środa, 30 grudnia 2009

orędzie

generalnie rok był udany choć trochę do dupy. oho - zadrżała mi z oburzenia klawiatura. klawiatura zresztą też jest do dupy i nie chcą się wciskać niektóre klawisze, co je przyblokowały niezliczone okruszki wielokrotnie uprawianej nad klawiaturą konsumpcji. w mijającym roku pańskim 2009 przybyło więcej niż planowałam kilogramów , siwych włosów i trosk. ubyło , jak zwykle, więcej niż planowałam, włosów . nie zostałam dyrektorem/fryzjerem/alpinistą/spikerką/ królową fitnes roku – co nie jest takim znowu zaskoczeniem, skoro nie pretendowałam. tradycyjnie już nie przyturlał się pod moje okno rycerz na białym koniu. ale. mimo to udało mi się kilka razy zakochać. tak - zakochanie jest całkiem miłe. nawet jeśli bywa jednostronne. raz zakochałam się w synu kolegi . cóż, że w sprzyjających warunkach mógłby być i moim synem. serce się nie zna na metryce. drugi raz też się szaleńczo zakochałam, ale już nie pamiętam w kim. w tym niemieckim organiście chyba. w Jacku Dehnelu oczywiście też się zakochałam. I w Pilchu się zakochałam. wychodzi na to, że straszliwie jestem niestała w uczuciach. co robić – taki rozwiązły mam charakter. w przerwach między jednym, drugim, czecim i czwartym zakochaniem przypominałam sobie, że przecież od lat jestem zakochana w tym jednym jedynym. ha - być może jakiś bystry psychiatra mógłby się ze mnie doktoryzować. gdyby był jeszcze przystojny jak Gregory Peck, to bym mu się w suplemencie i w nim zakochała. wiadomo wszak, że empiryczne doświadczenia ważą więcej. może nawet dostałby za to doc. hab.
ponadto w mijającym roku zrobiłam doskonały sos na bazie konfitur z malin i octu balsamicznego, którym polałam kozi ser na liściach rukoli obłożonej konferencją (gruszką taką). może to wkład w menu świata niewielki ale mówię wam, wielce zacny. i tak to, popijając poranną kawę w szlafroku (ja w szlafroku, kawa w kubku), nanizam sobie tegoroczne wydarzenia na nić pamięci (mójboże , mój ckliwy sentymentalizm gruchnął był właśnie o dno cynowego wiadra i wydał grzmiące, szydercze echo).
ja bym chciała, żeby w tym nadchodzącym roku pod pewnymi względami nic się nie zmieniało a pod pewnymi względami, żeby się zmieniło całkiem i do cna. żeby się odwróciło nieprzychylne natenczas koło fortuny starszego pana. żebym już mogła łazić na pierogi i na skrable tuż za rogiem. żeby w lecie upał i słońce a w zimie biała sanna. żeby trochę zwariować ale nie oszaleć. żeby jeść i chudnąć. żeby się pomarszczyć z godnością i z klasą. żeby ujarzmić złe nawyki . i nie podjadać w tapczanie jajecznicy z czech jaj o dwudziestej czeciej. potwornie dużo mam zaplanowane na ten nadchodzący rok. już tylko myśląc o tym się zmęczyłam. więc życzę sobie i Wam, żebyśmy chcieli i siły mieli !

b.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

meanwhile

no to co. przesmyrgnęły nam Święta. wziuuu i po. ale tam ojtam. za rok będą następne. ważne, że byłe TE. i ważne, żeby w nas były jak najdłużej. tymczasem w ustach wciąż jeszcze smak śledzia , karpia w galarecie i boskich pierogów a na wątrobie zaległa i nie drgnie kapucha z grzybami i kapucha z grochem. mój kaukaski świerk zaprzestał wydzielać woń spoconego rycerza i dzielnie dzierży swą kolczugę. opada dosyć majestatycznie, co wróży mu u mnie wikt i opierunek co najmniej do marca. może mu do tego czasu rura, tfu, igły zmiękną, bo nie wiem jak by go chwycić, żeby sobie nie przeorać do krwi korpusu.
ale zanim nastąpi ekstradycja świerkowego króla rodżera to. rano (powiedzmy 9:17) kawa do łóżka i woń pierniczków (owszem piekę, owszem nie jadam), w południe perkoce bigos w saganach, wieczorem lampka czerwonego i Pilch z audiobooka. ot, droga do nirwany. ot, drobne przyjemności podarowane tym, którym dane są sprolongowane święta aż do Nowego Roku. innym (wykluczamy drogowców) na osłodę posypało z nieba jak cukrem pudrem po faworkach. a na mojej rozkopanej do immentu ulicy , dziś gdy taka zawierucha i śniegiem sypło, fachowcy układali coś jakby krawężnik. chwała ci o św. Rochu patronie brukarzy. bo mi się roman zaraz całkiem na tych wertepach rozleci, co je fachowcy tak misternie wyrzeźbili dwa miesiące temu. na tych wertepach to mi roman tak trzeszczy, stuka i jęczy, że się mi serce kraje. a skoro krawężnik, to wszak jest i nadzieja, że przestrzeń pomiędzy jakąś gładzią wypełnią. prawda? przed majem. prawda?
b.

środa, 23 grudnia 2009

Mam bombki. Mam choinkę. Mam życzenia!


Dzwonią w rytm kolędy dzwonka postnych śledzi
sanna w śnieżnej kuli wiruje bajkowo
gdzieś na niebaskłonie zaraz się zaświeci
nadzieja, że wszystko się zacznie na nowo

Bóg się rodzi, moc truchleje, ma granice nieskończone
niechaj blaskiem swym oświeci nasze troski niezmierzone
nasze zadry, problemiki, nieczyste sumienie
i na twarzach odmaluje radosne wytchnienie

Zdrowia pod dostatkiem, życzliwości wokół,
fortuny co na nas spojrzy z łaskawością,
pośród zawirowań znaleźć święty spokój
obdarzać i być hojnie obdarzanym miłością

Wesołych Świąt Kochani ! Wesołych !
b.

sobota, 19 grudnia 2009

nie mam bombek. i choinki. mam kręcz i rwie mie w boku

jak armagedon to armagedon. padam na ryja i nawet nie czuję, że sie walę w ciemię. jakiś taki zafurczany ten dzień był, że naprawdę jęczą mi nawet paznokcie. zresztą im to się akurat nie dziwię. parę godzin moczenia w wc-pikerze i domestosie znacznie je zmaltretowało. najpierw pobudka o 7:00 i wziu po karpika do p...go au’cham’a. w spienionej , szlamowatej breji radośnie pluskały ogonkami rybki. ustawiłam się w kolejce. co nie było łatwe bo byłam pierwsza. ale. zaraz za mną ustawił się karny ogonek. bo rybki wprawdzie są ale kasjera nie ma. zaspał bidulek. potem przeczytałam sobie taki wielgachny napisik nad basenem „ karpi nie ważymy ”. hm się zacukałam. i nie skumałam o co kamon. potem się okazało, że nie ma wszak potrzeby ważyć bo i tak każden karpik waży bez mała czy kilo. miałam kupić pięć kilogramowych – czyli dla zachowania wagi powinnam wziąć jeden i czy-czwarte karpia. ale nie krojom. no to wzięłam zamachałam rzęsami i mi pan sprzedawca o urodzie młodego willema dafoe zważył jednak, gdym zakwestionowała jego wagę na oko. bo na oko proszę pani to ten ma jakieś kilo czydzieści i bach go na wagę a waga mówi czy piętnaście. willem dafoe zanurkował jednak we wannie i wyłowił mi nieco mniejsze sztuki. w sumie i tak cztery rybki ważyły sześć kila. netto. bo potem , zgodnie z prerogatywą oczadziałych obrońców humanitarnej konsumpcji karpia, willem dafoe wlał mi do worka z rybkami wiadro wody. bez wody nie sprzedadzą. na moją nieśmiałą propozycję ukilenia rybek jednym sprawnym ciosem zamiast wlewania im cuchnącego szlamu zostałam zbesztana i postawiona przed kategoryczna dysjunkcją albo z wodą albo bez rybek won. ja bym chciała, żeby taki jeden debil z drugim co walczą o humanitarne traktowanie karpi przyszedł do tego sklepu i zataszczył te wory z wodą wszystkim kobietom i tak już przygiętym do ziemi tonami innych świątecznych zakupów. ja bym chciała zobaczyć , jak im pęka żyłka pierdząca po takim spacerku do autobusu. a panie domu zaraz po zakupach nie kładą się raczej na leżance w spa tylko włączają zapasowy motorek i jednocześnie sprzątaj/gotują/ pakują/ubierają i gdyby wiedziały co to znaczy to pewnie najchętniej zaśpiewałyby last kristmes. dotaszczywszy karpiątka do domu bardzo humanitarnie i aseptycznie (bo w rękawicach gumowych) wywlokłam rybkom flaki. przedtem starszy pan również bardzo humanitarnie każdego zdzielił przez łeb . ekologicznie – bo drewnianą gałką. a potem również humanitarnie wyjął im oczka deserowym widelczykiem. tasaczkiem ciach ciach wyrzeźbiłam z rybki dzwonka. widać jeszcze naonczas miałam jakiś power, bo przy okazji straszliwie zrypałam starszym państwu deseczkę. by się zrehabilitować wylewitowałam po choinkę. poza nienegocjowalnymi warunkami, że. ma być 2,50, wąska, zielona, jodła, tania i pachnąca musiałam jeszcze uwzględnić konieczność przewiezienia jej romanem. pan sprzedawca otaksował romana okiem znawcy i naśladując reklamę rzucił mnąc peta między zębami – „to ten samochód? mały jakiś”. pff. zapewniam was. i roman i duńskie jodły są niezwykle elastyczne. troche mnie zafrapowała konieczność wyciągnięcia z romana drzewka, bo jakoś tak się spasowali, że ni kuta w jedną ani w druga stronę. w końcu widząc mą nierówną walkę z przyrodą jakiś nieznany mi młodzieniec pospieszył ze swoja pomocą i nie dość, że wyrwał jodełke z ramion romana, to jeszcze mi ją odtachał na klatkę. nie chcąc nadużywać luckiej życzliwości zełgałam, że oj ja tu mieszkam na parterze. to ja już dziękuję bardzo. po czem, gdy młodzieniec znikł z horyzontu, naplułam se w dłonie, chwyciłam drzewo i pobiegłam rączo jak sarenka na siódme piętro. bo w przeciwieństwie do romana, winda nie była już tak elastyczna. na trzecim piętrze miałam zawał. na piątym zobaczyłam gwiazdy. na siódmym zebrałam do kieszeni płuca. po czem (zamierzony paralelizm) okazało się, że otwór stojaka ma średnicę 12 centymetrów a jodełka jakieś 25 cm. no to co - tasak, piła, pilnik, młotek. po godzinnej udręce z pniem starsza pani uznała, że razem ze starszym panem rzeźbimy w pniu świątka. redukowaliście kiedyś sęki w pniu duńskiej jodły? podczas gdy starszy pan redukował obwód drzewa zamarzyło mi się, wzorem ofelii, pójść do klasztoru . o ścisłej regule zakazującej jakiegokolwiek kontaktu z drzewem iglastym.
a potem ...
chce wam się to jeszcze czytać?
a potem pojechałam zapolować w sklepie na kilo kiszonej kapusty. na podobny pomysł wpadło 99,9% społeczeństwa. oczywiście, że wywlokłam spod kasy siedemset ton towaru. a i tak zapomniałam herbaty, jajek, oleju, serwetek i już nawet nie chcę wiedzieć czego więcej. tymczasem na niebie sierp księżyca odgwizdał wieczór. no to co. no to jeszcze myk myk do sister w pilnej sprawie służbowej. myk myk do starszych państwa w pilnej sprawie rodzinnej. i co. i już o 18:12 hołm, słit hołm. nie-tknię-ty szmatą. przedzierzgłam się więc prędziuchno w black mambę. szast prast wypucowałam kafelki, szczoteczką do zębów wyrenowowałam fugi, odkurzyłam kąty z pajęczyn , wypolerowałam srebrną łyżeczkę. a teraz. padam na ryja. przy tapczanie postawiłam flaszkę tegorocznej wyśmienitej wiśniówki. a w sprzęcik zapuszczam „love actually” .

