środa, 30 grudnia 2009

orędzie

generalnie rok był udany choć trochę do dupy. oho - zadrżała mi z oburzenia klawiatura. klawiatura zresztą też jest do dupy i nie chcą się wciskać niektóre klawisze, co je przyblokowały niezliczone okruszki wielokrotnie uprawianej nad klawiaturą konsumpcji. w mijającym roku pańskim 2009 przybyło więcej niż planowałam kilogramów , siwych włosów i trosk. ubyło , jak zwykle, więcej niż planowałam, włosów . nie zostałam dyrektorem/fryzjerem/alpinistą/spikerką/ królową fitnes roku – co nie jest takim znowu zaskoczeniem, skoro nie pretendowałam. tradycyjnie już nie przyturlał się pod moje okno rycerz na białym koniu. ale. mimo to udało mi się kilka razy zakochać. tak - zakochanie jest całkiem miłe. nawet jeśli bywa jednostronne. raz zakochałam się w synu kolegi . cóż, że w sprzyjających warunkach mógłby być i moim synem. serce się nie zna na metryce. drugi raz też się szaleńczo zakochałam, ale już nie pamiętam w kim. w tym niemieckim organiście chyba. w Jacku Dehnelu oczywiście też się zakochałam. I w Pilchu się zakochałam. wychodzi na to, że straszliwie jestem niestała w uczuciach. co robić – taki rozwiązły mam charakter. w przerwach między jednym, drugim, czecim i czwartym zakochaniem przypominałam sobie, że przecież od lat jestem zakochana w tym jednym jedynym. ha - być może jakiś bystry psychiatra mógłby się ze mnie doktoryzować. gdyby był jeszcze przystojny jak Gregory Peck, to bym mu się w suplemencie i w nim zakochała. wiadomo wszak, że empiryczne doświadczenia ważą więcej. może nawet dostałby za to doc. hab.
ponadto w mijającym roku zrobiłam doskonały sos na bazie konfitur z malin i octu balsamicznego, którym polałam kozi ser na liściach rukoli obłożonej konferencją (gruszką taką). może to wkład w menu świata niewielki ale mówię wam, wielce zacny. i tak to, popijając poranną kawę w szlafroku (ja w szlafroku, kawa w kubku), nanizam sobie tegoroczne wydarzenia na nić pamięci (mójboże , mój ckliwy sentymentalizm gruchnął był właśnie o dno cynowego wiadra i wydał grzmiące, szydercze echo).
ja bym chciała, żeby w tym nadchodzącym roku pod pewnymi względami nic się nie zmieniało a pod pewnymi względami, żeby się zmieniło całkiem i do cna. żeby się odwróciło nieprzychylne natenczas koło fortuny starszego pana. żebym już mogła łazić na pierogi i na skrable tuż za rogiem. żeby w lecie upał i słońce a w zimie biała sanna. żeby trochę zwariować ale nie oszaleć. żeby jeść i chudnąć. żeby się pomarszczyć z godnością i z klasą. żeby ujarzmić złe nawyki . i nie podjadać w tapczanie jajecznicy z czech jaj o dwudziestej czeciej. potwornie dużo mam zaplanowane na ten nadchodzący rok. już tylko myśląc o tym się zmęczyłam. więc życzę sobie i Wam, żebyśmy chcieli i siły mieli !

