sobota, 31 grudnia 2011

O wannie, jabłkach i białym jeleniu – czyli orędzia nie będzie

od kilku tygodni poczyniłam pewne niepokojące obserwacje w zakresie ablucji. mydło się nie pieni ale za to intensywnie rozmazuje po korpusie i nijak nie daje się spłukać a po odżywce włos tępy jak zardzewiała laubzega. dokonawszy wnikliwej analizy powtarzalności zjawiska doszłam do wniosku, że wodę mi w rurach utwardzili/zmiękczyli , huk wie, i ona teraz zupełnie nie jest kompatybylna ze stosowaną chemią. ponieważ kochany administrator odnotował mi niedozużycie wody na koniec okresu obrachunkowego, postanowiłam ostatnimi dniami pławić się w mojej wannie do wypęku. jak wiadomo powszechnie, choć nie ma na to jeszcze żadnego naukowego dowodu, pobyt w łaźni sprzyja lekturze. ponieważ niestety książki w wodoodpornym wydaniu wannowym mieszczą się jedynie w przedziale wiekowym od zera do lat dwóch, głodna lektury skupiłam się na tych maciupkich literkach opakowań chemii użytkowej waniennej. i jakież było moje zdumienie, gdy sylabizując przez zaparowany okular stwierdziłam , że oto od trzech tygodni myję się płynem do kąpieli a włosy balsamuję szamponem. i najpierw to sobie pomyślałam, że ojejku, jak natenprzykład starsi ludzie mają się rozeznać w mydlarni wśród bogatej oferty substancji kąpielowych. jak z obcojęzycznych nazw wyłuskać zwykły szampon lub mydło gdy na nich czyha kilkanaście półek z crem with pure healthy indulgent nourishment loton with shea butter full caring for thin hair and sensitive body. a mluczkim pozostaje jeno szare mydło „biały jeleń”. i wtedy, nagle, w tej kąpieli w morskiej soli z włodawy z hukiem spadło mi na ciemienie jabłko (oczywiście że newtona, nie adama) i stała się jasność, która mię strąciła w ciemną otchłań (rozpaczy). bowiem doszłam cija do jedynie słusznej konstatacji, że oto nie wiem kiedy, nie wiem jak i nie wiem czym i ja smyrgnełam bezszelestnie w smugę cienia, w której się mylą rzeczy i znaczenia, w której okalająca rzeczywistość zaczyna przerastać indywidualną zdolność pojmowanie świata i w której telefon komórkowy powinien mieć tylko dwa klawisze : połącz-rozłącz, a szampon powinien się nazywać SZAMPON, do jasnej cholernej anielki, a nie deep care complex. bo kompleks to ja sobie sama wygeneruję, bez użycia chemii. i tak, gdy miękły mi i marszczyły się (sic!) stopy we włodawskiej soli morskiej spadło na mnie kolejne jabłko (chyba tym razem, rzucił je we mnie mój zatroskany vel poirytowany anioł stróż) i doznałam olśnienia co mię z otchłani ciemności wyrwało wielkim neonowym cytatem z mojej ulubionej Stefanii Grodzieńskiej: że wszak w takim razie ja „już nic nie muszę”!!! że będąc w wieku siwiejących skroni i skrzypiących stawów mogę sobie pozwolić na galopującą sklerozę, mylenie johniego deepa z johny wolkerem i mieszanie zupy łyżką do butów. i wyszłam z tej wanny lekka jak krewetkowa prażynka, wysmarowałam się po całości balsamem do stóp a teraz idę przykleić sztuczne rzęsy i obsypać się proszkiem na mole, tfu, brokatem i scelebrowac wejście w ten Nowy Rok. i oby był on jak szare mydło „biały jeleń” - pielęgnował, nie podrażniał i był przyjazny dla środowiska. czego i Wam życzę z całego serca.

b.

sobota, 24 grudnia 2011

Z cyklu "okolicznościowa poezja karkołomna"




Niech dla wszystkich Was zabłyśnie,
Radość i nadzieja

Niech obróci wniwecz wszystkie
Niepokoje, niespełnienia


Niech Was anioł stróż otacza
Pomocnym ramieniem

Niech Was miłość gna ku sobie
I darzy wytchnieniem

Zapatrzeni w blask igliwia
Nakarmieni pierogami

Bądźcie zdrowi i szczęśliwi
A ja razem z Wami

B.

ps. Pan Turnau chyba mnie miał na myśli pisząc:
„Nim napiszesz wiersz
Pomyśl i zważ
Jak dalece słuszny to krok
I czy naprawdę masz czas
Żeby pisać wiersz
Może raczej wstań
Może lepiej leż
Literatura jest piękna i bez”
ale ojtam. ściskam Was poetycko. a na obrazku mój wieniec adwentowy. moja osobista próba udowodnienia kwadratury koła. niemożliwe a jednak możliwe !
b.

piątek, 23 grudnia 2011

dwie strony piątkowego medalu

wpadłam świtem i przelotem do centrum handlowego. gdym parkowała, parking sprawiał wrażenie opuszczonej stacji kosmicznej. podreptałam po galerii zaglądając , głównie przez zamknięte jeszcze (sic!) kraty sklepów w poszukiwaniu straconego czasu i wylądowałam w otwartym (na moje nieszczęście) empiku. drogi mikołaju, na święta pod choinkę proszę wstaw mi do empiku łóżeczko i pozwól tam zamieszkać. używając nadprzyrodzonej siły woli powlokłam się opornie do kasy z jakimiś jeno fidrygałkami i z zamkniętymi szeroko oczami potykając się po drodze o sterty potencjalnych lektur. przy kasie jeden pan przede mną rozmarzył był się idyllicznie i na wezwanie do uiszczenia kołysał się w rytmie wajt krystmas. no tom go przelobowała rzucając na ladę te moje fidrygałki. pan znagła się zreflektował i naburczal mi do ucha – że no ale tak mu zza pleców kolejkę przeszłam i że kultura rzecz nabyta. odburknęłam mu, że właśnie tę kulturę nabywam a jakże i czasu nie mam by czekać na zawieszonego godota. a że to święta, to się ku panu odwróciłam by go obdarzyć serdecznym uśmiechem i wahnięciem rzęs. za mną stał istny apollo (w ubraniu) i mierzył do mnie śmirecionośną błękitną tęczówką. zawachlowałam rzęsami nieco intensywniej i umieściłam na twarzy uśmiech numer sześć ale apollo pozostał zimny jak lód. no trudno. przynajmniej przy wigilijnym stole będzie mógł opowiedzieć rodzinie o wstrętnym, niewychowanym babsku. tak też przechodzi się do historii. potem w okolicach smyka znalazłam małą różową puchatą dziewuszke lat może jeden i trzy czwarte. zagryzając słomeczkę wędrowała sobie samodzielnie do wnętrza galeryjnego brzucha wieloryba. z wysiłkiem moich skrzypiących kolan ukucłam przy niej dopytując się gdzie to mamusia, może laleczki dla niej szuka w sklepie. dziecinka wykazywała intensywny brak zainteresowania rodzicem. wzięłam to-to za rączkę i przyprowadziłam przed oblicze ochrony, gdzie w stanie przedzawałowym dorosłe zwierciadlane odbicie puchatej dziewczynki wszczynało właśnie akcję poszukiwawczą. i tak to odpokutowałam sobie zły uczynek dobrym . a gdy wyszłam z centrum handlowego okazało się, że na parkingu zorganizowano nagle fleszmob pt. „hej Polsko, postaw swoje auto pod centrum handlowym”. obdarzana wdzięcznym wzrokiem czatujących na miejsce parkingowe odjechałam romanem w siną dal. a teraz idę, uzbrojona w pińcetę pozbawić rybki kręgosłupa morlanego. kompot perkoce i pachnie, śledzie się moczą w brokatowej zalewie, wyfiokowana jodła szumi na górszczycie staropańszczyźnianej. idą. idą Święta.