mimo wszystko.
kocham TE ŚWIĘTA!
b.

piątek, 18 grudnia 2009

biforek

na świątecznej kartce dla naszych milusińskich klientów , która winna emanować ( zgodnie z bożonarodzeniowym wielowiekowym entourage’m opartym na utrwalonych tradycją ingrediencjach posiłkujących się dość charakterystyczna symboliką … yyyy alem się zapętliła , w sumie wiecie – chodziło mi o ten świercek pachnący u powały, pierwszom gwiazdke , uszka w barszczu, kolędników, sianko pod obrusem i hej kolęda kolęda! ) ciepłem, radością, spokojem i optymizmem - artysta fotoszopista odkrył nowatorski, nietuzinkowy oraz dość kontrowersyjny pomysł na wyekstrahowanie nastroju świątecznego i zaproponował nam TO:w pierwszym odruchu skojarzenie z wojną światów, wybuchem wulkanu na marsie i końcem świata nasunęło się nam wszystkim bez względu na wiek, narodowość, płeć i przekonania. w króciutkiej chwili utraty rozumu (z pewnością pod wpływem szoku) podjęliśmy nieudaną próbę wydobycia z TEGO świątecznego przesłania ale zaraz też dobiegliśmy jednak do wniosku, że to nie my utraciliśmy rozum projektując w ramach kartki świątecznej spektakularną makietę wybuchu atomowego. po wielogodzinnych pertraktacjach, szantażu, i wykładach na temat „o istocie i wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Armagedonem” artysta fotoszopista zrobił co mógł .i musiał . w końcu przeforsowaliśmy - czytaj sfinansowaliśmy ewent z błękitnym nieboskłonem i dzwonkami u sań:


i tak to wizja artysty kolejny raz ugła się pod argumentem sakiewki. choć jesteśmy zdania, że tym razem świat nam będzie za to wdzięczny.
a swoją drogą nastrój przedświąteczny u mnie bardziej „armagedon” niż „cichanoc”. jednak artyści widzą więcej.
b.

wtorek, 15 grudnia 2009

śnieg i barany

spadł. moja nowa zimowa obów na to diktum strasznie się obraziła i zaniechała funkcji grzania. o nie! ona się nie pisała na minus czy i TO białe. owszem, suchutkie i podgrzewane panele granitowe tak. białe ją stresuje. zbyt szybko traci się na nim przyczepność a odmiana poliuretanu której użyto by wdzięcznie imitować skórę bawoła umożliwia niczym nieograniczoną penetrację stopy przez temperaturę otoczenia (a wszak przy gruncie temperatura jest niższa, więc marzną mi paluszki). tak więc. wzuwam moją nową, śliczna obów zimową i dreptam. po domu. ci co u mnie byli wią, że w zasadzie wysoka obów zimowa jest jak najbardziej wskazana. gdyż od podłogi ciągnie jak od krypty. więc. w wariancie ataku zimy nie obędzie się bez onuc omotanych na obówi. oczywiście , że omotanych na zewnątrz, gdyż ścisłe przyleganie onej do stopy, gwarantujące wdzięk, szyk i szarm przewiduje jeno wzucie na stopę 8den. wakat onuc każe mi rozważyć wariant z narciarskimi skarpetami. są duże, ciepłe i mają wzmocnione spody. ideał (tu jak najbardziej, sięgnie bruku).
b.

piątek, 11 grudnia 2009

post factum czyli czekając na cud z fotoszopa


okazało się, że zimowe studio fotograficzne niezwykle udatnie imituje tropiki. czy pluliśmy sobie we własne i cudze brody, gdy nam na plan przyszło wyjść w futrach, czapkach, szalikach i innych zimowych imponderabiliach? ależ. udając wysokogatunkową i kapryśną divę , po krótkiej wymianie implikacji ze scenarzystą , że jeśli w futrze przy tym cholernym reflektorze to po jego trupie, udało mi się ogacić na plan jedynie w beret , rękawiczki i szalik w kolorze młodego burgunda, albowiem pasował mi do tuniki sprytnie maskującej moje obfite nadwyżki okołopośladkowe, choć za niedługo okazało się, że jeszcze lepiej konweniuje z kolorem mojej twarzy. przebywanie pod specjalistycznym studyjnym oświetleniem dłużej niż minut dwie łatwo idzie w udane konkury z pracą przy martenowskim piecu. starannie nałożony makijaż (inklinacje aby w wieku podeszłym przypominać podlotka wyraźnie się nasilają w obecności kamer) nostalgicznie spływał mi rzęsistymi kroplami, walając paskudnie, śnieżnobiałą pleksi imitującą gładź tafli jeziora. ponieważ w kadrze mogło to wyglądać na krwawe ślady bestialskiego zabójstwa, pani inspicjentka zmuszona była co i rusz przelecieć pode mną mopem dla zniwelowania śladów mojej wątpliwej młodości. odrębną atrakcją planu była płyta pleksi . mniejsza, gdy się na niej stało w samohamownych traperach. jednak już na styku pleksi-krawędź łyżwy/narty mogło się wydarzyć co najmniej kilka salhofów pod rząd, nadmieniam, że w momentach, których reżyser raczej nie przewidywał. kolega wykonujący jednonożny telemark podpierając się fachowo narciarskimi kijami prawie wykonał nam szpagat , sznurek i mostek w jednym. ja, ratując swoje życie, tak mocno ścisłam w chwili zagrożenia życia szyję ojca-dyrektora, że cud (cholera) , iż wyszedł z tego jedynie z lekkim kręczem szyi. nie przewidując katorżniczych konsekwencji, w żarcie udałam kulawą jaskółkę na łyżwach, co tak przypadło do gustu panu rezyserowi, że postanowił to uwiecznić. dobra tam. machnę mu, pomyślałam, tą nogą ze dwa razy i będziemy kwita za zbojkotowanie futra. ale tam. furda dwa razy. dwieście razy! „o tak tak, pani trzyma tę nogę w lewo, w lewo mówię , super, a teraz w prawo, w moje prawo i jeszcze raz i jeszcze raz.. no dobrze. było prawie super. a teraz zaczynamy zdjęcia”. w tym momencie marzyłam jedynie, żeby mu tą nogą obutą w łyżew skreszować czoło. pilates przy tych wymykach to pikuś. nie pytajcie czy mam zakwasy. pytajcie jak duże. podczas gdy ja w pocie czoła udawałam katerinę witt a kolega ryzykując przerwanie łączności kręgów lędźwiowych imitował drużynę nhl w natarciu , ojciec-dyrektor ze stoickim spokojem , siedząc na zgrabnym zydelku odławiał w wyimaginowanej przerębli swoją rybkę, napinając muskuły pod jej ciężarem, a z kieszeni jego kapoty wystawała flaszka wutki, o której już wszyscy serdecznie marzyliśmy. rolę rybki zagrał rewelacyjnie, śmiem twierdzić, że najlepiej ze wszystkich aktorów tej tragikomedii, lekko śnięty karp sote. pewnie dziś leży na patelni inspicjentki., nieświadom swojego artystycznego wkładu w naszą scenkę rodzajową. potem przyszła pora na dynamiczną grupę laokona. nie ukrywam, miło było popatrzeć na zmagania kolegów w bezpiecznej odległości od reżysera i reflektora. no fakt. trochę mi było szkoda pani M. ubranej w futro z nutrii i lisów , wypożyczone na ten cel od starszej pani. swoją drogą piękne futro. zdania pani M. po sesji w blasku studyjnych lamp starsza pani pewnie nie chciałaby usłyszeć. sanki, narty i łyżwy w studio fotograficznym to idealny set , by zmaltretować wszelkie inklinacje ku sportom zimowym. a teraz co. czekamy. fotoszop rozgrzany do czerwoności próbuje wykreować naszym kosztem zabawną scenkę. zabawną. hm. to znaczy choć trochę niwelującą wrażenie bandy idiotów na cholernie śliskiej pleksi a’la jezioro rodem z opowieści z narni, z motającym się nad nieistniejącą przeręblą, już pewnie dawno skonsumowanym, karpiem w panierce.

b.

czwartek, 10 grudnia 2009

obiecałam

najpierw gromadzimy niezbędne akcesoria


potem ustalamy celebrytę
potem wkraczamy w obiektyw i udajemy, że wiemy o so chodzi a kamera nas kofa
państwo od przerębla precz, wchodzi grupa sportowo zaawansowana

i znowu sie okazuje, że robienie z siebie bałwana wychodzi nam w sumie najlepiej

b.

środa, 9 grudnia 2009

a tu kurz , pajęczyny i grzyb na stropie

troszku trudno pisać latając na tym diabelskim kole, na które nas zaprosił starszy pan. góra-dół-góra-dół – salhof –i abarot góra-dół-góra-dół typowa asmotfera na womitowanie. co też spolegliwie co poniektórzy czynią.
a zauważyli państwo, jak subtelnie je naprowadziłam na niwy sportów zimowych? bo to już czas na naszą doroczną sesję zdjęciową dla naszych milusińskich klientów. a w tym roku, spełniając swoje dziecięce marzenie, będę jak Torvill & Dean, jak Biestiemonowa & Bukin jak Anisina & Peyzerat. no i co pfff, że bez lodowiska. ale widzicie mnie?: bladoróżowa, tiulowa sukienunia cała w cekinki (idiota word poprawia mi na „cała w rekinki”) , na głowie diadem, śmigam po tafli studia w poczwórnym rittbergerze a ślizg fleszy po cekinkach czyni mię podobną do wirującej kuli z „gorączki sobotniej nocy”, z której sterczą splątane w locie łyżwy mariana. jeśli się uda przywlokę tu fotoreportaż .

a hoj
b.

