środa, 22 sierpnia 2012

Typha latifolia czyli śmierdzący sekret romana


powróciwszy na stoliczne łono po pełnym żeberek, kiełbas i kiszki ziemniaczanej oraz także przepysznych mazurskich widoków oglądanych z siodełka roweru weekendzie zostawiłam romana w przychodni pod opieką specjalisty. po dwóch dniach intensywnej rehabilitacji odebrałam auto jak nowe. z maluśkim, maluteńkim dyskomfortem. po wymianie filtrów powietrza roman capił. capił jak dawno nie oglądana przez hydraulika zapleśniała rura. no topszszsz, pomyslałam.zgodnie z receptą fachowca zapuściłam w dziury klimatyzacyjne piankę pachnącą cypryjskim lasem piniowym, oczywiście w międzyczasie udało misie troszkię zniszczyć skomplikowane urządzenie urywając mu dozownik ale ojtam. skutek był taki, że jadąc romanem w kabinie pilota rozprzestrzeniał się aromat czystego luksusu natomiast gdy tylko roman stawał i nie klimatyzował w aucie rozchodził się swąd wieloletniej zgnilizny. hmmm. oczywiście w pierwszym odruchu gotowam była oskarżyć fachowców z warsztatu o podrzucenie mi do auta szczura w zaangażowanym stopniu rozkładu. ale jednak potem wszczęłam osobiste śledztwo. bo tradycyjnie cóś mię tkło pod żebro instynktem. dojechawszy do domu otwarłam bagażnik. a tam . tkwiły śliczne, świeżo wykoszone ze stawu mazurskiej super-intendent, długonogie kłącza pałk szerokolistnych rozsiewając wokół woń siedemnastowiecznego hydraulika w pełnej krasie intensywnej fermentacji. i oto nagle sekret woniejącego romana wypełz był na jaw jak olej rzepakowy z pierwszego tłoczenia w garnczku wrzątku. tym samym zawiesiłam reklamację i przeniosłam kłącza z bagażnika do salonu kąpielowego licząc na to, że wejdą w atrakcyjną interakcję z lawendowym mydełkiem. no i czekam. trochę capi ale nadal stawiam na zwycięstwo laveduli spicy.
a pozatym co. tak naprawdę wszystko to furda. bo i tak głównie ściskamy kciuki za Sambunię, żeby ze swojego bokserskiego pojedynku wróciła do nas szybciutko zwycieska i w jak najlepszej kondycji. merdając swoim króciutkim rudym ogonkiem.


b.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

zdun kontra basista

spaliwszy na heban kolejne ciasto (uprzednio lekko skręcając z ortodoksyjnego przepisu w dzikie chaszcze fantazyjnej dezynwoltury co zaowocowało nagłym i nieodwracalnym zatopieniem kruszonki na skutek ewidentnego zaburzenia świętego cukierniczego ładu. ale w końcu - ręka do góry kto umie kruszonkę przemieścić z wierzchu na spód nie żonglując tortownicą) stanęłam na klifie, by rzucić się w przepastną przepaść imienia cukierniczych miernot. z oddali wiatr przynosił urywki wielomiesięcznych alaskańskich nawoływań – idź do klasztoru, idź do .. tfu idź do serwisu, idź do serwisu. człowiek o lichej samoocenie nie zwykł był jednak zwalać tak szybko swoich niepowodzeń na czynnik nieludzki czyli na sprzęt. metodycznie jednak wykluczywszy klątwy, mączniaka zbożowego i zbuka w ingrediencjach, doszłam do ściany czyli konkluzji, że tak naprawdę została mi przed lotem w dolinę miernot jedynie bezpośrednia i osobista konfrontacja z piecykiem. tydzień z okładem zajęło mi namierzanie metryki pieca gdyż wydawało mi się, że pozostaje on nadal od ochroną rękojmi. zarówno w standardowych jak i niestandardowych miejscach, w których świstek ten mógł się ukrywać nie było po nim ni widu ni słychu. naszła mię myśl przepotworna, że oto być może spaliłam go wraz z pierwszym wypiekiem a jego popiół zeżarłam mlaskając. i gdy już miałam wycisnąć z jęczącej ściany stosowne walory rekompensujące wizytę fachowca, metryka sama wlazła mi w oko gdy szukałam kleju oraz korka do wanny. te ostatnie niestety nadal pozostają w ukryciu. umówiwszy termin u zduna przezornie nabyłam żrącą niemiecką chemię w celu ekstrapolacji z piekarnika śladów, które musiałyby fachowca natchnąć jedynie słuszna myślą, że oto klientka wzorem człowieka z kromanią wrzuca na ruszt mamuta w budyniu bez użycia foremki. jak powszechnie wiadomo chemia niemiecka jest jak wściekły atak hunów pod wodzą attyli (wiecie, że zszedł z tego padołka na skutek upojenia alkoholowego na własnym weselu? co się zresztą dziwić, to było jego trzechsetne własne wesel. bidulek). ale mówię wam, łatwiej najechać i rozgromić cesarstwo wschodniorzymskie niż usunąć obleczoną w cukier i tłuszcz zendrę z piekarnika. pół dnia z kadłubem w komorze grzewczej z druciakiem i w oparach niezwykle walecznych sulfaktantów i tensydów (niechybnie potomków attyli) przyniosło liche zwycięstwo obarczone wielkimi stratami (nie mam linii papilarnych – ale to akurat się może jeszcze kiedyś przyda) oraz śladami krwawej bitwy w promieniu wielu mil (wanna dekorem nadal przypomina przepiórcze jajo). opowieści koleżanki ju o błyszczącym po ablucji piekarniku napawają mię niepomierną zazdrością oraz, nie ukrywam, znacznym niedowierzaniem. zrezygnowawszy z oblania wnętrza pieca trudno dostępną wodą królewską usiadłam na otomanie i czekałam na fachowca, któren swoim punktualnym przybyciem wbił mnie w osłupienie by w tym czasie rozłożyć mi kuchenkę na kwarki, z których każdy jeden niósł w sobie lepką pamięć dawnych czasów. poczem zagmerał pół minuty we wnętrzu, dokonał resekcji spalonego termostatu i wstawił w to miejsce zupełnie nowy narząd przemyty nadmanganianem potasu. piecyk westchnął ukontentowaniem a ja jęłam wić wizje ciast o spodzie złocistym jak łanżyta o brzasku i kruszonce jak pole słoneczników o słońca zachodzie.
a ponadto będąc w sobotę na koncercie kyle’a estwooda doszłam do wniosku, że z czasem moje dziewczyńskie marzenie o chłopcu z gitarą subtelnie przeewoluowało w faceta z kontrabasem. taki to ma potencjał. słusznie Mistrz o nim pisał:

Szarp pan bas!
Bo jak pan nie szarpie –
krew się w nas
sączy zimnym karpiem.
Rwij pan bas!
Aż wyrzężę, że już pas.
Szarp pan bas!
Bo gdy pan go szarpie –
krew wre w nas,
charczą rytmu harpie.
Szarp pan bas!
Łup pan! Skub pan! Drób pan bas!
Jak pies
warczy w basie
struna w tym czasie
gdy pan ja z werwą rwie.
Jak bies
bas mnie kusi,
gdy go pan dusi –
szyję mu zręcznie ręcznie mnie.
Wal pan w bas!
Bo gdy pan nie wali –
pusto w nas
jak w nieczynnej Sali.
Wal pan w bas!
I szczyp, i mnij,
i skup, i rwij,
i szarp pan bas!

b.



poniedziałek, 6 sierpnia 2012

benia's adventures in wonderland

posadzenie mi w pokoju nowej koleżanki zdecydowanie nie wpłynie pozytywnie na jej morale. nonszalancko rzucam uwagi o różnych biurowych sytuacjach a potem się zacukuję, że ten typ wiadomości wymaga filtra, którego oczywiście nie użyłam. koleżance raz oczy się rozszerzają, raz blednie a czasem zachichoce. w ogóle jestem antypedagogiczna. oraz nie umiem trzymać rygoru. jeśli ktokolwiek potrzebuje rozpuścić załogę i doprowadzić ją do skrajnej deprawacji służę swoją skromną osobą. na szczęście mamy tu w firmie rewizora srogiego, który potrafi wdrożyć i utrzymać dyscyplinę. byłabym się jej lękała, ale za bardzo ją polubiłam (choć mi ciągle wkłada w oko wykałaczkę – musisz być bardziej asertywna. ba) . mam słabość do pewnych ludzi. w ogóle mam słabość do ludzi i nawet w zwykłej szui trudno mi szuję dostrzec. no wiem, powinnam zmienić nazwisko na prokrastynacja tadeuszowna naiwna. ale mam też nieoczekiwanie sukcesy. na forum uprawy roślin doniczkowych. obsmyczona z zielonego do łysych badyli chińska róża, 20-sto letnia weteranka (którą uprzednio do imentu na słońcu spaliłam do białości wystawiając na nasłoneczniony taras) postawiona w permanentnym cieniu (jak ją już tak obrzyndoliłam z resztek zielonego co to po dwóch dniach kompletnie padło w kryształowym wazonie z mineralną wodą) nagle wybuchła z siłą niespotykanej wegetacji i jęła z suchych badylków wykluwać zielone zawiązki w ilościach nieprzeliczalnych. a wszak już już stała wpierwej w czarnym worze przeznaczonym dla mpo. ale tak jakoś misie żal zrobiło. wywlokłam z wora, podlałam i o. bo każden zasługuje na drugą szansę. hibiscus też. w międzyczasie mały wypadzik w sentymentalne rejony.






dla tych co znają donoszę, że Ruda jak zwykle urocza, gospodarzami serdeczna, przytulna, rozklekotana boćkami, nocą świszcząca nietoperzami, wieczorem pachnąca maciejką i lawendą, obfita w śliczne cukinie, mięsiste pomidory i świeże zioła (wszystko natychmiast trafiło do gara z mielonym indykiem i teraz mam eden na języku).

b.


ps. dla Bambulu