b.

czwartek, 22 grudnia 2011

Zmierzch klapkowych progatronów*

zaczęłam pisać i mi znikło. w szale, nawale, nie ma . wcale. siadam więc ponownie, naostrzam ołówek i skrobię. wątek był uciekł , smyrgnął gdzieś w niebycik. lajtmotiv się urwał i ostał mi się ino sznur. i dynda. a miało być o tej naszej tegorocznej kartce dla milusińskich. sponiewierani doświadczeniem wielodniowych opóźnień w świątecznym (w rzeczywistości poświątecznym) wysyłaniu świątecznych kartek w tym sezonie pierwszy klaps na planie zdjęciowym padł już 17 listopada. normalnie padał też 17-go ale grudnia. czyli była realna szansa na przyspieszenie. ale potem nagle wszystko sklęsło jak po deklaracji rządu i stanęło w stuporze. szczęśliwie logistykę wysyłania kartek oddałam w podskokach walkowerem w inne ręce więc mi odium spóźnienia w tym roku nie bruździło nic a nic. co mi zaś jednak bruździło nieco to efekt końcowy artysty, który wzbił się na wyżyny fotoszopowania. nie żebym swoje zmarszczki darzyła jakąś szczególną estymą i chciała nimi epatować branże przemysłu ciężkiego w środkowej Europie. ale jednak tochę szejmonas. wirtualność wyglancowanych polików i goleni ujęła nam zbyt obcesowo realizmu. no ale cóż. wymogi współczesnego wizualnego piaru rządzą się swoimi prawami. za to fabuła wyszła nam taka wielowarstwowa. niewprawny widz dostrzeże głównie walkę futbolistów. ale to jest jeno pierwsza warstwa. lichy werniks. a pod nim , oczom wytrawnego badacza znaczeń symbolicznych ukaże się warstwa o wiele głębsza, sięgająca archetypu współczesnej bajki o kopciuszku. i ja to widzę tak: jest północ, kukułka wykukała właśnie dwunasty dzingiel na zegarowej wierzy. z kopciuszka opadają muślinowe, różowe koronki i falbanki. pomny ostrzeżeń wróżki zbiega po schodach pałacu ku dyniowej karocy . gdy wtem nagle. potknięty o złoty pantofelek wykonuje nieudolny salchof i ląduje na rzyci boleśnie obijając ogonową. pantofelek świeci w ciemnościach niczym złote runo i cała okoliczna gawiedź spiesznie bieży gotowa oderwać kopciuszkowi prawą goleń z migotliwym louboutinem. wiadomo, chińczyki i złoto trzymają się mocno. ojciec-dyrektor niepomny zasad sawuarwiwru lewym lobem zamierza wykopać prawy pantofelek w kierunku swojego skarbczyka. kolega zza biurka szczupakiem nie omieszka zawalczyć o intratną lokatę. nowy z impetem celuje w prawe śródstopie a pozostali z nadzieją w oczach pędzą ku prawej stopie kopciuszka. zaś sam kopciuszek próbuje stosując nieudolnie skłon licho umięśnionego korpusu dosięgnąć wartościowej obuwi z żałosnym okrzykiem mójcion. wniosek/morał/sentencja/przesłanie: nawet znacząca (prawa) stopa upadku/spadku kopciuszka niesie ze sobą makro i mikroekonomiczną nadzieję, gwarancję wzrostu zamożności i rozkwitu gospodarki narodowej, zbilansowany budżet oraz potencjalny dobrobyt społeczeństwa.




b.

* tytuł od czapy, ale jaki dźwięczny oraz nieco nawiązujący do klu vel roli obuwia we współczesnym świecie

środa, 14 grudnia 2011

Tokio – Shin-Osaka (552,6km) 2:15 h (shinkansen) Warszawa Tarchomin – Warszawa Saska Kępa ( 17 km) 2:00 h (roman)