środa, 2 grudnia 2009

fullmoon

myk sryk i zrobił się grudzień. latam po biurku i po biurze jakbym miała w ykhm, tam, petardę. dodatkowo silnie eksplodującego paliwa dolewa ojciec-dyrektor. ale to jakby standard. i nagle w tym grudniu przede mną miast błogiej wizji 3D z dzwoneczkami - pełnej prezentów, karpiów i igliwiów rosną piramidy nagłych nigdziebądź niezbywalnych powinności. a jeszcze mnie gonią inne takie, wygrzebane z szuflad zaszłości (tak tak, wiem, samam sobie winnam, walę się w łopatkę) do pilnego załatwienia przed 2010 (banki, ubezpieczenia, zusy musy i platfusy) . przydałby mi się adiunkt jaki albowiem nie-na-wi-dzę (a wzorem prezydenta nie chcę a muszę), decydować o skupiać się na i wytężać wzrok nad umowami, o których i tak z góry wiem, że chodzi w nich o to abym mnie ud… oić w taki sposób, żebym jeszcze dygnęła z zachwytu . w takich momentach czuję gotowość powrotu na drzewo (pod warunkiem, że drzewo będzie wyposażone w ekspres do kawy, kabinę prysznicową i internet bezprzewodowy).
lece dalej.

nie wiem czy to już wpływ pełni ale rozdarłabym sobie coś na strzępki (najchętniej wszystkie te umowy co je muszę ale nie chcę. wrrrr)
b.

piątek, 27 listopada 2009

e viva enema

połknięcie przez starszego pana flaszki berylowca w programie discovery pt. „w siedem dni dookoła jelita” nie naświetliło dostatecznie problemu i usterka starszego pana nadal skrywa się w mrocznych korytarzach i lochach intestinum i duodenum. książe ultrasono potwierdza, że starszy pan jest hipochondrykiem doskonałym, gdyż bowiem intestinum i duodenum są czyste jak setka wyborowej w grubo rżniętym krysztale , dobrze zmrożona, sote i bez ogóra. nie licząc obecności bakterii, ale one się nie liczą , bo kto na oczy widział bakterie ? i jak leczyć coś czego nie widać? w obliczu tak deprymujących wieści z frontu uważam, że codziennie kielonek wyborowej przed śniadaniem powinien sprawę załatwić. oraz znowu się okazuje, że rację miały nasze babki : na suchoty – bańki, na wzdęcia-lewatywa. i ani do tego nie potrzebowały księcia ultrasono ani pana rentgena ani toma grafa . wzięła taka jedna w oczy zajrzała głęboko aż po esicę i swoje wiedziała. dziś na taki wynik czeka się dni czternaście z czego badania trwają godzin góra siedem a reszta to czas intensywnych prób przeżycia w warsztacie bez silnego uszczerbku na ciele i na umyśle. starszy pan ze świstem opon wchodzi w trzeci tydzień pobytu „na warstacie” i końca tej peregrynacji hospitalnej nie widać ponieważ , nie wchodząc w szczegóły, jak to mówią w podmiejskiej kolejce relacji Nasielsk-Kair „jak nie urok to sraczka”. w każdym razie starszy pan dostał ultimatum, że ma się dać stjuningować jeśli nie przed nadchodzącą pełnią to na pewno przed nadchodzącym nowiem. a jeśli myśli, że pobyt w warsztacie zwalnia Go od kupienia i oprawienia dwumetrowej choinki, trepanacji karpia i wyfroterowania dywanów, to zaprawdę jest ci on naiwny jak mendel dzieci we mgle.
b.

środa, 25 listopada 2009

kalejoskop rewerencji






w zaistniałej, powyżej udokumentowanej, sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak ogłosić jesieni koniec i początek „międzyczasu”. aż. gdy na ten zielony dywanik spadnie to białe. co je wszyscy mamy w tym no, w sentymencie , oczywiście. sanna, ho ho ho sanna, biały śniegu puch i kmicic w sanniach z oleńką otuloną gronostajem w pędzie po ośnieżonej puszczy. ale zanim. obfitość białego dostarcza nam starszy pan, nadal z usterką, przebywający w warsztacie. fachowcy w białych kitlach drapią czoła w kwestii „dlaczego i po co”. jak mniemamy z szeregu domysłów, dziś wpuścili starszemu panu w otchłań jelitową Ba SO4 – siarczan baru – podstawowy składnik farby malarskiej pochłaniającej promieniowanie rtg. starszy pan miał więc w związku z tem dzisiaj sesję zdjęciową tak intensywną, że śmiało mógłby stanąć w szranki z ewangelistą (lindą). zwłaszcza. że wagą i wymiarami niechybnie ją był już prześcignął. no nic. czekamy. śpital polubił starszego pana i raczy go sobie wypożyczać między oddziałami, bo rokuje . a my w tem czasie guglamy. wiedza natenczas zdobyta raz nas rzuca w otchłań ponurych domysłów , raz każe śmiało czoło unieść i zakrzyknąć „furda tam”. wizytacje na warsztacie u starszego pana niezwykle pouczające są i tchną dreszczykiem rodem ze starego, dobrego Hitchcock’a. leży oto bowiem sobie pacjent pod kroplówką, co ma mu życie ratować, a z tej kroplówki się sączy i skrapla glukoza. niby życiodajna. choć dla cukrzyka jakby trochę wspak. w czym się orientujemy, będąc przypadkowo świadkami gwałtownej reakcji siostry, której po pomiarze cukru u tegoż cukrzyka na widok woreczka z glukozą oczy okrągleją jak nabzdyczone halo w mroźną noc wokół saturna . ale ojejuś. wszak każden ma prawo zbłądzić. więc i dochtor też przecież. a siostrzyczka myk myk myk w trymiga nadbiega z insuliną. siostrzyczkę na prezydenta . a dochtora hm ... uśpić?
pozatym co. zostałam niechcący malarzem niszowym, gdym w końcu domalowała wnęki/nisze po wymianie lufcików. destruktor, któren mi apartament pierwotnie malował, za te nieudaczne maziaje z pewnością kazałby mi na grochu twardym klęczeć do maja. ale oj tam. umówmy się, że jest dobrze. jest dobrze ale nie najgorzej jest. hm. a że nie mam jeszcze żaluzji, sąsiedzi mogą pilnie śledzić przez nowe lufciki moje nocne peregrynacje po herbatę w różowej koszulinie haftowanej w kfiatki przy dekolcie. do których to peregrynacji się wyśmienicie komponuje ścieżka dźwiękowa (thx –Dzidek !) „Rewersu”.
a podczas gdy cała luckość mozoli się i zmaga nad swem losem rozchwianem i niepewnem , gdzieś tam, w głąb kontynentu, pomyka wesoły autobus unosząc w celach dydaktyczno-integracyjnych my loving sister, by ją dla powszechnego dobra na linach małpiego gaju zawiesić .
i już sama nie wiem, czy w zaistniałej sytuacji bardziej sister czy starszemu panu rewerencja się należy.



b.

sobota, 21 listopada 2009

Przypalony krem




Crème brûlée deser przygotowywany na bazie kremu z jaj, śmietany i cukru, uwieńczony warstwą skarmelizowanego cukru. podawany zwykle schłodzony w kokilkach. aromat kremowi nadaje dodawana zwykle wanilia, czasem także czekolada lub inne dodatki smakowe.
no wienc tak. kolejne targi w Sosnowcu upłynęły mi na niecierpliwym czekaniu na wieczorny krem brule. na zabytkowej porcelanie ze srebrnym widelczykiem i gałką lodów melonowych pod bacznym okiem portretów osiemnastowiecznych grafów habsburskich i miliona trofeów śląskich myśliwych zawiśniętych w dworku dawnych książąt pszczyńskich.
osobiście uważam, że dekorator wnętrz jednak nieco oczadział, na każdym wolnym skrawku ściany, dachu, podłogi plasując a to wypchanego niedźwiedzia a to znowu kunę, wilka, rysia a to objedzone przez czas i mrówki czaszki koziołków z bogato rozczapierzonym porożem. ale ponieważ to jednak spuścizna , spuściłam na te aberracje zasłonę przyzwolenia. zwłaszcza. że w zamian dali mi o takie widoki spod prysznicaalbo takie landszafciki o zmroku.
zwłaszcza, że iż karmili tak, że no klękajcie narody. świtem bladym prawdziwe expresso i talerz świeżych owoców.
a jak kto chciał to kopiasta jajecznica , łosoś obłożony cytrynką i pasztet z gęsich wątróbek (to akurat blueee) . a na kolację puszyste płatuchny wydrylowanej kaczusi lubo też ragu z perliczki w aromatycznym sosie borowikowym w koszyczku z frasuskiego ciasta. na dobranoc pachnący szkockim wrzosem talisker, po którym śpi się śniąc o wichrowych wzgórzach . no i oczywiście krem bule. na kogoś musiał spłynąć archanioł żywiciel, gdy komponował ten deser.
a targi jak to targi:



b.

niedziela, 15 listopada 2009

ckni misie


leje . lub kropi. lub mży. jakkolwiek by to chcieć nazwać na usta nasuwają się jedynie określenia rodem z wilgotnego, „łacińskiego” rynsztoka. listopad w pełnej krasie i rozkwicie swoich mokrych imponderabiliów siąpi i siąpienia nie skąpi. nie popadnięcie w depresję wydaje się być cudem lub wskazuje na poważne zaburzenia emocjonalne. w deszczu rozpuszcza się jak landrynka wszelka chęć i ochota na cokolwiek, co nie jest leżeniem na tapczanie z parującą filiżanką kawy lub herbaty. marazm listopadowy w fazie szczytowej. marzy mi się zalana słońcem, trzeszcząca pod sandałami złotym drobnym piaskiem Dolina Królów lub obrośnięta amarantowymi i karminowymi bugenwiliami wyspa File wynurzająca się ze szmaragdowych fal Nilu pod błękitnym niebaskłonem. czysty kicz egipski, coś jak nasze jelonki na rykowisku o zachodzie słońca. i marzy mi się pożeglować na feluce a choćby nawet i z kiepskim patałachem sternikiem. i żeby nilowa bryza wydymała żagiel . i żeby na dziobie faluki przysiadła szaro-perłowa czapla. zamykam oczy i płynę Nilem wzdłuż rozedrganych leciuchnym wiaterkiem gajów palmowych, wzdłuż mikroskopijnych , zielonych poletek ryżowych, wzdłuż ścieżek pośród traw tak wąskich, że zmieści się na nich jeno jeden osioł obujczony rachitycznymi wiązkami trzciny lub jeden kościsty Egipcjanin w obszernej dżallabiji, radośnie machający do przepływających statków turystycznych, których przepych, bogactwo i zbytek , nicto że tombakowe i tandetnie efekciarskie, raczej nie będą mu dane . przykrywam się pledem a wiedziona oczyma wyobraźni i pokrętnym labiryntem wspomnień okrywam się ręcznikiem po kąpieli w morzu czerwonym, na którą to wyprawę był nas wlókł skacząc po falach kuter aby w końcu zwodować nad bajkową rafą koralową pełną takich rybek co śmigają u Mariana w lampce. a zaraz potem spoczywam leniwie na leżaku przy błękitnym basenie i nasączam się z plastikowych kubeczków wódką chrzczoną dla zdrowotności cocacolą, oczywiście, że bez lodu. lód to murowana (choć to oksymoron jednak) biegunka. ale co ma wisieć nie utonie i biegunka dopadnie mnie i tak. bodajże po bananie, albo też li po marchewce. a niechby dziś i biegunka. byle w słońcu, byle w upale, byle nie w tym miazmacie jesieni. klikam zdjęcia i przytulam twarz do ekranu, gdzie niebo lazurowe a morze jak zwierciadło ten lazur oddaje w dwójnasób (kto powiedział, że błękit to zimny kolor nigdy, przenigdy nie widział naszej jesieni o stu obliczach antracytu). na ramzesa, choć przez listopad być ubogim nubijskim niewolnikiem na spalonym słońcem kontynencie.