b.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

meanwhile

no to co. przesmyrgnęły nam Święta. wziuuu i po. ale tam ojtam. za rok będą następne. ważne, że byłe TE. i ważne, żeby w nas były jak najdłużej. tymczasem w ustach wciąż jeszcze smak śledzia , karpia w galarecie i boskich pierogów a na wątrobie zaległa i nie drgnie kapucha z grzybami i kapucha z grochem. mój kaukaski świerk zaprzestał wydzielać woń spoconego rycerza i dzielnie dzierży swą kolczugę. opada dosyć majestatycznie, co wróży mu u mnie wikt i opierunek co najmniej do marca. może mu do tego czasu rura, tfu, igły zmiękną, bo nie wiem jak by go chwycić, żeby sobie nie przeorać do krwi korpusu.
ale zanim nastąpi ekstradycja świerkowego króla rodżera to. rano (powiedzmy 9:17) kawa do łóżka i woń pierniczków (owszem piekę, owszem nie jadam), w południe perkoce bigos w saganach, wieczorem lampka czerwonego i Pilch z audiobooka. ot, droga do nirwany. ot, drobne przyjemności podarowane tym, którym dane są sprolongowane święta aż do Nowego Roku. innym (wykluczamy drogowców) na osłodę posypało z nieba jak cukrem pudrem po faworkach. a na mojej rozkopanej do immentu ulicy , dziś gdy taka zawierucha i śniegiem sypło, fachowcy układali coś jakby krawężnik. chwała ci o św. Rochu patronie brukarzy. bo mi się roman zaraz całkiem na tych wertepach rozleci, co je fachowcy tak misternie wyrzeźbili dwa miesiące temu. na tych wertepach to mi roman tak trzeszczy, stuka i jęczy, że się mi serce kraje. a skoro krawężnik, to wszak jest i nadzieja, że przestrzeń pomiędzy jakąś gładzią wypełnią. prawda? przed majem. prawda?
b.

środa, 23 grudnia 2009

Mam bombki. Mam choinkę. Mam życzenia!


Dzwonią w rytm kolędy dzwonka postnych śledzi
sanna w śnieżnej kuli wiruje bajkowo
gdzieś na niebaskłonie zaraz się zaświeci
nadzieja, że wszystko się zacznie na nowo

Bóg się rodzi, moc truchleje, ma granice nieskończone
niechaj blaskiem swym oświeci nasze troski niezmierzone
nasze zadry, problemiki, nieczyste sumienie
i na twarzach odmaluje radosne wytchnienie

Zdrowia pod dostatkiem, życzliwości wokół,
fortuny co na nas spojrzy z łaskawością,
pośród zawirowań znaleźć święty spokój
obdarzać i być hojnie obdarzanym miłością

Wesołych Świąt Kochani ! Wesołych !
b.