najbardziej lubię te niespodziewane poranki, gdy spod domu na staropańszczyźnianej do mostu gdańskiego jadę sobie minut 74,5. ciemność nocy łagodnie przechodzi na nieodległym horyzoncie w wanillaskaj, błękitnieją od świtania okna mijanych domów i pospołu prawie-sunących ze mną na jedynce aut. może to klasyczne urzeczywistnienie paradoksu ruch=bezruch, czyli że jeśli. poruszać się wystarczająco szybko - wciąż i nadal znajdujemy się w tym samym miejscu co przed chwilą, kwadransem, godziną, dobą. wrażenie potęguje się zwłaszcza, gdy na skutek drobnej kolizji drogowej wjazd do stolicy z północy nie przypomina żadnego cywilizowanego traktu komunikacyjnego. jak sięgnąć teleskopem hubbla wszystkie pojazdy motoryczne poruszają się wolniej niż lądowy ślimak płucodyszny na gruboziarnistym, obficie popieprzonym papierze ściernym. ech, jakaż tymczasem rozkosz dla oka warsawianisty. napatrzeć się można do woli, czyli do wypęku, na naszą piękną stolicę. najsampierw z oddali widok śródmieścia z perspektywy kanałku żerańskiego, tworzącego w okolicach elektrociepłowni żerań malownicze rozlewisko. ulica płochocińska przylega tu nieomalże do tafli wody, nad którą rankiem szybują mewo-rybitwy a wieczorem po tafli zgrabnie pomykają jednoosobowe dżonki vel kajaki. rankiem słońce mam za plecami, więc kanałek lśni tysiącem rozbłysków aż po widnokrąg. czasem przy sprzyjających okolicznościach przyrody, gdy wschód słońca żwawo przegania na zachód nocne chmury, ukazuje się widok zaiste niezwykły. tuż nad przeciwległym brzegiem kanałku, gdzie woda ulega cieniowi koksowniczych hałd, rozpościera się panorama miasta. w migotliwym towarzystwie ulicznych, jeszcze zapalonych latarni miejskich, znikąd wyrastają wieżowce, drapacze chmur, i on. w pełnej krasie i w blasku punktowych świateł wytyczających dumne, majestatyczne kontury. od dołu szeroko rozpostarte światła podstawy stopniowo pną się ku górze coraz węziej i węziej aż zamyka tę konstrukcję jedno pojedyncze światełko, jakby gwiazdka nad wyniesionej cudem nad miastem przez radzieckich architektonistów choince. to ON - pałac kultury. prawie słychać żal żerańskiego kanałku, że gdyby tylko milimetr, no może dwa bliżej, odbiłby w sobie jego szlachetną postać. wokół pałacu strzeliste budynki bezskutecznie próbują z nim rywalizować. i tak pozostają jedynie tłem na gwieździstym tam jeszcze niebaskłonie. idę o zakład, że w kwestii atrakcyjności panoramy ten widok mógłby śmiało konkurować z widokiem Manhattanu znad Potomacu. sunę powoluśku (bo jakżeby inaczej) naprzód, pozostawiając za tylnym zderzakiem romana odległą perspektywę w nadziei na osiągnięcie celu. już po godzinie z haczydłem osiągam most gdański. żaden tam znowu cymes ( z wyjątkiem ślicznych kręconych schodków) ale spod jego filarów zaraz na zakręcie wychynie mi płynna, urbanistyczna poezja. panorama lewobrzeżnej Warszawy. odciętej od rzeki świetlistą wstążką gdańsko-gdyńsko-kościuszkowskiego wybrzeża zwierciadlanie odbijającego korki na prawobrzeżnym wybrzeżu helskim. i tu zawsze doznaję dysonansu, ku czemu wzrok mój lichy obrócić. jadąc z północy ku miastu, po prawicy rzeki kuszą oko w migotliwym świetle ulicznych lamp i łaskawego wschodu słońca ceglasto-rude dachy kościołów, staromiejskich kamieniczek i zarys podcieni w arkadach kubickiego, u stóp których cumują na nabrzeżu białe (typowe bądź atopowe złudzenie odległości optycznej) barki udające hotel lub vice-versa. gdy tak patrzysz w tamtę stronę, omalże słyszysz draśnięcie zapałki zapalającej świece zmierzających na roraty tambylców na ul. Kanonii. ale i tu, po (jadąc z Tarchomina na Saską Kępę) lewej stronie rzeki, czeka moc wrażeń na dociekliwego obserwatora mimowolnie uwięzionego w korku. bo oto między sztachetami zoologicznego ogrodzenia prężą się bujne, grzywiaste grzbiety koników huculskich a zebry aż się proszą, by policzyć im paski w świetle błękitnych, mercedesowych diod. gęste gałązki dawno bezlistnych drzew kuszą by poszukać wśród nich szopa pracza a rozsądek nakazuje ostrożność wobec pomykających w poprzek po asfalcie rudych kitek wiewiórek, które być może donoszą zaprzyjaźnionym fokom świeże, wiślane przegrzebki. gdyby zaś miast pod most gdański zechcieć (na skróty, ha, ha ) pojechać ul. Modlińską (chłe, chłe, pojechać) w ul. Ratuszową, to można pocieszyć zaspane oczęta maślanym amarantem flemingów baraszkujących w przyogrodzeniowym stawiku lub rozszczelniając szyby w aucie odnotować skrzeczący chorał pawia. bądź. mijając terrarium, nadstawić ucha, by usłyszeć jak kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła. tak oto droga do biura nie starcza by się ponapawać stolicą naszą ale starcza by u kresu celu, z ponadpółtoragodzinnym opóźnieniem charcząc z pianą na ustach wyrzęzić na dzieńdobry powiedzmy uprzejme ... psiamać.
b.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Lista rzeczy dokonanych acz zaginionych w czasoprzestrzeni niezwerbalizowanej dla potomności bezokolicznikowo spisana

1. dwa stoły pierniczków lukrowanych we wzorki
2. pięć karpi z łebkami, ogonkami i łuskami przekształconych w zgrabne dzwonka za pomocą tasaka i łomu (tak, mam w domu łom i nie zawahałam się go użyć, ryli)
3. dwie karkołomne pomyłki przy zamawianiu prezentów u św. Mikołaja
4. jeden cholerny mandat za parkowanie w miejscu ble ble ble ku... ku... ku...
5. jeden z nagła zmonitowany mandat z 2008 z ostrzeżeniem o egzekucji komorniczej
6. widmo biurowej Wigilii bez ryb, ale ze śledziem, postnej ale z szynką, bezpretensjonalnej lecz wytwornej – a ugryźcie wy mnie w rzepkę
7. jeden zaprzepaszczony adaś cohen z powodu niedrożności g.d.o. i wysięku
8. osiem miniarcydzieł rękodzielniczych obficie obsypanych brokatem, któren mi teraz zalega we wnękach i skrzy
9. jedna bezsenna noc spędzona nad lekturą od 24:00 pm do 4.:00 am – bo tak

b.

sobota, 3 grudnia 2011

apogenium

noo, państwo się całkiem ładnie postarało.thx. w ostatniej chwili, gdy już już klikałam „kup ten zasfajdany bilet do m” Monachium poszło się bujać. beze mnie. wprawdzie w bonusie nadszedł ze strony ojca-d. szturm und drang oraz ze słuchawki międzynarodowego połączenia wychylił się paluch wskazujący robiąc mi groźne „nio, nio, nio” a potem wdrożono proces karny za niesubordynacje i prokrastynację ale przetrwałam. wyniosła niczym maczuga herkulesa. W nagrodę zrobiłam dziś sobie w kuchni dorodne apogenium chaosu. robienie barszczu ukraińskiego przypomina w moim wykonaniu hinduską farbiarnię.