b.

sobota, 14 listopada 2009

panienka z nowego okienka

wyszłam z domu ostawiwszy na kwaterze dwóch fachowców z lewarami, wiertarkami , wiadrem cementu i dwoma lufcikami do zainstalowania. zanim wyszłam panowie urządzili sobie sajgon i wywiercili mi w mózgu sto dwadzieścia otworów intensywnie używając do tego celu odgłosów młota pneumatycznego. starsza pani przejęła nadzór nad frontem robót okutana w kołdrę gdyż jak się okazało pozbawienie mieszkania okien ma spory wpływ na zmiany klimatyczne leżące przeciwpołożnie do trendu globalnego ocieplenia. ja tymczasem udałam się na konsultację z nfz. wyniki konsultacji na piątkę z plusem. jestem wzorcem wzorców. moje wyniki badań powinny wisieć w sewr obok sabweja. no może z wyjątkiem kręgosłupa. ten powinien natychmiast zawisnąć w gabinecie fizjoterapeuty albo uprawiać żabkę w jakimś akwenie. nawet dostałam skierowanie. czy na takie skierowanie są znaczące zniżki w spach?
rozkoszując się pełnią zdrowia zawróciłam na Tarchomin w celu inspekcji. zrazu nie pojęłam, czemu starsza pani odwożona do domu wydała się mi taka jakaś niewyraźna, jak przez mgłę. tymczasem mgła okazała się rozgościć także w moim małym mieszkanku. kilkukrotne przetarcie szkieł kontaktowych nie zmieniło obrazu. nadal wyglądało na to, że podczas mojej nieobecności ktoś rozsypał mi w domu tonę drobno mielonego budyniu. miast więc z lubością wpatrywać się w nowe , szczelne (sic!) lufciki rozpoczęłam proces dekurzacji. po trzech godzina zwisania z żyrandola, klęczenia pod tapczanem i pluskania się w zlewie opadłam jak jesienna mgła na fotel i wtedy mój kręgosłup zanucił fałszując okrutnie „niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam”. i wysiadł. poszłam więc z nim jeszcze popływać we wannie w celach rehabilitacyjnych, zgodnie z zaleceniem nfz. a teraz siedzimy sobie razem na kanapie i wślepiamy w nowe szyby. na moją subtelną sugestię, że może byśmy ten teges te szyby jednak przetarli bo są wyraźnie mleczne, kręgosłup jeno pogardliwie ripostuje „e”.

b.

wtorek, 10 listopada 2009

rogalem w niepodległość



ciasto półfrancuskie, nadzienie z białego maku, wanilii, mielonych daktyli, fig, śmietany, rodzynek, masła i skórki pomarańczowej. tak zamierzam świętować Dzień Niepodległości. po(d)legując na tapczanie i krusząc wokoło marcińskimi rogalami.


b.

poniedziałek, 9 listopada 2009

9 minut 37 sekund

chroniczna nietolerancja starszego pana na zapisany lek pchła nas z siłą wodospadu do lecznicy w celu negocjacji diagnozy bądź farmaceutyku. po uprzednim starszy pan jakby schudł nam kilo siedemdziesiąt deka w tydzień i apodyktycznie odmówił przyjmowania pokarmów wszelakich. gdybyż, ach gdybyż. refluks był zaraźliwy. kilo siedemdziesiąt w tydzień, trzy czterdzieści we dwa. za czy tygodnie byłabym wiotka jak wiktorka bekam. ale jednak nie. refluks jest wierny jeno nabywcy. no więc. korzystając z wolnego dnia pomknęliśmy sobie do kliniki. w linii lekko łamanej do kliniki mamy tysiąc siedemset metrów ale. na skutek działalności drogowców skuwających trajektorie nad trasą AK pojechaliśmy przez Białystok, Augustów i Modlin. a i tak, sądząc z korków przy AK, mieliśmy na obwodnicy całkiem znośny czas. na miejscu już, stojąc po wygraną w kolejce petentów spotkałam koleżankę z podstawówki. Bożenkę. kocham Bożenkę bezbrzeżnie i do immentu. w dziewięć minut i trzydzieści siedem sekund poznałam historię chorób z ostatniego kwartału ( kiedyśmy się to ostatni raz widziały, i kiedy to mi opowiedziała historię chorób z tamtego ostatniego kwartału) jej i całej jej rodziny. na jednym, półpłucnym wdechu przeanalizowała swoje wrzody, migdały syna, sklerozę matuli oraz na zwieńczenie dodała śmierć ojca z powodu powikłań po grypie na którą to właśnie idzie się zaszczepić oraz pcha ku szczepieniom matulę i takoż swego syna choć wątpliwości jej ciążą jak zbuk strusia. na starszopanowe refluksy jeno prychnęła z lekka, albowiem jest to choroba zawodowa nauczycieli szkół podstawowych, do którego to grona zalicza się już od tak długa, że pfff, refluks to dla Bożeny pinats i czkawka a nie anomalia chorobowa. w zanadrzu ma własne wrzody rozległe, nadżerki dwunastnicy i permanentne uchyłki jelita w bonusie za intensywne kontakty z milusińskimi. nerwy nerwy nerwy. w suplemencie trzeba Jej oddać, że przy tych wszystkich dolegliwościach wygląda jak milion dolarów , jak wzorzec zdrowia i urody, jak sofia loren za młodu. i tryska wokoło perlistym śmiechem. jeśli taka jest cena za bycie nauczycielką klas jeden:cztery – to ja idę w to jak w bury dym. zwłaszcza.że Bożena w podstawówce była, nie owijajmy w zatęchłą i dawno sparciałą bawełnę chińską, nieatrakcyjną, zahukaną klasową grubaską, cichą i zagonioną w kątek. imitując bezgraniczny niedorozwój wplotłam starszemu panu opowieść o reflusyjnej Bożence w treść podgabinetowej dysertacji o powszechnej pladze tejże gnębiącej Go choroby ufając, że widok frenetycznej, perliście rozchichotanej ofiary refluksu zarumieni Mu nieco szare lico nadzieją. osobiście uważam, że NFZ powinien zatrudnić Bożenę do obsługi przypadków skrajnie pesymistycznych oraz osobników przypuszczających, iż posiadają jakąś chorobę przewlekłą i trudną. mnie samej przy historii chorób przetaczających się przez Bożenę i jej rodzinę było wstyd za posiadanie pewnego wadliwego układu. jutro testujemy nowy farmaceutyk. jeśli nie pomoże - wzywam Bożenkę.
a potem korzystając z resztek wolnego dnia powlokłam się do sekendhendu. szmaty. kilometry koszmarnych szmat na połamanych wieszakach. ale co. ja nie znajdę? znajdę. więc na wieszaku w łazience wysycha pachnąc wiosennym lenorem dzianinowa sukienka na szerokie szelki w kremowo-czarne pasy, czarna bluzeczka z seksownym w dekolcie rozcięciem i pasowany jak ulał żakiet w kolorze popieprzonej soli ze skórzaną lamówką.

b.

środa, 4 listopada 2009

w zasadzie chodzi o zasady a raczej ich brak

starszy pan został królem refluksu z całym jego wieloczynnikowym i złożonym objawieniem. w związku z trudnościami w zaakceptowaniu przebiegu choroby powziął plan przeżycia bez angażowania układu pokarmowego w jego fizjologiczne funkcje. najchętniej zatkałby sobie korkiem, bądź dwoma, ten przewód. okazuje się jednak, że długotrwałe wyłączenie żywienia skutkuje zbyt intensywnym zanikaniem. na co nie ma ogólnej aprobaty. więc. walczymy. łyżeczka za żoneczkę, za córeczkę, za wnuczkę. i wertujemy gugla w poszukiwaniu strawy bezbolesnej acz krzepiącej. lista wykluczeń przyprawia o palpitacje. lista dopuszczeń jest nudna jak flaki z olejem kujawskim. buraczek owszem, ziemniaczek owszem, otręby owszem, udko z królika owszem. na „be” liście króluje czekolada, wutka, placki ziemniaczane, schabowy, kapusta, cukier, cebula, cytryna i wszystko inne co nie przypomina płatków owsianych. fedrujemy więc intensywnie gugle w poszukiwaniu recepty jak z buraczka i z ziemniaczka uwarzyć dwanaście smakowitych, pełnowartościowych, tuczących dań . ponadto nakłonienie starszego pana do spożycia wody pitnej w ilości litra dziennie graniczy z cudem. TO pokolenie może wypić litra a jakże, ale nie wody. o nie, nie. praktykujemy mozolnie żywienie przez eliminację czynników nieprzyjaznych. wzorcem jest neandertalczyk podgryzający korzeń melisy i raz w roku ,na święto równonocy, obsmykujący ugotowaną (nie grilowaną !) kość udową mamuta. o ile łatwiej byłoby nam ustawić dietę, gdyby starszy pan był fanatycznym pożeraczem fastfoodów i napojów gazowanych namiętnie zakwaszających żołądek. zostaje nam szukanie skutecznych zasad, sensu stricto i w metaforze.
b.

niedziela, 1 listopada 2009

okiem taphofila

src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvwP7YyAaug8WKITveQccSk3N34SHJR4ubqJEm88S3E_6fJH-AcKdS-1AFSYWASqm0B4_cemH2EooobuQ2v6BG6k2maeWQGlaVoZ-gS540NyV5AvaAw6bIZIJ9VBr20SMmiejADX8jCwY/s320/november+13.jpg" border="0" />


b.