sobota, 19 grudnia 2009

nie mam bombek. i choinki. mam kręcz i rwie mie w boku

jak armagedon to armagedon. padam na ryja i nawet nie czuję, że sie walę w ciemię. jakiś taki zafurczany ten dzień był, że naprawdę jęczą mi nawet paznokcie. zresztą im to się akurat nie dziwię. parę godzin moczenia w wc-pikerze i domestosie znacznie je zmaltretowało. najpierw pobudka o 7:00 i wziu po karpika do p...go au’cham’a. w spienionej , szlamowatej breji radośnie pluskały ogonkami rybki. ustawiłam się w kolejce. co nie było łatwe bo byłam pierwsza. ale. zaraz za mną ustawił się karny ogonek. bo rybki wprawdzie są ale kasjera nie ma. zaspał bidulek. potem przeczytałam sobie taki wielgachny napisik nad basenem „ karpi nie ważymy ”. hm się zacukałam. i nie skumałam o co kamon. potem się okazało, że nie ma wszak potrzeby ważyć bo i tak każden karpik waży bez mała czy kilo. miałam kupić pięć kilogramowych – czyli dla zachowania wagi powinnam wziąć jeden i czy-czwarte karpia. ale nie krojom. no to wzięłam zamachałam rzęsami i mi pan sprzedawca o urodzie młodego willema dafoe zważył jednak, gdym zakwestionowała jego wagę na oko. bo na oko proszę pani to ten ma jakieś kilo czydzieści i bach go na wagę a waga mówi czy piętnaście. willem dafoe zanurkował jednak we wannie i wyłowił mi nieco mniejsze sztuki. w sumie i tak cztery rybki ważyły sześć kila. netto. bo potem , zgodnie z prerogatywą oczadziałych obrońców humanitarnej konsumpcji karpia, willem dafoe wlał mi do worka z rybkami wiadro wody. bez wody nie sprzedadzą. na moją nieśmiałą propozycję ukilenia rybek jednym sprawnym ciosem zamiast wlewania im cuchnącego szlamu zostałam zbesztana i postawiona przed kategoryczna dysjunkcją albo z wodą albo bez rybek won. ja bym chciała, żeby taki jeden debil z drugim co walczą o humanitarne traktowanie karpi przyszedł do tego sklepu i zataszczył te wory z wodą wszystkim kobietom i tak już przygiętym do ziemi tonami innych świątecznych zakupów. ja bym chciała zobaczyć , jak im pęka żyłka pierdząca po takim spacerku do autobusu. a panie domu zaraz po zakupach nie kładą się raczej na leżance w spa tylko włączają zapasowy motorek i jednocześnie sprzątaj/gotują/ pakują/ubierają i gdyby wiedziały co to znaczy to pewnie najchętniej zaśpiewałyby last kristmes. dotaszczywszy karpiątka do domu bardzo humanitarnie i aseptycznie (bo w rękawicach gumowych) wywlokłam rybkom flaki. przedtem starszy pan również bardzo humanitarnie każdego zdzielił przez łeb . ekologicznie – bo drewnianą gałką. a potem również humanitarnie wyjął im oczka deserowym widelczykiem. tasaczkiem ciach ciach wyrzeźbiłam z rybki dzwonka. widać jeszcze naonczas miałam jakiś power, bo przy okazji straszliwie zrypałam starszym państwu deseczkę. by się zrehabilitować wylewitowałam po choinkę. poza nienegocjowalnymi warunkami, że. ma być 2,50, wąska, zielona, jodła, tania i pachnąca musiałam jeszcze uwzględnić konieczność przewiezienia jej romanem. pan sprzedawca otaksował romana okiem znawcy i naśladując reklamę rzucił mnąc peta między zębami – „to ten samochód? mały jakiś”. pff. zapewniam was. i roman i duńskie jodły są niezwykle elastyczne. troche mnie zafrapowała konieczność wyciągnięcia z romana drzewka, bo jakoś tak się spasowali, że ni kuta w jedną ani w druga stronę. w końcu widząc mą nierówną walkę z przyrodą jakiś nieznany mi młodzieniec pospieszył ze swoja pomocą i nie dość, że wyrwał jodełke z ramion romana, to jeszcze mi ją odtachał na klatkę. nie chcąc nadużywać luckiej życzliwości zełgałam, że oj ja tu mieszkam na parterze. to ja już dziękuję bardzo. po czem, gdy młodzieniec znikł z horyzontu, naplułam se w dłonie, chwyciłam drzewo i pobiegłam rączo jak sarenka na siódme piętro. bo w przeciwieństwie do romana, winda nie była już tak elastyczna. na trzecim piętrze miałam zawał. na piątym zobaczyłam gwiazdy. na siódmym zebrałam do kieszeni płuca. po czem (zamierzony paralelizm) okazało się, że otwór stojaka ma średnicę 12 centymetrów a jodełka jakieś 25 cm. no to co - tasak, piła, pilnik, młotek. po godzinnej udręce z pniem starsza pani uznała, że razem ze starszym panem rzeźbimy w pniu świątka. redukowaliście kiedyś sęki w pniu duńskiej jodły? podczas gdy starszy pan redukował obwód drzewa zamarzyło mi się, wzorem ofelii, pójść do klasztoru . o ścisłej regule zakazującej jakiegokolwiek kontaktu z drzewem iglastym.
a potem ...
chce wam się to jeszcze czytać?
a potem pojechałam zapolować w sklepie na kilo kiszonej kapusty. na podobny pomysł wpadło 99,9% społeczeństwa. oczywiście, że wywlokłam spod kasy siedemset ton towaru. a i tak zapomniałam herbaty, jajek, oleju, serwetek i już nawet nie chcę wiedzieć czego więcej. tymczasem na niebie sierp księżyca odgwizdał wieczór. no to co. no to jeszcze myk myk do sister w pilnej sprawie służbowej. myk myk do starszych państwa w pilnej sprawie rodzinnej. i co. i już o 18:12 hołm, słit hołm. nie-tknię-ty szmatą. przedzierzgłam się więc prędziuchno w black mambę. szast prast wypucowałam kafelki, szczoteczką do zębów wyrenowowałam fugi, odkurzyłam kąty z pajęczyn , wypolerowałam srebrną łyżeczkę. a teraz. padam na ryja. przy tapczanie postawiłam flaszkę tegorocznej wyśmienitej wiśniówki. a w sprzęcik zapuszczam „love actually” .