jak okiem sięgnąć po horyzont , na wszystkich płaskich powierzchniach poziomych stoją garnki, rondelki, sagany i patelnie z róznokolorowym wkładem. między nimi skrzętnie przylepione obierki, wiórki i inne jarzynowe wariacje w postaci przed- i pozblendowanej. tym samym zeszłotygodniowe szlifowanie kuchennych kafelków można zapisać w annałach niebytu. stosując taktykę klin klinem czyli chaos chaosem zwalczaj zafundowałam sobie dodatkowo bliskie spotkanie z sokowirówką by wykonać hit jesiennego sezonu – sok malum-carota. ja naprawdę nie wiem, jak te wszystkie pańcie z telewizji w schludnych garsoneczkach warzą w schludnych kuchniach, na schludnych blacikach, w schludnych garnuszkach. i . nie eksplodują im pojemniki ze startymi warzywami, sok nie ciecze miast do dzbanka wprost na blat malowniczo zaciekając drzwiczki szafki niczym pomarańczowa niagara a napędzane wirującą tarką kawałki marchewki nie wyskakują im z impetem z brzucha maszyny strzelając na oślep, choć najczęściej w oko lub z rozchlastem w parującą kawę. po wszystkim kuchnia wygląda jakby jakiś awangardowy artysta, prekursor sztuki „vedżtblsart”, rąbnął garem z malum-corotą o parkiet i stworzył instalację pt. „na początku by chaos a potem z niego wynurzyła się marchewka”. tymczasem nałożona o godzinie 6:45 na twarz enzymatyczna maseczka (instrukcja: nałożyć na 6-8 minut i zmyć wacikiem) o godzinie 10:45 zastyga mi oblicze uniemożliwiając mimikę. teraz boję się zmyć to-to. bo może się okazać, że pod warstwą enzymów jest jeno program wyborczy kononowicza.

b.

środa, 30 listopada 2011

96- dobiję do setki w nowembrze albo mnie dobijcie. a echo (p)odpowiada - dobijcie !

sprawę mam taką jedną do społeczeństwa. czy jest może ktoś chętny na bożonarodzeniowy jarmark w Munchen w nadchodzącym tygodniu? ponoć wunderbar i śliczny do zatchnięcia.


będą precle z miodem i mocny gluwajn z cynamonem na legendarnym marienplac. chętnie oddam w dobre ręce. albowiem mi jakoś nie po drodze. a tymczasem ojciec-dyrektor tako rzecze niczem zaratustra: jedź, dziecko, ja cie uczyć każę (z akcentem na karzę!). tylko, że ja niekcę ojcze-d. jest bowiem przyszłotygodniowe szkolenie w dziedzinie mi wielce obcej. obcej bardziej niż siew raszponki. obcej nawet bardziej niż budowa synchrocyklotronu. i mię jakoś zupełnie nie nęci. bynajmniej. zwłaszcza, że będzie w języku albiońskim jakby. bo towarzystwo do szkolenia takie cośokoło międzynarodowe. będzie hindus, grek, portugalczyk, eskimos i ja. czyste wcielenie ciemnej tabaki w rogu. z moim pseudo-albiońskim czeka mnie najpewniej dwudniowe tureckie kazanie. a w południe bockwurst z chrzanem na pocieszenie. no proszszsz was, skupcie się i zróbcie tak, żebym nie musiała tam jechać. mam natenczas zupełnie inne plany. wieść gminna vel paninamilliczwillicz donosi o wielce obiecującym koncercie wielce apetycznego adasia cohena w praskiej fabryce czciny. akurat naówczas gdy mi samolot będzie kołował gdzieś nad osnabruckiem. w nosie mam szkolenie z niewiadomoczego i niewidadomopoco. chcę na koncert adasia! precle se sama upiekę a wysokogatunkowy gluwajn własnej roboty sobie przyniosę w termosie.( made in prc oszywiście. nie bez parady wszak wieszczył wieszcz, iż „chińczyki trzymają się mocno”). zrób więc COŚ drogi czytelniku w tym chwalebnym celu. zrób COŚ! wołam do ciebie, ja b.’rzoza.
b.

czwartek, 17 listopada 2011

bożole w dłoń !


b.

ps.
a wiecie, że nam dziś, w związku ze zdjęciami do firmowej świątecznej kartki natchnionej impresją „euro 2012 czyli krew, pot i łzy na boisku” (bynajmniej nie chodzi o konserwatorów murawy) zrobiono PROF-ESJO-NAL-NY makijaż?! upudrowano nas, zaróżowiono kości policzkowe, zatuszowano błękitem paryskim cienie podoczne, narysowano kleopatrowe kreski na powiekach (tak, tak, mężczyznom takoż) a potem ... kazano się tarzać po pleksi, tfu murawie w futbolowych konwulsjach. Artyści-fotograficy są jednak jacyś dziwni. osobiście wystąpiłam w pozie tonący żuraw vel szóstka weidera. gdybym wiedziała, że mi każą uprawiać pilates w świetle fleszy uciekłabym z wrzaskiem i z tymi ślicznymi piłkarskimi korkami w kolorze dojrzałego szmaragdu zanim. wychodzi człowiek taki upudrowany na plan, ustawia się tym lepszym profilem do kamery i mruga frywolnie robiąc na polikach długie rzęs cienie a tu TRACH. pada komenda : na pleksi, tfu na murawę! po pięciu powtórzeniach ekstatycznego leżącego wślizgu czapeczka mikołaja zsuwa się na oczy rozmazując widowiskowo grubo nałożony tusz, twarz puchnie z wysiłku, uniesiona w pogoni za piłką noga zaczyna dygotać od ściany do ściany i masz ochotę wyszarpać artyście tętnice własnymi kłami. w dodatku po fefnastym ujęciu okazywa się, że tak tak i owszem ale nie nie. nie ta koszulka. fioletowa jest passe, lepsza będzie turkusowa. topsz. no więc przez kilka minut wycieram pleski, tfu murawę tureckim turkusem. o tak tak! pokrzykuje artysta, więcej energii, pokazać zęby. ZĘBY POKAZAĆ. dobrze. bardzo dobrze. albo nie . niedobrze. pani założy ten dresik. malinowy. turkus mu zbyt bruździ w planie. zaczynam się modlić o artystę daltonistę. podobne katusze czekają innych zawodników. ojciec-dyrektor popyla w finezyjnym dryblingu w narodowym stroju teutońskim z workiem mikołaja na plecach.