wtorek, 27 października 2009

no... no... no... nostalgicznie











jesień. buk na moim saskokępskim ogródku zaczyna tę jesień manifestować od czubków gałęzi. najpierw powoli, jak żółw ociężale, butelkową zieleń zmienia , sobie tylko i fizjologom-dendrologom znanym sposobem , w soczysty brąz z domieszką burgundu, rudości i złota. liść za liściem. czekam (nie) cierpliwie na finał. bo wiem już, że ten finał nastąpi. bo znam ten finał już od dziesięciu lat. ale i tak nieodmiennie od dziesięciu lat wpadam w zachwyt, kiedy to wyszedłszy w piątek z pracy i zostawiwszy to ogromne drzewo ubrane w ciemną, głęboką zieleń, w poniedziałek staję oko w oko, sęk w sęk z monumentalnym złoto-miedzianym baobabem, pozwalającym łaskawie wzdychać nad sobą z zachwytu. a zaraz potem przedstawienie się kończy, opada kurtyna liści i ściele się kopiasto pod bukiem, jakby już dłużej tej urody unieść się nie dało. i wtedy kończy się jesień. i zaczyna międzyczas. i lepiej niech ojciec-dyrektor dopilnuje, żeby mnie ten finał, z powodu listopadowych targów, na które mnie ojciec-dyrektor bezlitośnie wlecze , nie ominął.
w spiżarce na półkach słoje z ogórkami z extra wkładem czosnkowym (specjalnie zamówionym u starszego pana, który czosnek uważa za zło i dzieło szatana, a kysz) , śliwki w goździkowym occie, powidła o dymnym zapachu, puszka drogocennego suszu z grzybów. może i gdzie indziej świat jest ładniejszy, cieplejszy, jaśniejszy. ale jak ja bym rozpoznała, że już jesień. po spadających z drzew fioletowych figach? po pęczniejących skórkach mandarynek? po skręcie ogonka krewetki? po rabacie na plażowy parasol ? ależ to by było czyste bluźnierstwo . Bógsięrodzi w stajence u górali w mroźną , śnieżną noc a jesień pachnie zbutwiałymi liśćmi i zniczami. i to jest moja awangarda.
b.

niedziela, 25 października 2009

for no reason

no więc tak. obejrzałam wczoraj sobie raz enty „dzień świra”. i ze zgrozą odnalazłam się w adasiu miauczyńskim. pełna empatia. odczuwam k...ą, permanentną i drobiazgową gotowość do irytacji. z pewną taką ciekawością obserwuję w co też TO się przeistoczy. po mozolnej autoanalizie dochodzę do wniosku, że albo z „niejakim” opóźnieniem wchodzę w okres buntu „młodzieńczego” albo wkraczam w etap starczej zgryźliwości. jeśli co lat siedem człowiek ulega przemianom, to ja właśnie szykuję sobie przewrót majowy . a w ascendencie mam furiata. łocz mi kerfuly. a tak w kontekście adasia miauczyńskiego dodam, że jak w fabryce trzciny zagrała i zaśpiewała Giulia y los Tellarini to normalnie bez ogródek wam mówię – there is no dick in the village.
irytek b.


ps.
ja w ogóle nie wiem, po co ja robiłam tę autoanalizę, po co ja się zadręczam i nadaję tragiczny wyraz fałdom na spódnicy skoro wyjaśnienie mojego stanu leży nastepnego dnia w każdym kiosku za jedyne złoty dwadzieścia : http://www.efakt.pl/Uwaga-Dzis-najgorszy-dzien-w-roku,artykuly,55650,1.html
b

poniedziałek, 19 października 2009

faites vos jeux!

miałam podać przepis na te sałatkę co mi w sobotę wtrąbiły dziewczyny ale przecież nie może być notki kulinarystycznej po notce kulinarystycznej albowiem oznaczałoby to, i słusznie, że nie mam o czym pisać i powinnam założyć bloga kuchennego a najlepiej założyć garkuchnię i tam w oparach skwierczącego tłuszczu i w towarzystwie zapachu przypalanego mleka spędzić dni swe ostatnie żywiąc wygłodniałą brać po cenach niskokomercyjnych a w zamian za to móc bezkarnie wywijać chochlą i rzucać z okienka od brudnych naczyń mokrą ścierą w smyrgające po linoleum karakany. zasadniczo dziś po czterdziestominutowej konwersacji z ojcem-dyrektorem najchętniej właśnie wzułabym ortopedyczną obuw, założyła na rzednące loki twarzowy czepeczek i pomachała chochlą nie szczędząc światu soczystych inwektyw. nasza niekompatybilność nabrzmiewa jak silikonowy implant w dżambodżecie. nie znacie może nikogo, kto poszukuje niekonfliktowej utrzymanki z niewielkim kredytem do spłacenia? jestem wszak kobietą światową, byłam w Pradze, w Kairze i w Giżycku, nie splewam na dywan, dość często używam sztućców, dwa tygodnie temu kupiłam sobie „wprost” i „przekrój” i kiedyś w warzywniaku widziałam na żywo kasię figurę, i się o nią dyskretnie otarłam. a wyniki badań morfologii i moczu mam wszyściuchne w normie. zwyrodniał mi jedynie kręgosłup ale komu nie zwyrodniał, niech pierwszy rzuci burakiem.
oferty z koszem złocistych chryzantem rozpatrywam we środy i w piątki. uwaga: no sorry, ale z przyczyn (nie)obyczajnych z aukcji wykluczony jest ten miglanc, agent tomaszek.
b.


FOCH
no ja nie wiem ale zero w Was empatii. ZERO. ja tu, mocium panie, o bolączkach , o doskwieraniu, o brakach, braczkach , niedosytach i nadwyżkach złych emocji. a Wy co? brniecie w gary. a chodziło o to, żeby zabrnąć w potrzeby mej duszy, i portfela poniekąd również. żeby mię wesprzeć. podesłać kosz chryzantem z gotowym na wszystko desperejted haus(sic!)manem. to nie. pchacie mnie po prostu ostentacyjnie w kierunku tej garkuchni. ale w sumie. może to i słusznie. może bycie utrzymanką z dala od ojca-dyrektora (którego w zasadzie, o zgrozo, też wszak jestem utrzymanką) uważacie za zadanie mnie przerastające. lub niesatysfakcjonujące (teoria szklanki ). jeszcze wytrzymię (kredyt mi dyszy na karku). do piątku. potem open bar w fabryce trzciny i koncert „barceloooona, barcelooona”. może zatańczę czeczotkę na stole. mętalnie.
b.

czwartek, 15 października 2009

ą ę

pan catering na bibkę szefa z okazji popadnięcia w wiek kolejny przybył w twarzowym fartuchu koloru burgund i z kontenerem wielkości trzydrzwiowej szafy gdanskiej. potem udał , że zamyka się w naszej biurowej kuchni (zamknął się mentalnie, bo w praktyce zapomnieliśmy tam zainstalować drzwi) i smyrk smyrk smyrk z kuchni doszły nas zapachy. lewym okiem kontrolowałam ekran komputera w celach profesjonalnych, prawym zezowałam na uginający się stół i intensywnie chwytałam w nozdrza kompilację wczesnopopołudniowej kolacji. gdy padł gong zwołujący do stołu nieopatrznie odebrałam telefon i utknęłam na dobre pod naporem zarzutów bezgranicznie rozżalonego petenta i głam się pod ciskanymi pretensjami podczas gdy reszta świata brzęczała sztućcami w porcelanę i nasączała się wytrawnym szampanem. a ja trwałam ze słuchawką przy uchu i powstrzymywałam ślinianki przed nadmiernym wezbraniem na podobieństwo tej ponoć jedenastometrowej fali na Bałtyku co wmiotła słoną wodę wprost na rynek elbląski i odcięła Świnoujście od lądu. koniec końców udało mi się dołączyć do stołu nim reszta świata wyczyściła patery. dzięki czemu dane mi było porozkoszować podniebienie foie gras z wyczuwalną nutą koniaku, serwowanego na przypieczonych grzankach ze słodkiej chałki w otoczeniu truskawek i garnirowanego konfiturą z czerwonych porzeczek. i wiecie co? moim zdaniem foie gras zalatuje brudną gęsią. może to i cymes ale u mnie plasuje się gdzieś między świeżonką kielecką a dudkami wieprzowymi. choć oczywiście pałam wdzięcznością za możliwość osobistego kontaktu z tym wysublimowanym daniem. ponadto z pięknej, kremowej porcelany uszczknęłam, już całkiem ukontentowana, pasztet z kurkami, schabik z żurawiną, śledzika z buraczkami i kawowy tor bezowy oblany karmelem. po uszczknięciu rozpoczęłam proces ukradkowego pufania. a najbardziej ujmujące w tym wszystkim jest to, że jutro pan catering przyjdzie zrana i zabierze kontenerek brudnej (sic!) porcelany , srebrnych powalanych sztućców, wyrafinowanych flaszeczek z oliwą i balsamicznym oraz wielgachne patery z zaschniętym lukrem i karmelem. baaardzo. bardzo podoba się mi ten zwyczaj. a orchidee, którymi przystrojono pasztety i ciasta trochę zjedliśmy (nie chcąc uchybić gospodarzowi przyjęcia) a resztę wstawiłam do głębokiego talerza, udając , że to sosjerka wedgwooda a nie tułowicki porcelit.
teraz idę pufać w pielesze.
b.

wtorek, 13 października 2009

gdzie moje zęby czyli passus teatralny - notka dedykowana mamie B.

otóż droga mamo B.
po primo:
posiadasz niezwykle przystojnego syna, aż dziw, że mu na imię nie adonis (jestem już w tym wieku, że mogę bezkarnie rozprawiać o urodzie młodzieńców)
po secundo:
syn ówże wydawa się być młodzieńcem tałantliwym i pełnym bogatej ekspresji scenicznej
po tertio:
tę koszulę, co ją miał na barkach racz mu ukraść o matko B. i przesłać mi na poste restante
po quatro:
uprzejmie Ci mamo B. donoszę, że syn acz urokliwy i talentem obdarzon zaciukał na scenie w obecności prawie setki widzów swoją żonę a następnie wydłubał jej zęby (wiedziałaś, że syn Twój ma żonę??? i że ma niejakie inklinacje w kierunku ortodoncji???)
po quinto:
serniczek był wyśmienity i stanowił godną sztuki oprawę konsumpcyjną na afterparty
po sexto:
o nie, o sexie nic nie będzie
po septimo:
tuszę, iż następny spektakl obejrzymy już razem. niebawem
kreślę się z powinszowaniem i rewerencją ;)
b.

miast jechać ształam w sztale, w szalu i w szale

jak nie „pe” to nie „q” a jak „q” to na pewno „p”
otóż jak nie wyjdę z łóżka wprost do schłodzonego romana o godzinie 6:30 to nie mam co marzyć o rekordzie na odcinku dom-praca poniżej ćwierć doby z okładem. jakiś zręczny algebranista mógłby zapewne ze stosownej ilości zmiennych ułożyć algorytm , skonstruować wielomian , stworzyć macierz czasu dojazdu do pracy, dzięki czemu gdybym dziś rano spojrzała w tabelkę, to nie byłabym zaskoczona, że uwzględniając
a) wtorek (we wtorki są korki)
b) trzynastego (jeśli coś ma się spieprzyć, spieprzy się w dwójnasób)
c) wilgoć
d) tego kretyna z autobusu, który zablokował skrzyżowanie
e) trzyminutową obsuwę w wyjściu z domu
f) prędkość wiatru
g) czynniki niewiadome lecz nie pozostające bez wpływu
będę jechała do biura 100 minut. w romanowym tachometrze podświetlonym na tablicy rozdzielczej zielonym kolorem nadziei jest skala od 20 km/h do 240 km/h. gdyby konstruktor choć raz był w mieście większym od pęcic małych o godzinie 7:12, to w miejsce tych 240 , przy których roman niechybnie rozpadłby się w niebyt kawałek po kawałku, blaszka po blaszce, śrubka po śrubce, kołpaczek po kołpaczku , otóż w miejsce tych 240 powinien dodać na skali prędkości ujemne co pozwoliłoby odzwierciedlić stan faktyczny. lub wprowadzić dodatkowy tachometr z tradionami, które ponoć poruszają się jedynie prędkościami mniejszymi od światła (sygnalizacji ulicznej ).
b.