mimo wszystko.
kocham TE ŚWIĘTA!
b.

piątek, 18 grudnia 2009

biforek

na świątecznej kartce dla naszych milusińskich klientów , która winna emanować ( zgodnie z bożonarodzeniowym wielowiekowym entourage’m opartym na utrwalonych tradycją ingrediencjach posiłkujących się dość charakterystyczna symboliką … yyyy alem się zapętliła , w sumie wiecie – chodziło mi o ten świercek pachnący u powały, pierwszom gwiazdke , uszka w barszczu, kolędników, sianko pod obrusem i hej kolęda kolęda! ) ciepłem, radością, spokojem i optymizmem - artysta fotoszopista odkrył nowatorski, nietuzinkowy oraz dość kontrowersyjny pomysł na wyekstrahowanie nastroju świątecznego i zaproponował nam TO:w pierwszym odruchu skojarzenie z wojną światów, wybuchem wulkanu na marsie i końcem świata nasunęło się nam wszystkim bez względu na wiek, narodowość, płeć i przekonania. w króciutkiej chwili utraty rozumu (z pewnością pod wpływem szoku) podjęliśmy nieudaną próbę wydobycia z TEGO świątecznego przesłania ale zaraz też dobiegliśmy jednak do wniosku, że to nie my utraciliśmy rozum projektując w ramach kartki świątecznej spektakularną makietę wybuchu atomowego. po wielogodzinnych pertraktacjach, szantażu, i wykładach na temat „o istocie i wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Armagedonem” artysta fotoszopista zrobił co mógł .i musiał . w końcu przeforsowaliśmy - czytaj sfinansowaliśmy ewent z błękitnym nieboskłonem i dzwonkami u sań:


i tak to wizja artysty kolejny raz ugła się pod argumentem sakiewki. choć jesteśmy zdania, że tym razem świat nam będzie za to wdzięczny.
a swoją drogą nastrój przedświąteczny u mnie bardziej „armagedon” niż „cichanoc”. jednak artyści widzą więcej.
b.

wtorek, 15 grudnia 2009

śnieg i barany

spadł. moja nowa zimowa obów na to diktum strasznie się obraziła i zaniechała funkcji grzania. o nie! ona się nie pisała na minus czy i TO białe. owszem, suchutkie i podgrzewane panele granitowe tak. białe ją stresuje. zbyt szybko traci się na nim przyczepność a odmiana poliuretanu której użyto by wdzięcznie imitować skórę bawoła umożliwia niczym nieograniczoną penetrację stopy przez temperaturę otoczenia (a wszak przy gruncie temperatura jest niższa, więc marzną mi paluszki). tak więc. wzuwam moją nową, śliczna obów zimową i dreptam. po domu. ci co u mnie byli wią, że w zasadzie wysoka obów zimowa jest jak najbardziej wskazana. gdyż od podłogi ciągnie jak od krypty. więc. w wariancie ataku zimy nie obędzie się bez onuc omotanych na obówi. oczywiście , że omotanych na zewnątrz, gdyż ścisłe przyleganie onej do stopy, gwarantujące wdzięk, szyk i szarm przewiduje jeno wzucie na stopę 8den. wakat onuc każe mi rozważyć wariant z narciarskimi skarpetami. są duże, ciepłe i mają wzmocnione spody. ideał (tu jak najbardziej, sięgnie bruku).
b.