i za każdym razem, gdy z zamaszystym rozmachem trafia w piłkę dostaje burę. trafienie w piłkę oznacza totalną dekompozycję obrazu i niweczy wysiłki artysty. zaczynam rozumieć, czemu nasi starają się w piłkę nie trafiać. koleżanka (gdyby jej mąż wiedział, jaka jest śliczna w profesjonalnym makijażu nakazałby je noszenie czarczafu lub ghatwy) w aktualnie obowiązującym reprezentacyjnym stroju bez orzełka (hańba, hańba, hańba - niesie się echem po studiu) biega po planie wprawdzie jak łania ale widzę jak jej zaczyna pękać żyłka. kolega bramkarz po kolejnym rzucie szczupakiem na wyimaginowaną piłkę na chwilę traci kontakt z rzeczywistością.


pleksi jest jednak trochę twardsza od murawy. pozostali zawodnicy dzielnie prężą muskuły lub wiją się nader ekwilibrystyczne udając piłkarskie derby. w końcu, gdyśmy już padli na pyski i skonsumowali przygotowane dla nas półmiski z mięsiwem oraz (sic!) salatery z surową marchewką (znak, że potraktowali nas w studio jak istoty z tap-madl) po pięciu godzinach (to chyba rekord meczu piłkarskiego) sędzia, tfu artysta, odgwizdał koniec meczu. jeszcze tylko mała ustawka (czytaj zdjęcie zbiorowe, nie naparzanka)


i mogliśmy dokonać tradycyjnej wymiany koszulek. z uwagi na możliwość zakwalifikowania tej sceny jako nieobyczajności pospolitej ograniczyliśmy się do prozaicznej zamiany za kotarą dresów/szortów/korków na nasze biurowe mundurki (audytorium buczy nieukontentowane a pan z trzeciego rzędu na znak protestu rzuca w nas burakiem cukrowym).

tymczasem odkorkujmy wino i rozkoszujmy się bożole niuwą, w tym roku ponoć smakuje truskawką i rodzynkami.
b.

wtorek, 15 listopada 2011

hafetajg mit kaesefuellung

no wiem. mam zaległości. tematy spiętrzają się, nachodzą jeden na drugi i z czasem zacierają w sklerotycznej kipieli. pozatym nie mam czasu na notki bo w piekarniku dochodzi właśnie moje kolejne ciasto drożdżowe.


tym razem według przepisu z burdy. tak. włączył mi się tryb germańskiej hausfrau. zabawne jest robienie ciasta podle teutońskiego przepisu. połowy słów nie rozumiem. komiczna tragedia. rozumiem co to jest ewolwenta, rozumiem co to jest przekładnia ślimakowa. nie rozumiem żadnego z czasowników łączących „jajko” i/und „mąka”. słabo. sehr słabo, jak na kuchenmajsterin. ciasto rośnie w piekarniku a ja spostrzegam, że zapomniałam (hau? HAU?) dodać doń jajka.


mojry jednak nie da się oszukać. ale urosło. dziwne. może ta cała heca z jajkami do ciasta to efekt skutecznego lobbowania kurzych farmerów. dźgam placek szaszłykowym patyczkiem. środek wypieczony, boki grząskie jak bagienko. niemiecka burda nie przewiduje takiego wariantu. no to jestem w czarnej dupie. czyli w domu, w zasadzie. prawdopodobnie właśnie schrzaniam sztandarowy wypiek NRD. ale.zgodnie z recepturą, nieuwzględniającą cukierniczej katastrofy, na wierzch wędruje gorąca polewa z morelowej konfitury. jestem zbyt sta... tfu wróć, doświadczona, żeby się załamać potencjalnym zakalcem. załoga na saskiej kępie pochłonie nawet teflonowe ciasteczka posypane cukrem pudrem. a koleżance, która poleciła mi przepis z burdy, niechcący stłukę talerzyk z hafetajgiem. pozatym przydadzą nam się niekonwencjonalne bodźce. we czwartek znowu przekraczamy próg studia fotograficznego w celu zdjęcia naszych fizjonomii w niekonwencjonalnym anturażu na potrzeby świątecznej kartki. tym razem lajtmotiwem jest European Football Championship 2012. chłopaki z zapałem ćwiczą na sucho triki futbolowe. dziewczyny żądają piłkarskich krynolin skromnie zakrywających kolana i eksponujących wiotkie kibici. no i bez orzełka nie wyjdziemy na plan. no passaran. osobiście jestem za bezpośrednią konotacją z dotychczasowym wizerunkiem stadionu. więc. zamierzam wdziać panterkowe leginsy, złote szpilki i platynową perukę. w pełni świadoma, że po otrzymaniu kartki wielu na ustach zawiśnie wykrzykniko-zapytajnik w stylu naszego hiszpańskiego henryczka. henryczek (ten od rzucania salsowym biodrem na dansignu podczas fijesty na targach poznańskich a.d 2011) bowiem w odpowiedzi na nasz pewien mail w słowiańskim narzeczu odpisał nam krótko a treściwie, oraz w „czystej” polszczyźnie ”co to, ku...wa jest?”. czy ja już mówiłam, że kocham henryczka?
b.