czwartek, 8 października 2009

rozterki handlowca o mentalności kucharki z baru mlecznego

burza mózgów w wykonaniu naszego ojca-dyrektora ma oblicze odmienne od powszechnie przyjętego. otóż ojciec-dyrektor obliguje wszystkich do stawiennictwa na poddaszu, gdzie ograniczeni przestrzenią zdani jesteśmy na bombardowanie coraz to bardziej wymyślnymi ideami fix, z którym co do zasady się nie dyskutuje. po takiej perorze wychodzimy ze zmierzwionymi mózgami i włosami mentalnie postawionymi na sztorc i przez kolejne dni układamy sobie po kawałku sens perory oraz jej skutki. za każdym razem okazuje się, że prawdopodobnie ojcu-dyrektorowi przypominamy gumowe misie o nieograniczonych możliwościach rozciągania w szerz, wzdłuż i w czasie. i z pewnością nie ma przeszkód abyśmy w razie konieczności zdecydowali się na podobieństwo owieczki dolly wygenerować sobie twórcze alter ego. uczestnictwo w takim spotkaniu wymaga wysokiej sprawności mimicznej ukierunkowanej na bezkrytyczne potakiwactwo z dużą domieszką entuzjazmu. najlepiej to wychodzi, gdy i tak nie mamy pojęcia o czym słuchamy. bo wtedy potakiwanie nie stoi w jawnej sprzeczności z wypełzającymi na twarz resztkami wyrzutów sumienia, których nie wytrzebiliśmy mimo lat praktyki nad, nieodzowną w pracy handlowca, dość twórczą interpretacją faktów wbrew prostej, obiegowej logice. bo mówię wam, czasem tworzenie kontraktu przypomina powieść sensacyjną pełną nieoczekiwanych zwrotów, pułapek i podstępnych intencji, a wobec kontrahenta nie obowiązuje raczej domniemanie niewinności. jeśli piekło jest zbranżowione, to pod celą z handlowcami palą jakimś intensywnie rozszczepialnym izotopem. pocieszam się, że pod celą z nieuczciwymi kontrahentami palą guanem trzody chlewnej i butelkami po coca-coli.
b.

o matko, sypię tu sobie w waszej obecności wiadro popiołu na głowę albowiem urągam publicznie na ojca-dyrektora a on po biblijnemu nadstawia policzek i zaprasza na bibkę z okazji popadnięcia w kolejny rok kalendarzowy. doprawdy można popaść w jakąś chorobliwą dysocjację z rozdwojeniem jaźni. nie wykluczam w naszych relacjach syndromu sztokholmskiego.
b.

wtorek, 6 października 2009

mito-manka

nabrzmiała słowy Dehnela, po brzegi zsiniałych z panującego chłodu ust, rozmarzam się nad konstrukcją nowej notki. takiej wiecie. powalającej. soczystej. barwnej. błyskotliwej . takiej po której robi się kopiuj-wklej i na zawsze umieszcza w sztambuchu myśli ozłoconych i co rano , z pamięci, deklamuje je ku wyniesieniu na najwyższy szczebelek zen. i co? i wtedy przychodzi frustracja i przywleka ze sobą siostrę konfuzję i obie wślepiają mi się w klawiaturę wyłupiastymi oczyma i pokątnie mamroczą: nie dla psa kiełbasa, nie dal kota spyrka. wredne łajzy, zazdrosne strażniczki talentu J.D. więc pozbawiona złudzeń oddaję się temu, w czem mi J.D. może i podskoczyć może ale na szczebelek kulinarnego zen nie doskoczy. niedoczekanie. szatkuję, podsmażam, dosładzam miodem i śliwkami, podsypuję cząber z majerankiem w tajemniczych proporcjach znanych jedynie starozakonnym. warzę bigos. kulinarną, organoleptycznie sensualną alternatywę dla prozy J.D. a w międzyczasie zmagam się z antropomorfizacją bogów greckich, albowiem wszak jesteśmy już w pierwszej licealnej i nie da się opędzić pracy domowej ut supra zdawkowym sloganem. więc. porzucam J.D. na rzecz Apollina. choć być może w jakimś kosmo-logicznym wymiarze to jedna i ta sama osoba. i na przemian to zanurzam drewnianą chochlę w garze to znów zanurzam się w mitach greckich i szukam pocieszenia w ludzkich przywarach herosów. i wpadam na myśl rączo, żeby mój gminny brak talentu literackiego zastąpić apologetyką wyższości bigosu nad. I szeptam w lufcik z nieskrywaną satysfakcją , oblizując chochlę: coś za COŚ Jacku Dehnelu.
b

niedziela, 4 października 2009

często chowa

Gnie do ziemi brzozy wiatru zimny powiew
I niedzielny spacer pozostaje w głowie
Jesień się na tronie panoszyć zaczyna
Idzie czas kocyka i grzanego wina
Odkurzam skarpety, golfy , pulowery
Niech już przyjdzie wiosna. Do jasnej cholery

b.
ps.
wręcz perfekcyjna koincydencja na niedzielny, wietrzny wieczór: chilijski merlot i arcypolskie Balzakiana. Dehnela. zanurzam się w wycyzelowane z pietyzmem dla słowa , historii i czytelnika opowieści o naszych małych i dużych nikczemnościach, po które sięgamy zbyt łatwo i które zbyt łatwo usprawiedliwiamy. zdrada, chytrość, kłamstwo – niweczące miłość, zaufanie, uczciwość. takie proste historie. twoje, moje, nasze.
b.
psps.
to się w głowie nie mieści jak ten facet pisze.
co za samutna perspektywa- zostało mi tylko z czterystu dziesięciu stron jeno trzydzieści. Jacku Dehnelu – PISZ grubiej !!!
b.

środa, 30 września 2009

targowica

co to ja miałam. a. miałam dać świadectwo targom w sosnowcu. w sumie to drodzy państwo nuda. i tyle. większą część targowego dnia zajmowało mi krojenie kiszonych ogórków, które znikały jakby każdy z naszych wystawców miał zasilanie na kwaszeniaki. nie nadążałam wykrawać ząbków. ponieważ myślą przewodnią naszego stoiska były koła zębate, uważałam, że plasterki ogórków wykrawane w ząbki na podobieństwo tychże detali będą bezsprzecznym podkreśleniem naszego zawodowego profesjonalizmu. ale tam . margaritas ante porcos vel perły przed wieprze. pielgrzymki ogórkożerców do stoiskowej kuchenki skutecznie udaremniały stosowną obróbkę. nadto jeśli mogę mieć w targach pewne „zasługi”, to niechybnie będzie to błyskawiczne i znaczące podniesienie poziomu cholesterolu u naszych targowych stołowników. smalec bowiem schodził jak woda z zepsutego dolnopłuka i trzeba mi na niego było polować w okolicznych gieesach. zaprawdę piękny był to widok, gdym odziana w wyjściowy gajerek, na nieniskich szpileczkach popylałam po supermarkiecie o godzinie 7:30 z rana taszcząc kosz pełen smalcu, kiełbachy i ogórków, choć wizualnie znacznie lepiej skomponowałbym się z butelką szampana i puszeczką kawioru. ante porcos. mówię wam.
hotel w którym przyszło nam stacjonować wbił nas swoim wyglądem na trzy metry w piękną, śląską ziemię. dalibóg z zewnątrz nie mniej ni więcej jak stanica dla wyposzczonych więźniów azkabanu, oferująca ukojenie chuci wszelakich. zamknąwszy oczy przekroczyliśmy jednak progi tej stancji albowiem alternatywą był nocleg w bagażniku, na co nikt nie zareagował akceptacyjnie. szczęśliwie dysharmonia między powłoką zewnętrzną hotelu a jego wnętrzem kolejny raz potwierdziła, iż po pozorach oceniać nie należy i liczy się wnętrze. a wnętrze było zaskakująco przyjazne. a w kuchni dawali cudowne carpaccio z cieniuchno skrojonej wołowiny we wianuszku z kaparów i słodko pachnący szkockim torfem nobliwy single malt na ukojenie żmudności targowego dnia. jedynym mankamentem hotelu była panosząca się woń ciepłej smoły i smarów przemysłowych albowiem tuż za ścianą rozlokował się magazyn stali, żelaza i drutu. sie kce targować na Śloncku trzeba Ślonck pokochać we wszystkich jego obliczach. tych eterycznych również.
z sytuacji obyczajnych przytrafiły się mi targach dwa rwania. no przy życiu mnie trzymią takie targi. naprawdę. rwania wzięły się stąd, że iż jak powszechnie wiadomo parytet płci w reprezentowanej przez nas branży to jawne wypaczenie podstaw demokracji przemysłowej a wypaczeniom przemysł obrabiarkowy mówi stanowcze i zdecydowane NIE. co skutkuje zdecydowanym wyżem męskim nad żeńskim w stosunku nokautującym. nie dziwi więc rwanie. raczej jego podłoże. otóż jedno było na tle szpiegostwa gospodarczego, drugie , było nieudolną kopią rwania na bridżet dżons i jej spódniczkę i skończyło się zaproszeniem na 3D. pierwsze rwanie było niezwykle nostalgiczne gdyż obiekt rwący znam jeszcze z ho ho ho czasów targów poznańskich gdy całkowicie nieświadoma rażenia noszonym rozmiarem 36 (!!!) epatowałam okolice stoiska kusym przyodziewkiem i z niewzruszoną nonszalancją przedkładałam nad zaproszenia na kawę dyskusje merytoryczne o wyższości śrutowania pisakiem nad śrutowanie kulkami szklanymi. takiej idiotki się nie zapomina. dziw tylko bierze, że obiekt rwący zidentyfikował mnie w rozmiarze bądź co bądź Znacznie bogatszym i w peniuarach już nie tak odważnie frymuśnych (stylistyka klasyczna w miejsce niestosownego odkrywania kolan mode on). rwanie numer dwa skupiło się na mojej , nie ukrywam , pięknej wrzosowej koszuli i niewiele brakowało ażebym ją zdarłszy (imiesłów przysłówkowy uprzedni – przypominam) zarzuciła ja na ramiona obiektu ale rozmiarówka nam nie konweniowała. niepocieszony rwant zaoferował mi wspólne oglądanie filmu w 3D. do dziś żałuję, że mi czas ograniczony obowiązkiem szatkowania kwaszonych nie zezwolił na udział w tejże projekcji. to mogłoby być fascynujące . ja, on, ciemnia sali projekcyjnej i film „technologia obróbki wałów korbowych na pięcioosiowym, sterowanym numerycznie centrum obróbkowym”. życie bywa okrutnie okrutne.
tymczasem muszę się zadowolić projekcja hausa. ale to wszak tylko lichy substytut obróbki w 3D.

b.