piątek, 11 grudnia 2009

post factum czyli czekając na cud z fotoszopa


okazało się, że zimowe studio fotograficzne niezwykle udatnie imituje tropiki. czy pluliśmy sobie we własne i cudze brody, gdy nam na plan przyszło wyjść w futrach, czapkach, szalikach i innych zimowych imponderabiliach? ależ. udając wysokogatunkową i kapryśną divę , po krótkiej wymianie implikacji ze scenarzystą , że jeśli w futrze przy tym cholernym reflektorze to po jego trupie, udało mi się ogacić na plan jedynie w beret , rękawiczki i szalik w kolorze młodego burgunda, albowiem pasował mi do tuniki sprytnie maskującej moje obfite nadwyżki okołopośladkowe, choć za niedługo okazało się, że jeszcze lepiej konweniuje z kolorem mojej twarzy. przebywanie pod specjalistycznym studyjnym oświetleniem dłużej niż minut dwie łatwo idzie w udane konkury z pracą przy martenowskim piecu. starannie nałożony makijaż (inklinacje aby w wieku podeszłym przypominać podlotka wyraźnie się nasilają w obecności kamer) nostalgicznie spływał mi rzęsistymi kroplami, walając paskudnie, śnieżnobiałą pleksi imitującą gładź tafli jeziora. ponieważ w kadrze mogło to wyglądać na krwawe ślady bestialskiego zabójstwa, pani inspicjentka zmuszona była co i rusz przelecieć pode mną mopem dla zniwelowania śladów mojej wątpliwej młodości. odrębną atrakcją planu była płyta pleksi . mniejsza, gdy się na niej stało w samohamownych traperach. jednak już na styku pleksi-krawędź łyżwy/narty mogło się wydarzyć co najmniej kilka salhofów pod rząd, nadmieniam, że w momentach, których reżyser raczej nie przewidywał. kolega wykonujący jednonożny telemark podpierając się fachowo narciarskimi kijami prawie wykonał nam szpagat , sznurek i mostek w jednym. ja, ratując swoje życie, tak mocno ścisłam w chwili zagrożenia życia szyję ojca-dyrektora, że cud (cholera) , iż wyszedł z tego jedynie z lekkim kręczem szyi. nie przewidując katorżniczych konsekwencji, w żarcie udałam kulawą jaskółkę na łyżwach, co tak przypadło do gustu panu rezyserowi, że postanowił to uwiecznić. dobra tam. machnę mu, pomyślałam, tą nogą ze dwa razy i będziemy kwita za zbojkotowanie futra. ale tam. furda dwa razy. dwieście razy! „o tak tak, pani trzyma tę nogę w lewo, w lewo mówię , super, a teraz w prawo, w moje prawo i jeszcze raz i jeszcze raz.. no dobrze. było prawie super. a teraz zaczynamy zdjęcia”. w tym momencie marzyłam jedynie, żeby mu tą nogą obutą w łyżew skreszować czoło. pilates przy tych wymykach to pikuś. nie pytajcie czy mam zakwasy. pytajcie jak duże. podczas gdy ja w pocie czoła udawałam katerinę witt a kolega ryzykując przerwanie łączności kręgów lędźwiowych imitował drużynę nhl w natarciu , ojciec-dyrektor ze stoickim spokojem , siedząc na zgrabnym zydelku odławiał w wyimaginowanej przerębli swoją rybkę, napinając muskuły pod jej ciężarem, a z kieszeni jego kapoty wystawała flaszka wutki, o której już wszyscy serdecznie marzyliśmy. rolę rybki zagrał rewelacyjnie, śmiem twierdzić, że najlepiej ze wszystkich aktorów tej tragikomedii, lekko śnięty karp sote. pewnie dziś leży na patelni inspicjentki., nieświadom swojego artystycznego wkładu w naszą scenkę rodzajową. potem przyszła pora na dynamiczną grupę laokona. nie ukrywam, miło było popatrzeć na zmagania kolegów w bezpiecznej odległości od reżysera i reflektora. no fakt. trochę mi było szkoda pani M. ubranej w futro z nutrii i lisów , wypożyczone na ten cel od starszej pani. swoją drogą piękne futro. zdania pani M. po sesji w blasku studyjnych lamp starsza pani pewnie nie chciałaby usłyszeć. sanki, narty i łyżwy w studio fotograficznym to idealny set , by zmaltretować wszelkie inklinacje ku sportom zimowym. a teraz co. czekamy. fotoszop rozgrzany do czerwoności próbuje wykreować naszym kosztem zabawną scenkę. zabawną. hm. to znaczy choć trochę niwelującą wrażenie bandy idiotów na cholernie śliskiej pleksi a’la jezioro rodem z opowieści z narni, z motającym się nad nieistniejącą przeręblą, już pewnie dawno skonsumowanym, karpiem w panierce.