piątek, 4 listopada 2011

a la scarlett. in da kiczen

alaska twierdzi, i słusznie, że jest logistycznym mistrzem kuchennym. ja zupełnie odwrotnie. odziedziczyłam chaosogenną skłonność do destrukcji ładu kuchennego po babci E. co oznacza, że zaplanowany na niedzielę rodzinny obiad generuje mi w apartamencie sodomę i gomorrę. nie mogę doliczyć się garnków, które naładowawszy produkcją własną utykam w całym mieszkaniu. lodówka, choć nie w wersji mini, nawet pusta pęka w szwach (w dodatku otwiera się bezszelestnie i samoczynnie z powodu lichej jakości sparciałej uszczelki). zaczynam robić farsz do uszek i w pewnej chwili orientuję się, że nagle mieszam w garze drewnianą chochlą buraczki. buraczki? jakie buraczki? miałam mieszać farsz. przyrumieniam cebulkę do grzybków i staje w odrętwieniu pośrodku kulinarnego grajdołka nad dylematem, wrzucić cebulkę w miskę z grzybkami czy może raczej do kapusty. kapusty ??? nie wiem skąd nagle mam tu tyle patelni, garnków i rondelków. biorę garść majeranku i podrzucam do góry. ziołowa mgiełka łagodnie opada we wszystkie sagany. i na kafelki. i na dywanik z kolorowych ścinków. i na całą dostępną powierzchnię. okap szumi jak silniki boeinga ale pochłanialność zapachów, pary wodnej i temperatury ma w głębokim niedorozwoju. okna w okamgnieniu zachodzą mgłą. ręczniki pachną czosnkowym lenorem (yyy ???). osławiona telewizyjna kuchenna sekutnica magada g. miałaby u mnie używanie. otwieram drzwi mieszkania na oścież i rozganiam mgłę potykając się znienacka o wcześniej nastawiony żeliwiak z mięknącą od kilku godzin w tymiankowo-piwnej zalewie wysokogatunkową chabaniną. gdyby nobliwi goście, których oczekuję w niedzielę wiedzieli, do jakiego kipiszu mogę doprowadzić podczas gotowania moje m 2, łagodnie lecz stanowczo odmówiliby mojemu zaproszeniu. tymczasem staje przed potężnym wyzwaniem – w co zapakować farsz do uszek. chodzą słuchy, że takie ciasto to betka i pinats. bieresz mąkę, wodę, zagniatasz, wałkujesz, wykrawasz i zawijasz. . no neiwiem. mam w tym temacie całkiem spor(n)ą rozterkę. ostatnie w lodówce jajo krzyczy ku mnie weź mnie, mnie weź. ale stara, rodzinna tradycja ponoć zakazywa jaja. moim zdaniem zrobienie ciasta z mąki i wody jest szarlatanerią najwyższej klasy. oraz nadodatek dręczy mię pytanie, jak ze sztukimięsa pozbawionej śladu baraniny i baraniego łoju uczynić nadzienie a’la kołduny litewskie. nie mówiąc nic o tym, że wiekowy, zardzewiały i tępy jak ... (proszę tu sobie dopowiedzieć stosownych kandydatów) fleischwolf mieli, skrzypiąc niczym kreda po tablicy (ju łymember?), co najwyżej rzadkie, górskie powietrze. a udająca baraninę, twarda jak stal damasceńska wołowina, gotowa jest wysadzić w powietrze maszynkę do mielenia mięsa niczym kmicic kolumbrynę. stracham się trochę użyć w tym celu (zmielenia, nie wysadzenia) mojego wszechmogącego panablendera. choć to w sumie kuszące jest. zaistnieć w legendarnych rodzinnych powiastkach jako ta, co blender wybuchła. tymczasem (wiem, wiem . literacko mierniuchna anafora stylistyczna) mieszam cija warząchwią to tu to tam ale i tak myślami jestem przy dekoracji stołu. bo. dewiza, że się je oczami, u mnie najsampierwsza jest. i tak to, ustaliwszy priorytety, posegreguję więc jesienne liście podle kształtu i koloru. a uszka. pfff. jest na to niezawodna metoda a’la scarlett o’harra “ i'll think about that tomorrow”.
b.

poniedziałek, 31 października 2011

gdy patrzę wstecz, a czasem w lustro ...

Babcia Marysia. przedwojenna, szlachetna uroda. wcielenie łagodności z giewontem w ustach. anielska cierpliwość okraszona życiową mądrością. zwłaszcza wobec dziadka Kazia, który jak wieść gminna niesie bywał nieokiełznanym w młodości bon vivantem w knajpach na gruzach zburzonej Warszawy. u Babci Marysi świat zawsze pachnie lawendowym mydełkiem i obsypanym cukrem pudrem ciastem piaskowym skrzętnie przechowywanym w spiżarce pod oknem kuchennym na parterze kamienicy przy ul. Tyszkiewicza. Flesz. Dziadek Kazik. rosły, przystony, mężczyzna. ciepły i dobry - prawdziwy dziadzio. ma w domu piękny kaflowy piec, który jest mi do dzisiaj egzemplifikacją domowego ogniska. Flesz . Babcia Zosia, właściwie prababcia. malutka, cicha, nad wyraz skromna, oddana. ceruje dziury w naszych rajstopach i broni nas przed naganą rodziców. Flesz. Dziadek Miecio. kostyczna postura, serce z roztopionego miodu. oparty na wystruganym osobiście kijku wędruje z wiklinowym koszem do lasu po szyszki na rozpałkę. trochę pod pantoflem babci Emili . ale co ja tam mogę wiedzieć naprawdę. Flesz. Babcia Emila. korpulentna. trochę apodyktyczna. z wiekiem łagodnieje, przygłuszeje i robi się malutka. przygotowuje najpyszniejsze na świecie torty z prawdziwym kremem ucieranym na parze. te najlepsze w czerwcu, gdy wysypią truskawki. i pączki z marmoladą i skórką pomarańczową własnej roboty. Flesz. Babetka. gladiator w spódnicy. trzyma za twarz całą rodzinę. i robi najcudowniejsze w świecie gruszki w sosie waniliowym. ma skrzypiący głos, którego, gdy wpada w nerwowe wibracje, boją się wszyscy od Łomży po Warszawę. zawsze w tych swoich dziwacznie przydeptanych klapkach z noskiem. u Babetki na imieninach leje się strumnieniami ajerkoniak a stoły uginają się pod ciężarem mięsiwa i sałatki jarzynowej. zawsze jest harmider nie z tej ziemi. synowie, córki, wnuki – ten sam szalony temperament i nieustający słowotok. Flesz. Wujek Andrzej. fenomenalna pamięć. chodząca skarbnica rodzinnej historiografii. i galopująca gotowość do konsumpcji ekhm pewnych płynów. Flesz. Wujek Stacho. traumatyczne doświadczenie dzieciństwa – człowiek pozbawiony nóg. niekoronowany rezydent wiejskiego letniska. jako nieodrodny ojciec wuja Andrzeja z podobną, radosną skłonnością do ekhm płynów. Flesz. Ciocia Jadzia – wyjęta absolutnie z ram ciotczanych, frenetyczne poczucie humoru. mała dziewczynka w dorosłym człowieku. Flesz. Ciocia Halinka. nienaganna niczym dobra wróżka z bajkowych obrazków Szancera. gołębi kostiumik, perełki, włosy świetliście białe, misternie ułożone. Flesz. Ciocia Krysia z wąsami i jej mąż wuj Stacho. bez wąsów. autorzy legendarnych przyjęć kulinarnych. Flesz. Ciocia Ela. upostaciowienie cioci idealnej. dobry duch domowego ogniska. typ okazjonalnego choleryka z sercem przepełnionym troską. Flesz. Profesor Wacław Michalik. uosobienie perfekcyjnego przedwojennego belfra. pokochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. na pisemnej maturze z biologii widząc mnie zaryczaną chce mi podsunąć ściągę. odmawiam argumentując, że ryczę ze szczęścia, bo znam temat na wylot. Flesz. Profesor Stanisław Zając. do dziś nie wiem jak trafia do grona pedagogicznego. absolutne zaprzeczenie nauczycielskich i pedagogicznych stereotypów. kochany przez uczniów, znienawidzony przez grono pedagogiczne. wychowawca intuicyjny. w Jego kanciapie zawsze możemy wysmarkać swoje traumy i końce świata. Flesz. Flesz. Flesz. Flesz. i niestety wielu innych. i jeszcze Ktoś, o Kim nadal trudno myśleć, że Był . FLESZ. okołozaduszkowe odwiedzanie cmentarzy to coroczne wspominanie Tych perełek. nanizanie na złotą nitkę pamięci. mentalne dotykanie, głaskanie, żartowanie, uśmiechanie, tkliwe rozpamiętywanie. moje osobiste archetypy. konstruktorzy mojego odbicia w lustrze.

