czwartek, 31 lipca 2014

O niuansach sklepień gotyckich nie będzie to notka, ale o paralelach średniowiecznych i owszem

w ostatnim czasie, dzięki sprzyjającym okolicznościom przyrody, udaje mi się ominąć prawa fizyki i przechodzić w płynny stan skupienia. przemieszczam się jak stygnąca lawa, tyleż dostojnie co z mozołem. próba sztucznego wytworzenia przeciągu wydaje się trudniejsza od wykonania akceleratora cząstek z butelki po kefirze i farelki. aaaaby słusznie odpokutować udany urlop, nie wystarczy gorąc tropików spływający strumieniem po karku aż ku miejscu gdzie plecy swą szlachetną nazwę tracą. nasi dzielni dzielnicowi drogowcy dokładają nam za friko i bez ograniczeń szczególnych atrakcji dźwiękowo-węchowych fundując podokienny kwartet na dwa młoty udarowe i dwa walce wibracyjne , które brawurowo wykonują uwerturę w klasycznym układzie wolno wolno , szybko, szybko a do finału zapraszają tercet – wirtuozów wariacji na gorący asfalt, smołę i lepik. obsługa piekła jak mniemam, mogłaby się tu wieeele nauczyć. a wszystko bez to, że na naszej piętnastometrowej ulicy, która po każdym deszczu przypomina jezioro bodeńskie, oto ze środków unijnych zbudowano nam centralnie i trochę na skos autentyczny rynsztok. chwalebne nawiązanie do średniowiecznej infrastruktury miejskiej. brak nam jedynie pomyj i żebraka a moglibyśmy rekonstruować scenki z życia przedromańskiego grodu. co zaś frapujące, wczorajsze próby, z użyciem szlaucha, potwierdzenia jedynie słusznego kierunku spływu rynsztokiem nie przyniosły jednoznacznego rezultatu. i zawisło w powietrzu pytanie drogowca : halo woda! czy woda mnie słyszy ?! więc z napięciem i jak żaba dżdżu czekamy na zapowiedziane nawałnice by obserwować czy rynsztokiem popłyniemy do morza czy wylejemy tradycyjne jezioro bodeńskie.
b.