b.

czwartek, 10 grudnia 2009

obiecałam

najpierw gromadzimy niezbędne akcesoria


potem ustalamy celebrytę
potem wkraczamy w obiektyw i udajemy, że wiemy o so chodzi a kamera nas kofa
państwo od przerębla precz, wchodzi grupa sportowo zaawansowana

i znowu sie okazuje, że robienie z siebie bałwana wychodzi nam w sumie najlepiej

b.

środa, 9 grudnia 2009

a tu kurz , pajęczyny i grzyb na stropie

troszku trudno pisać latając na tym diabelskim kole, na które nas zaprosił starszy pan. góra-dół-góra-dół – salhof –i abarot góra-dół-góra-dół typowa asmotfera na womitowanie. co też spolegliwie co poniektórzy czynią.
a zauważyli państwo, jak subtelnie je naprowadziłam na niwy sportów zimowych? bo to już czas na naszą doroczną sesję zdjęciową dla naszych milusińskich klientów. a w tym roku, spełniając swoje dziecięce marzenie, będę jak Torvill & Dean, jak Biestiemonowa & Bukin jak Anisina & Peyzerat. no i co pfff, że bez lodowiska. ale widzicie mnie?: bladoróżowa, tiulowa sukienunia cała w cekinki (idiota word poprawia mi na „cała w rekinki”) , na głowie diadem, śmigam po tafli studia w poczwórnym rittbergerze a ślizg fleszy po cekinkach czyni mię podobną do wirującej kuli z „gorączki sobotniej nocy”, z której sterczą splątane w locie łyżwy mariana. jeśli się uda przywlokę tu fotoreportaż .

a hoj
b.

środa, 2 grudnia 2009

fullmoon

myk sryk i zrobił się grudzień. latam po biurku i po biurze jakbym miała w ykhm, tam, petardę. dodatkowo silnie eksplodującego paliwa dolewa ojciec-dyrektor. ale to jakby standard. i nagle w tym grudniu przede mną miast błogiej wizji 3D z dzwoneczkami - pełnej prezentów, karpiów i igliwiów rosną piramidy nagłych nigdziebądź niezbywalnych powinności. a jeszcze mnie gonią inne takie, wygrzebane z szuflad zaszłości (tak tak, wiem, samam sobie winnam, walę się w łopatkę) do pilnego załatwienia przed 2010 (banki, ubezpieczenia, zusy musy i platfusy) . przydałby mi się adiunkt jaki albowiem nie-na-wi-dzę (a wzorem prezydenta nie chcę a muszę), decydować o skupiać się na i wytężać wzrok nad umowami, o których i tak z góry wiem, że chodzi w nich o to abym mnie ud… oić w taki sposób, żebym jeszcze dygnęła z zachwytu . w takich momentach czuję gotowość powrotu na drzewo (pod warunkiem, że drzewo będzie wyposażone w ekspres do kawy, kabinę prysznicową i internet bezprzewodowy).
lece dalej.

nie wiem czy to już wpływ pełni ale rozdarłabym sobie coś na strzępki (najchętniej wszystkie te umowy co je muszę ale nie chcę. wrrrr)
b.