b.

czwartek, 27 października 2011

o wpływie niedoboru na wyginięcie jaszczurów

skrzętnie posprzątałam sobie miejsce pracy. w sensie fizycznym i metafizycznym. biurko przybrało dziewiczy autfit. klawiatura wyszczotkowana na błysk zalatuje chlorem ale za to klikanie nie równa się przyklejanie. niezliczone karteczki, notateczki, zakładeczki – wszystko powpinane w kolorowe segregatory, przyporządkowane sprawom. sprawy uzyskały statut uregulowania. siadłam porozkoszować się studium doskonałości biurowej i by zaplanować metodologię utrzymania trendu długotrwałego uporządkowania. nie trwało wielu sekund gdy mi na biurko runęła znagła pewna dość śmierdząca sprawa. runęła niczym spadek po przelatującym stadzie dobrze odżywionych pelikanów. zapaćkała wszystko. uruchomiła łańcuch zdarzeń obocznych. wyrzuciła z szaf i szuflad notateczki, teczki, zakładeczki. i sromotnie zrujnowała moją małą arkadię. mój cichy przylądek. moje błogie ustronie. szlak. szlak. szlak. bywają zatem takie chwile gdy chciałabym być … godzillą i móc sobie rozedrzeć ze wściekłym rozmachem jakiegoś stegozaura. no ale nie przesadzajmyż znowu. na znagła chaosik na biurku wystarczy zakąsić magnez ukryty w czekoladce. tylko, że. ja NIE MAM czekoladki. dawać mi tu stegozaura. nał !
b.

sobota, 22 października 2011

potop myśli i h2o

i znowu falstart. zaczynam przywykać do kolejnych końców świata. i pewnie o to chodzi. tymczasem jestem na 40-stej stronie xsiążki tj. jednej siedemnastej całości. i chyba zamknę ten blogowy kramik. na dobre. albo wybuchnę za jakiś czas gejzerem erupcji epistolarnej zmiatając wniwecz wszelkie przed pisaniem obiekcje. bo jak wiadomo, listonosz zawsze dzwoni dwa razy a babka na dwoje wróży. rozkoszowanie się listami LEM-MROŻEK MROŻEK-LEM ma wymiar transcendentalnej kąpieli w szampanie, a raczej w champagne. (o, zaczynam ekwilibrystykę grafomańską, strach pomyśleć, co będzie przy stronie dwusetnej. po sześćsetnej odbierzcie mi ołówek, rysik, klawiaturę i szminkę. szminką zapisuje się zawsze najgłębsze klu. na lustrze). czytam i kolejny raz przekonywam się, jakież to spustoszenie w mym i tak małym umyśle wyrządziła mi szkoła, sztywno drutem kolczastym wytyczając szablon komunikacji międzyluckiej. szablon formułowania myśli generalnie. nie li tylko tych wallenrodowsko-wzniosłych. ba. tych prościuchnych a jednak dotykających środka rzeczy tu i teraz, żeby nie powiedzieć ekskuzemła, jądra. (przeczuwałam, że zacznę bredzić, ale mi się rzeka myśli ulewa i tamy znikąd do pomocy). zresztą, co do wytyczonych i wytoczonych granic i kordonów, samam sobie winna. bo jak wiadomo z pustego (umysłu) i salomon in trabol. (didaskalium : powinnam się zebrać na bazarek, kupić jarzyny i chleb nasz powszedni alem się oderwać nijak nie mogę. poszukam potem linka do zakupów online www.bazarek.tarchoimn.pl i urwę łeb chytrze). no więc wracawszy do sedna sedn. Panowie LEM i MROŻEK zrobili mi tak, że zaczynam ten wzmiankowany drut kolczasty dostrzegać (choć wcześniej wydawał mi się żywopłotem słodko pachnącej róży dzikiej). oraz z zaskoczeniem konstatuję, żem sama sobie ten druciany żywopłocik skrupulatnie w głowie mej podlewałam i nawoziłam guanem poślednim , nucąc wesoło hymn ogrodników
W radosnych blaskach wiosny rozkwita
Nasza Zielona Rzeczpospolita.
bo otóż,, jak mniemam mimowolnie, udowadniają Panowie L. M. można myśleć i pisać tak, jakby tych drutów nie było. można używać umysłu plastycznie. pozwalając meandrować myślom i słowom po bezkresie oceanu swobody. można, ba, czasem trzeba, szpetnie zakląć w imię słusznego argumentu. (o. coś wali-stuka w ekran. to pewnie zgniłe pomidory. i cebula zjełaczała. ale ja się nie cafnę. to moje poletko i mogę tu sobie uprawiać patologiczne pisarstwo do wypęku).
a jednak poszłam na ten bazarek. i troche ucięło mię od weny. ale i tak dokończę wysnuwanie myśli z myśli kłębowiska. chciałam więc powiedzieć, że po primo czuję się ofiarą systemu edukacyjnego, który mię spłaszczył i wytrybował z polotu jak luzowaną kaczkę z kosteczek. ale. po secundo. nie zatrwożę się wszak też ukorzyć przed winami własnemi i wziąć na stary, skrzypiący bark winy część (wina tym bardzie się nie zatrwożę). truchtanie utartymi ścieżkami komunikacji międzyluckiej jest tempting, veery tempting. i człowiek skwapliwie truchta umysłem po wydeptanym korniszu (bez paraleli ze skisłym korniszonem. chociaż może jednak tak? ) podczas gdy może i powinien szybować po bezkresie za nic mając wytyczone bulwary. żeby nie było to tamto, bulwary są też okej. ale. w wieku zupełnie starczym, jak na edukację, zdrapuję zaśniedziały nalot by nagle odkryć, że wszak z własnymi myślami zrobić mogę co zechcę. i skręcić z utartych bulwarów w kuszący bok i może one (te boki) komuś błysną tombakiem, ale mójci jest ten tombak. i, że wspomniany drut kolczasty może i powinien mi nafiukać i skoczyć. trochę mię przeraża powolność, z jaką odkrywam dla siebie „oczywiste oczywistości”. ale z pokorą i wdzięcznością godzę się z faktem, że proces to słuszny choć nie rychliwy. albo nie. wcale, że nie. jestem wściekła i wkurzona. i najchętniej przywaliłabym za tę powolność komuś z liścia . zmasakrowała golenie i zażądała (wraz z odsetkami) wrócenia mnie w czas, gdy mi rosły piórka. oooo wtedy już ja bym światu pokazała ... .ponieważ jednak gdybanologia stosowana funta lichych kłaków warta, kapituluję rozkręcone przedramię uzbrojone w żelazny, gustowny kastecik (estetyka bulwarowa vs bunt ....dziestolatki) . matkomojajedyna, ja tu o górnolotnych pierdołach a tymczasem zapuszczona do wanny woda postanowiła zaznać swobody . i tak to, siedzę sobie przy biurku i durnie dywaguję i wtem, nagle ooops. coś mi w stopy mokro. myśl mię przeszła taka, że może oto wzniósłszy się na wyżyny luckich doznań dotkła mię właśnie rzeczywistość biblijnego dogmatu i stałam się jego częścią składową (nie, że po palach idioto, po palach). chodzę mętalnie po wodzie tknięta boskim natchnieniem. suspens. dłuugi suspens. wspierany naręczem frottowych ręczników.