wtorek, 29 września 2009

prasa od kuchni

czytam np.:
„ w nosie cytryny, brzoskwinia, pigwa, agrest, nutka benzyny (zapach starego motocykla). Usta zrównoważone, słodkawe, pełne, „maślane”, głębokie, z akcentem czereśni oraz długim, brzoskwiniowym finiszem. kwaskowość obecna ale okiełznana”
albo czytam
„maliny, zielone truskawki, rabarbar, nuta ozonu. Dziarskie rześkie, efektowne, znowu z ekstremalną kwasowością i nieco zieloną nuta rabarbarową „

lub też czytam
„ nos nikły: czarna porzeczka i wiśnia, pieczone ziemniaki, przykre akcenty cebuli i jajka na twardo (czyli zbyt dużo siarki). Usta lekkie, zielone, nieco alkoholowe, płaskie chociaż z pewna gładkością”

i jeszcze czytam
„ aromaty cytrusów, akcent mokrych kamieni i mango, cień mineralności”

i zastanawiam się , jak daleko nie sięga moja kulawa zdolność ubierania w słowa rzeczy i zjawisk. a potem jeszcze nadchodzi wniosek, że nie tylko język ubożuchny ale jeszcze i kubki smakowe w niedorozwoju. chociaż. gdybym tak wydudliła te wszystkie wina, o których pisze oenolog-somelier to mogłabym wpłynąć na szczyty winnego satori i stworzyć niebłahe recenzje. i tylko wina brak. idę więc konsumować własnoręczną sałatkę jarzynową o nucie nadętego selera, ustach przydymionych łętów kartoflanych i z pewną gładkością oleju ze słonecznika , subtelnie muskanego latem skrzydłami skowronka.
dobranoc.
b.

nadgodzinami jesień się zaczyna

no wienc tak. siedzę sobie w biurze i obserwuję kątem oka jak zapada zmrok. a zapada nagle i niespodziewanie oraz nieodwołalnie. z dnia na dzień latoś nam odeszło i przypełzła jesień, z tabunami liści, z bryzgającymi kałużami, z wiatrem szarpiącym fulary i apaszki. tymczasowy pomysł na spędzenie jesieni nasuwa mi się samoistnie choć niedobrowolnie. jesień ad. 2009 przesiedzę w biurze patrząc jak mrok w przybiurowym ogrodzie połyka kolejne rododendrony i unieważnia byt buka-giganta. mottem wiodącym tego sezonu jest konfrontacja „40 godzinny tydzień pracy” vs „no limits”. z tymże jak na razie w konfrontacji druzgocące trzy do zera w setach dla „no limits”. naprawdę . naprawdę NIE PO DO BA MI SIĘ TO !
b.

niedziela, 27 września 2009

kasztanowa laurka

w Rudej nie ma zasięgu ale som kasztany. w ilościach hurtowych zachowują się ponoć jak energetyczne wampiry, w ilościach śladowych vice-versa. Ten kasztan
jest dla Ju, tymczasem zastępczo zamiast bukietu z Okazji. żeby przyniósł dobrą energię i dobrą jesień. i żeby Ju była szczęśliwa, radosna, i jak zawsze nieprzyzwoicie śliczna. i żeby Ją kochali jak my , albo bardziej.
opowieści z Sosnowca o tym jak hotel przypominał skup złomu, o targowych pochłaniaczach smalczyku, o polowaniu na kwaszone ogórki i o świtach pachnących świeżą smołą potem. bo padam na ryjek.
b.

poniedziałek, 21 września 2009

Inwigilacja i infamia

dzwonie sobie dziś ja do pewnego przedsiębiorstwa przewozowego luckość bo mi jutro roman nie potrzebny, a dam się zawieźć na te targi, raz się żyje. no więc dzwonie a tam , w tej słuchawce pani taka jedna mi mówi o dzieńdobry pani beniu ixińska, to na ten i na ten adresik, na lotnisko zaraz podsyłam karoce. yyyy. brakło tylko , żebymi powiedziała jaki mam numer kołnierzyka. doprawdy. sama nie wiem czy bardziej miło czy bardziej strach. jak mnie jakiś oszołom będzie chciał namierzyć i oskalpować (Ten hermafrodyta na przykład) to tylko pyk pyk pyk zadzwoni do przedsiębiorstwa i wszystko jasne. troszkie zgroza jakby. człowiek nawet nie wie jakie ślady po sobie zostawia i kto te ślady wydeptuje. spakowałam do kuferka róshowy sweter w romby, o numer za małe szpilki i dwadzieścia par kolczyków.i myślę. jak by się tu jednak z sosnowca wymiksować. i sprawdzam na zumi.pl czy może jednak sosnowiec nie leży koło rudej. tej rudej, na której króluje alaska powodując , że mi z zazdrości gula skacze góra-dół góra-dół. a tymczasem alaska nic tam nie robi tylko się napawa mazurskim powietrzem pachnącym świeżo wydojoną krową. no może z wyjątkiem , że podlewa las bo suchszy niż gobi i grzybulce zaprzestały wzrostu. w słodkiej zemście zostawiłam ich z walizką gruszek bergamutek. muszą je teraz zapędzić do słoików i złożyć mi w przebłągalnej ofierze za moją tamci absencję. a przede mną, w przewidywalnej perspektywie stosy kanapeczek i kaźń stóp. i konsultacje z ulubionym germańcem na temat wyższości freza ślimakowego nad dłutakiem. boję się, że Oni mnie kiedyś zdekonspirują, zdemaskują, zgilotynują, wbiją moją pustą głowę na pal i obniosą z hukiem i wstrętem po wszystkich oddziałach firmy w europie, azji i afryce (pocieszające, że to byłoby nieco na podobieństwo pielgrzymki światełka pokoju, się łudzę)a potem wsadzą w duży wek i wystawią na regale z podpisem gnominia vulgaris.
b.

ps. 22.09.09 godzina 11:59
mamy zletka biorąc dwie godziny obsuwy w wyjeździe z biura. pracujemy nad tym, aby opóźnienie było tak znaczące, iżby wyjazd na targi stał się kompletnym bezsensem. na razie cny plan się nam ziszcza i udaje. choć. jeszcze nie wiemy co na to ojciec-dyrektor. może być będzie auseinandersetzung.

niedziela, 20 września 2009

Sto Lat dla Starszego Pana !!!



warto było dojechać, w wielkiej tajemnicy przed Starszym Panem na Mazury, choćby po to, żeby zobaczyć jak Mu wilgotnieją oczy z radości gdyśmy się niespodzianie wyłaniali z mroku – rodzina i przyjaciele gotowi celebrować 75-te urodziny. ogień strzelał szczapami pod kuchnią, pachniało suszonym grzybem , na stole zimna wódka i ogóry a przy stole Ci co mogli dojechać. nie ma na taką okazję piękniejszego miejsca na ziemi jak Ruda. krystaliczna noc z baldachimem gwiazd wybrzmiała świtem bladym przygruntowym przymrozkiem a dzień przypiekał słońcem na błękitnym, bezchmurnym nieboskłonie. Starszy Pan musi mieć jakieś chody u synoptyków :) jedynie perspektywa powrotu na kolejny weekend na Rudą utrzymie mnie przy życiu przez tydzień na targach w Sosnowcu. niespiesznie kompletuję targową garderobę i łapię się na tym , że do walizy wciskam bojówki, w których zwyczajowo penetruję mazurskie lasy. ech. jakoś zleci. byle do piątku. a w sobotę znów zapadnę się w otchłań kanapy na nowej , ogromnej werandzie w Rudej i oddam się kontemplacji urody świata okraszonego zapachem maciejki i brzękiem dzbanka z cynamonową herbatą.
b.

czwartek, 17 września 2009

Łajza mi Nelli



nie wiedzieć czemu nasza mistrzyni nożyczek za każdym razem próbuje upodobnić mnie do jakiegoś celebryta. wprawdzie świat od tego piękniejszym się nie staje, ale za to śmieszniejszym na pewno. sfokusowanie na skróceniu zaowocowało ni mniej ni więcej a lajzą minelli w kultowej scenie kabaretu. nie wyglądam może tak ładnie jak lajza (osobiście uważam, że lajza NIE jest niestety ładna) ale z moim wytrzeszczem prawego oka w konkursie na sobowtóra mogłabym zamieszać na podium. głowę mył mi jak zwykle Ten hermafrodyta. troszkę się go boję. ale mi przecież nie poderżnie gardła w salonie pełnym rozpleplanych pań. dwie, trzy wizyty u fryzjera na kwartał i napisałabym historię tak rzewną, że Leon Wiśniewski z zazdrości zjadłby swoją „samotność ...”. obserwując galopującą gotowość płci pięknej do zwierzeń wszelakich u golibrody nasuwa mi się przekonanie, że furorę na rynku zrobiłby psycholog praktykujący układanie misternych anglezów. podczas gdy cały salon frenetycznie furczał od intymnych wynurzeń łamiących najbardziej skrywane tabu rodziny/znajomych/przyjaciół/psa i ciotecznej kuzynki stryjka mietka, tej co ukrywa, że ma dziecko z koreańskim strażakiem – dwa fotele zachowywały ponure, grobowe milczenie. na jednym przycinał skronie nobliwy pan w garniturze marengo, na drugim usiłując mimo wygórowanej krótkowzroczności wślepić się bez binokli w nowo aranżowaną fryzurę siedziałam ja. co po raz kolejny napawa mnie mniemaniem, że być może jem zbyt dużo testosteronu.
tymczasem idę zmyć z twarzy obcięte końcówki grzywki, albowiem wyglądam nieprzymierzając jak jimmy pif-paf z „bolka i lolka na dzikim zachodzie”.
...
szczęśliwie zarost się zmył. a więc testosteron jedynie mentalny. ufff
lajza b. mi Nelli

poniedziałek, 14 września 2009

łojep - czyli satyra mimo woli

ojciec-dyrektor zredagował treść komunikatu, jaki winnam rozprzestrzenić wśród naszych ukochanych klientów z prędkością ponaddźwiękowego światła . a która ma nam przynieść laur chwały i wdzięczność narodu za wspieranie kultury przez duże „S” :

firma nasza … jest sponsorem mistrza juniorów w biegu przejałowym na 400 m

zastanawiam się, czy umieszczenie tej treści kursywą należycie podkreśli ważkość tematu czy raczej ugruntuje czytelnika w radosnej facecji ?

wytłumaczenie się ojcu-dyrektorowi z konwulsji chichotu po zapoznaniu powyższej treści oraz wyegzemplifikowanie istotnej różnicy w sensie komunikatu z zastosowaniem przestawnego naprzemiennie „j” i „ł” nie było łatwe.

b.

czwartek, 10 września 2009

o muwi sie mówi

oglądał kto wczoraj ten nowy serial? naznaczony? najeżony? nadgryziony? wiecie, że tam gra fredi kruger? serio serio. a pozatym to taki śladowo mroczny raczej. nie musiałam gryźć poduszki. a się przygotowałam. intryga zatliła , nadymiła i zgasła zalana sztormem. miał mnie wciągnąć jak wir frani ale chyba jednak ten serial spostponuję. a najfajniejsza była ta pani na dnie kutra w czerwonym barszczyku. no proszę was. żeby utoczyć tyle posoki musieliby tam zasztyletować tuzin osiłków. z jednej chudej dziewicy nie da się wycisnąć sześciu wiader barszczu. no way.
b.


za to hausik bdb i ekselent!