środa, 23 lipca 2014

planiści kontra dysplaniści


od zarania dziejów, uświęcone tradycją i genetyczną zapobiegliwością, planowanie urlopu zawsze zaczynało się u nas w okolicy lutego. na ten czas szły w ruch globusy, mapy i wszelkie schematy kartograficzne w celu wytypowania szerokości geograficznej, pod którą mieliśmy spędzić, siłą wyrwany ciemiężycielowi pracodawcy, należny jak psu micha i tęsknie wyczekany urlop. gdzieś w okolicy połowy marca, po skrupulatnym przepenetrowaniu setek tysięcy stron internetowych pod kątem znalezienia oferty starannie przefiltrowanej i możliwie wolnej od obłudnego a lukrowanego fotoszopizmu, dokonywana była ostatecznie rezerwacja a w ślad za nią na a’konto szedł przelew znacząco uszczuplając środki przeznaczone na jaja do święconki. w kwietniu dopinano na ostateczny guzik plany wycieczek, nabywano przewodniki oraz mapy geograficzne, geologiczne i pogodowe (także te pochodzące z archiwów XIX w.), katalogowano godne uwagi obiekty i zabytki według epoki, stylu i koloru cegieł, namierzano miejscowe atrakcje pieczołowicie odnotowując je gwiazdkami od „must se” przez „amożeby” do „eeetamalehunołs”. w maju polerowano klapki i gumniaki, kompletowano zestaw garderoby i pakowano walizki ze szczególnym uwzględnieniem niezbędników jak garnki, obieraczki do ogórka, świece, ściereczki, sól, pumeks, otwieracz do konserw, znaczki pocztowe i skarbowe, plastry na rany i na bolenie, baterie, krem na kurzajki, amol na wszystko, kilo landrynek (cukier na podtrzymanie czynności życiowych w niespodziewanych warunkach ekstremalnych, gdy do sklepiku kilosów mrowie a głód dziatkom w oczodoły zaglądnie), krzesiwo, nadmuchane rękawki do pływania i osinowe kołki na ewtl. wampiry. w czerwcu przygotowywano kanapki na drogę a w lipcu, jak to przed podróżą siadało się w aucie i czekało. na sierpień.
w tym roku cała misterna tradycja wzięła w tak zwany łeb. na skutek i z powodu dwa tygodnie przed planowanym urlopem byliśmy wszyscy jak jeden mąż w czarnej rzyci. ni drogi znaczy, ni kurhanu. wiedzieliśmy jedynie, że celem podróży musi być Liguria. o której zresztą nikt z nas nie wiedział kompletnie nic.dosłownie NIENTE. pozatym, że bardzo, ale to bardzo chcemy tam pojechać. bo tak. półtora tygodnia przed terminem urlopu namierzono Riccardo. nie zmieniam imion, bo wątpię aby ktokolwiek jeszcze kiedyś namierzył Riccardo. jest on bowiem tak nienamierzalny i enigmatyczny jak szef aniołków Charliego. niby jest, a go nie ma. Riccardo też miał swojego aniołka. okazała się nim niebawem Brunella. ale zanim i nie wyprzedzając faktów Riccardo rzekł do nas w narzeczu prawie anglikańskim, że owszem chodźta, mam hacjendę w Ligurii będzie pan zadowolony. no. tośmy poszli. jak ćmy w dym. i nawet się nam żadna lampka awaryjna nie zajarzyła, że zasadniczo jedziemy w ciemno. bez zadatku. bez adresu. znaliśmy jedynie, niewygórowaną, co istotne, ca. cenę za dom. powiedzmy szczerze - atrakcyjną. w stosownym momencie – znaczy kiedy osiągniemy placyk przed kościołem we wsi (nazwę wsi nam udostępniono)- mamy wydzwonić aniołka- czytaj Breunellę i ona nas powiedzie ku celu. dotarcie do placyku zajęło nam bite 24 h. w siedemnastej godzinie drogi, przewidując perturbacje w dotarciu, wydzwoniliśmy Brunellę aby jej zakomunikować ewtl. drobne spóźnienie. Brunella okazała się angielskojęzyczna inaczej. śledząc tok rozmowy ze słownikiem polsko-włoskim w ręku wywnioskowaliśmy, iż Brunella osiwiała czekając na nas na placu pod kościołem wraz z trzodą chlewną i dzierga dla nas ceratę na powitanie. do celu mieliśmy jeszcze jakieś 400 km, zaczynało zmierzchać (wyjechaliśmy o 20:00 dnia poprzedniego) nadejszła ulewa a drogi nabrały wyjątkowo ostrych łuków poprzecinanych kilometrowymi tunelami, w których nasze gps’y darły się na potęgę, że brak sygnału z satelity i róbta se co chceta. w międzyczasie część ekipy (jedno auto z dwóch) odkryła kuszący (o naiwności) skrót, za którym podążyła omijając autostradę, co przypłaciła półzawałem i kołataniem komór, gdyż droga wiodła wprawdzie uroczym szlakiem wzdłuż jeziora Garda, aczkolwiek w rzeczywistości wiodła karkołomnym slalomem nad krawędzią przepaści z urokliwym widokiem na wodę, przez niebotycznie zakorkowane, aczkolwiek śliczne, nadjeziorne kurorty w stylu bella italia (palmy, winnice, donice, ciasne ulice, spalone pudernice, domniemane oślice). po kolejnych czterech godzinach grozy, zgrzytania szczęk i natychmiastowej gotowości do zamordowania kogokolwiek dotarliśmy do Garlendy – teoretycznie docelowego miejsca spotkania z Brunellą. późny zmierzch malowniczo osiadał na placku przed muzeum fiata 500, gdy nagle znikąd podjechało auto, wychynął z niego aniołek Riccardo- czytaj Brunella - zakrzyknął follow me i ruszył stromą serpentyną w górę i w siną dal. już nigdy potem nie przejechałam tej 3 km trasy w takim tempie. wyobraźcie sobie trasę rolecastera nad przepaścią, wąską na pół samochodu, wzdłuż gajów oliwkowych i figowych, wspinającą się na strome zbocze otulone odgłosem świecących odwłokami cykad. Brunella wysiadłszy z auta zamachała rzęsami i pokazała nam miejsca parkowania. dopiero rano stwierdziliśmy, iż wyjazd z tego miejsca grozi co najmniej urwaniem miski olejowej a wyjechać stamtąd bez pomocy dźwigu i/lub wierzy kontroli lotów może być nieco trudne. tymczasem Brunella pełna ufności w swój angielski nakazała nam ponownie follow me i pokazała nam dom opowiadając o nim w szczegółach. w pięknym języku Petrarki i Sofii Loren. nasz początkowy brak entuzjazmu dla starej (dziwny zapach, który okazał się później właściwy leciwemu, prawdziwemu wiejskiemu domostwu liguryjskiemu), zabytkowej wytwórni oliwy/wina/kuźni (do dziś nie wiemy gdzieśmy właściwie spali) zrzucamy na karb przemęczenia drogą. przy prezentacji, oczywiście w czystej włoszczyźnie, tajemnic domu, czyli pieca i telewizji, Brunella zażądała obecności mężczyzn. widać my kobiety wyglądałyśmy jej na ostatnie idiotki. po stosownym instruktażu ciepła woda i tak leciała nam wedle niewyjaśnionych reguł i najczęściej nie wtedy, kiedy nam była potrzebna, zaś telewizor jak nam pokazał jęzor dnia pierwszego, tak był konsekwentny do dnia ostatniego. jakoś nikt się tym nie przejął szczególnie. Brunella zaś odjechała w ciemną noc najprawdopodobniej z wrażeniem, że goście nie do końca są kontenci z domu. może i tak było. do czasu. gdyśmy rankiem otwarwszy powieki i okiennice stwierdzili, że najprawdopodobniej jednak jesteśmy poniekąd w raju.
b.