do pajdy chleba z omastą co się należy jak psu buda lub jak ministrowi zegarek. zawczasu więc obmyślam strategię środków zaradczych i obłaskawiania napięć nerwowych ukrytymi na stoisku przed okiem o-d jajkami z niespodzianką. jest to rozwiązanie tyleż chytre co inteligentne, albowiem z jednej strony pozwala na dłuższą chwilę pokonać ssący głód czekoladą, która przy okazji wyekstrahuje z osobnika jedzącego błogostan na endorfinach a z drugiej strony umysł i ręce konsumenta dzierżące transparent wzgl. łomoczące w drzwi kuchni zajmie wnętrze jaja. ostatnio w jajkach seria bohaterów gwiezdnych wojen – moglibyśmy po skonsumowaniu czekolady zrekonstruować na przykład jakąś „bitwę o endor”. byłoby to jakże twórczym wykorzystaniem naszych targowych rebeliantów.
wiedzieliście, że można sobie kupić urządzenie imitujące oddech lorda vadera ?!?
b.

środa, 8 maja 2013

wśród magnolii i regałów

osobniki przebywające w pomieszczeniach klimatyzowanych informuje się, że na zewnątrz zgłupiafrant przyszedł upał i skwar. oszalałe z gorąca bzy na wyścigi się rozpękują, magnolie sypią hojnie zgotowanym kwieciem , tulipany pałąkowato gną się ku rabatom a peonie puchną co milisekundę bardziej. pachnie kocem rozłożonym na nagrzanej trawie, bułką z kiełbasą i pomidorem i samowolnym oddaleniem z miejsca pracy. w trakcie takiego oddalenia odkryłam baaardzo zasobną księgarnię w tak zwanym nieopodal. na skutek czego znacznie zmniejszyła się moja własna zasobność w złoty polski. ale z radością grzmotnę dziś kilka razy w tuszownicę a potem w okładki moim ekslibrisem. niezwykłą siłą woli powstrzymałam chęć zgarnięcia do koszyczka encyklopedycznej monografii poświęconej dekoracyjnemu zdobieniu doniczek oraz trzytomowego albumu poświęconego artystycznemu mnęciu papieru. next time. I’ll be beck. albo niech mnie ktoś zwiąże.
b.