środa, 9 września 2009

faceci to rondle *

nie mam na ten temat filozofii. bynajmniej. osobiście ostatnimi czasy żaden mi nie podpadł. wykluczamy w tym miejscu ojca-dyrektora, którego postrzegam raczej jako instytucję a nie nosiciela tego no, jak mu tam, yyy... jabłka adama. choć z gruntu rzecz ujmując powinnam stwierdzić, że określenie ŻADEN już samo w sobie żenująco świadczyć by mogło o moich predylekcjach behawioralnych . albowiem ponieważ skoro jednak wiemy, że idealnych mężczyzn nie ma (z wyjątkiem starszego pana, który ma kilimandżaro wad a mimo to stoi u mnie w najwyższej hierarchii tuż za Tolkiem Bananem) to oznacza, że nawet mężczyzna z najgorszą dysfunkcją nie zgotował(ugotował) mi krwi. dochodzenie przyczynowo-skutkowe bije na głowę „modę na sukces”. jest bardziej nudne, bardziej długie i bardziej poplątane. nie żebym się uskarżała. gdzietam. zastanawia mnie jednak mój status. jestem li ja jeszcze singlem czyliż azaliż już starą panną. i czy w związku z byciem raczej starą panną ( prawdopodobnie za ten stan w wiekach średnich dawno spaliliby mnie na stosie) uchodzi mi zdziwaczeć do szczętu. kusząca perspektywa zaprawdę. ostatecznie w szerokim spektrum znajomych mogłabym być nie koronowaną królową tego status quo. a zresztą. możecie mnie ukoronować. tylko żeby mi korona duża była i zakryła prześwity łysiejących skroni. uchodziłoby mi każde dziwactwo i każda idiotyczna fanaberia, płazem. bez-kar-nie. prawda ?
b.

* Wyniki tłumaczenia: pan
angielsko-polski
pan (Ectaco-Poland)
v, 1 rondel

poniedziałek, 7 września 2009

w ciągu

nie wiem jak to się stało ale zamiast zaplanowanych dwóch parówek wyniosłam dziś ze sklepu prince-polo caffe latte. więc no. powiedzmy sobie, robimy wyłom w zasadzie” nie nie nie, nie jadam czekolady a wafelków po prostu nie znoszę” . otóż TE wafelki jadam. i taką mam wizję , że otwieram swoją trzydrzwiową szafę a tam równiutko poukładane batoniki. od podłogi po sufit.

b.

niedziela, 6 września 2009

Przychodzimy odchodzimy czyli wieczór z Piwnicą Pod Baranami

Przychodzimy, odchodzimy
leciuteńko na paluszkach
Szczotkujemy wycieramy
Buty nasze twarze nasze
Żeby śladów nie zostawić
Żeby śladów nie zostało
Miasta nasze domy nasze
Na uwięzi się kołyszą
Tuż nad ziemią ledwo ledwo
Jak wiatr mały to nie widać
A jak wielki wiatr się zdarzy
Wielka bieda puszczą cumy
Zatrzepocą się zatańczą
Miasta nasze domy nasze
I polecą w stratosferę
Przygarbionych w pustym polu
Bez oparcia bez osłony
Bez niteczki choćby coby
Przytwierdzała nas do ziemi
Wiatr nas porwie i poniesie
Za kołnierze podniesione
Porozrzuca gdzieś w przestrzeni
Nam to nic przeczekamy
A jak skończy jak ucichnie
To wstaniemy otrzepiemy
klapy nasze rączki nasze
Żeby śladu nie zostało
Od początku zbudujemy
Miasta nasze domy nasze
Sprzęty nasze lampy nasze
Żeby wiatr miał czym kołysać



Słowa J. Jęczmyk

I tak to niespodziewanie, choć wszak zapowiadanie, spędziłam wieczór z Piwnicą Pod Baranami. Gdyby mi można było wybrać datę urodzin, wskazałabym taką, żeby móc choć otrzeć się o Piwnicę WTEDY. za możliwość obcowania z tym KABARETEM zgodziłabym się nawet mieć dzisiaj lat hm sześćdziesiąt.
A gdy śpiewają, w półmroku, szeptem prawie, to dreszcz przechodzi

w zgiełkliwym pomieszaniu życia
zachowaj spokój ze swą duszą
przy całej swej złudności,
znoju i rozwianych marzeniach
jest to piękny świat
jest to piękny świat...

b.

piątek, 4 września 2009

mrzonki w piontki

piątek.
hm.
zjadłabym zupy rybnej w restauracji „u Ewy”.
ech.
gdyby mnie tak ktoś teraz
eksportował,
deportował,
ekstrapolował
lub
ot, porwał
do Sasina !
b.

środa, 2 września 2009

prokrastynatorja

zapisałam się do doktora pierwszego kontaktu. i to będzie faktycznie ten pierwszy raz. pani doktor mnie nie zna ja nie znam pani doktor. wszystko się zgadza. a ponieważ pierwszy kontakt przewidziano na 14 września (ciekawe jak do tego czasu wytrzymałabym z zapaleniem kłębuszka trąbki eustachiusza ) intensywnie wymyślam dla pani doktor interesujące dolegliwości, żebym od razu jej w oko wpadła i była TYM przypadkiem, o którym się mówi latami i z tkliwością wspomina po całym dniu pretensjonalnych kaszelków, wysięków, swędzących łopatek. macam się więc po korpusie i intensywnie próbuję dopasować ekwilibrystyczne teorie dr. hausa do swoich niedomagań. z przyrością wykreślam wędrującą nerkę, zespół lustra Giovanniny i zatrucie sporyszem. spektrum wąskie bo mam za sobą dopiero trzeci sezon hausa. po piątym mogłabym u pani doktor zabrylować. nicto. skupię się na faktach prawdopodobnych. strzyka mi na ten przykład w biodrach i kolanach. oraz drapie obce ciało mostek od środka. jakbym połknęła (a nie pamiętam) piórnik lub futerał na nóż wędkarski. jak się przegnę tak wiecie, jak rita hayworth w gildzie lub heroina podestów z rurą to mi tak coś w mostek bodzie od podszewki. jeśli też tak macie, to dajcie znać. nie będę szła do lekarza z populistycznym zwichnięciem przyczepów żebrowych. pff. ewtl. biodra . bolą sobie niecyklicznie i tylko jak leżę. to może je jednak zataję bo mi każe doktorka nie leżeć. a to byłoby gorsze niż pleśń na języku. odwieczne prawo do leżenia uważam za niezbywalne i sama se tej gałęzi nie odetnę. never. potem co tam jeszcze. włosy. a w zasadzie ich trend do oddalania się od właścicielki. po miesiąca zażywania pewnej kuracji mam wrażenie, że intensyfikacja emigracyjna moich włosów przybrała na apogeum. może jestem chronicznie uczulona na skrzyp? chętnie też obejrzę sobie własną morfologię. ciekawam, czy w myśl jesteśmy tym co jemy, w obrazie morfologii zobaczyłabym słoik z marynowaną papryką, orzeszki w panierce z sera i cebuli oraz szkielet tuńczyka (niechybnie pokłosie wchłoniętego ostatnio sushi). no i to chyba PRAWIE wszystko co mam do zaoferowania pani doktor. w zanadrzu trzymam oboma garściami definitywnie zdiagnozowaną, niepodważalną i specjalnie wyekstrahowaną prokrastynację w najczystszej postaci. O ! to mam na mur, żelazo, beton i stal. Odwiecznie i niechybnie nieskończenie. i ściskam kciuki, żeby na to dawali zwolnienie wraz ze skierowaniem na bora-bora.
a tymczasem jutro dzień świra ,czyli sam na sam z ojcem-dyrektorem. nakarmiłam go dziś winogronami. cholera, nie pamiętacie czym potencjalny zabójca nafaszerował winogrona dla alicji z „wszystko czerwone”? chętnie zrobiłabym taki sequelik!

b.

wtorek, 1 września 2009

świerszczyku mój

obawiam się, że we środę czeka mnie hekatomba, armagedon i całopalenie na azbestowym stosie. zgodnie z tendencją, której jakoś mi się nie chce odepchnąć ni nogą ni ręką albowiem czuję, że ta nawałnica po prostu musi przetoczyć się po mnie jak walec drogowy, otóż zgodnie z tą tendencją słyszę już jak spadają pierwsze bazaltowe odłamki lawiny. puk puk puk. spadają mi na czubek głowy , bynajmniej filozoficzne, kamienie. nie ogarniam tej kuwety. i jestem małym PUCHATYM (czytaj baaaardzo puszystym) króliczkiem nad którym szczerzą zęby psy gończe i wilcy i kruki i wrony i sępy i gęsi i głodne kozy. albo nie. jestem chryzostomem cherlawym upraszającym o pogłaskanie.
b.

ps.
12:04
mówię Wam, szraża jeźdźców apokalipsy to przy dzisiejszych wydarzeniach w biurze jak pokojowa parada osłów na placu defilad.
b.

psps
13:19
a jeśli ja czytam w opiniotwórczym portalu, że „zabił wuja, bo mu zjadł sałatkę” to doprawdy poziom skrupułów przed gremialnym zgilotynowaniem wszystkich, którzy dziś zaleźli mi za skórę wydaje się być maksymalnie zredukowany do zera absolutnego. my nerves are twanging like violin strings.
b.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Izjoginici

a w sobotę. uprawiałam jogę wodną na głównej arterii tarchomina. bezmała 3 kilometry na piechotę w rzęsistych strugach deszczu nierzadko, płynnie przechodzących w oberwanie cebrzyka. kiedym już zmokła w piętnaście pierwszych sekund ulewy (na obranej trasie mogłam się skryć jedynie pod liściem obficie porosłej tego lata babki lancetowatej - gdybym była jakąś skurczoną calineczką , albo pod ławką – jednak dłuższe pozostawanie w pozycji kucającej kury nie licuje mi z imydżem sfrustrowanej heroiny „hu kers”) no więc kiedym już zmokła to porzuciłam myśl o ucieczce spod tej rynny, bo ujść na sucho to by mi i tak nie uszło a po co mi od truchtu bezdech lub histeryczna zadyszka. i szłam tak w tym deszczu jak nieprzymierzając kwintesencja stoicyzmu, jak ten grążel na jeziorze zen. i kiedym tak szła i mokła, kwaśna deszczówka skutecznie zmywała ze mnie troskliwie wmasowane rankiem kremy i balsamy, ten na liczka gładkość, ten na miękkość śródstopia, ówże na alabastrowość łydek - więc na skutek prostej reakcji chemicznej kroczyłam w tych strumieniach deszczu niczem wenus, cała skąpana w pianie . bądź może bardziej stosownie należałoby rzec sunęłam po arterii niczem wąż, któren śliską piersią dotyka się zioła. stąd izjoginici.
ale. co się odwlecze, to nie uciecze. idę dziś zbadać podmiejski rynek pod kątem i w temacie.
b.