otóż nie. Pambóg w swej wielkiej Łaskawości zesłał mi wanienny potop, próbując mię tym samym przywrócić na powrót ziemi z tych moich domorosłych, euforycznych imaginacyj. i tak to gdy już już miałam dotknąć transcendentu padłam na kolana ze ścierą, szmatą i zaskoczeniem, że jednak ordinary lajf is brutal end ful of zasackas. także wodnych zasackach. no. to
Chyba już można iść spać
Dziś pewnie nic się (więcej) nie zdarzy
Chyba już można się położyć
Marzeń na jutro trzeba namarzyć
pomyślałam przedniedzielnym poniedzielskim. i. idę do wanny. znaków Stamtąd ignorować bowiem nie lzia. a Wy nie czytajcie LEMA MROZKA LISTÓW. bo i Wam się potop zdarzyć może.
b.

piątek, 21 października 2011

Mówią weki

że dziś o 18:00 koniec świata. no to nie wiem. mam jechać kroić te pigwe na nalewkę? ja tu nastawię nalewkę a wyżłopią ją kosmici. straszny demotywator. jeśli w jakimś okienku przyjmują w kwestii końca wnioski, zażalenia i skargi to ja poprosze niniejszym o zniknięcie mi jakichś 10 cm w talii oraz przyległościach. ponadto mogę się zgodzić na wynikowe ocieplenie klimatu w sposób umożliwiający podokienną hodowlę drzewek oliwkowych i pomarańczowych. oraz jeśli już musi pierdyknąć, to bardzo bym chciała ekstrapolować się w zaświaty z nowo nabytą via alaska książką, co do której wiele sobie obiecuję i nie zamierzam z powodu końca świata rezygnować z lektury.
nie ma grzecznościowych formułek na koniec świata, więc ten. siju anywhere.
b.

niedziela, 16 października 2011

Piękna i bestia

słoneczna, niedzielna aura nakazała wzuć ciepłe gacie i udać się na wał w celu rozkoszowania się jesienią. jak zwykle o tej porze roku wpadam w pułapkę dychotomii auralnej. błękitne, czyste niebo, słońce w rozkwicie jak na mauritiusie w południe a paluszki marzną. nicto. idę. hen, aż do drugiej piaskownicy, oddalonej od domu o jakieś 4-5 km. dalej nie, bo moje stawy zaczynają skrzypieć zbyt głośno, zakłócając błogą ciszę krajobrazu. a wrócić też wszak trzeba. rzeka w kolorze nieba spokojnie zmierza do morza. niebo w kolorze bławatnym przecinają co i rusz aeroplanowe puchate, białe ścieżki znikąd do nikąd. radio w słuchawkach nastawione na złote jak liście przeboje dyktuje mi rytm. idę lekko podrygując i mam w nosie, że z boku wygląda to na taniec św. wita. podczas gdy ja idę, w moim mózgu pełną parą rusza produkcja euforycznogennych opioidów. czuję jak z każdym krokiem nadwyżka endorfin ulewa mi się uszami. ten kawałek jesieni jest mój i zamierzam się nim delektować do wypęku.






kiedy wracam, choć entuzjazmu we mnie tyle, że doszłabym do Gdańska, ba , do Kopenhagi, dostrzegam przed sobą na ścieżce małą dziewczynkę. siedzi na piasku. ma na sobie błękitny płaszczyk. śliczne blond włosy falują jej na ramionach. idę pod słońce i te włosy w promieniach światła stwarzają wokół niej aurę iście anielską. gdy się zbliżam, widzę jej śliczną buzię. oczy okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami skupione są na patyczku, którym mała z zapałem coś rysuje na piaskowej ścieżce. gdy przechodzę mimo, z zaciekawieniem podglądam dzieło malutkich łapek malutkiej, natchnionej artystki. zonk. Zonk. ZONK!!! na piasku, oddane z niezwykłą pieczołowitością widnieją dwa skrzyżowane piszczele a nad nimi trupia czaszka. nagle w żyłach warzą mi się endorfiny a łysa hydra rzeczywistości macha przed oczami transparentem z czarnym napisem ”memento mori”. przez chwilę lękliwie rozglądam się wokół w oczekiwaniu nalotu bezlitosnych dementorów, ale niezakłócony piaskowym przesłaniem urok jesieni i brzmiący w słuchawkach „i am sailing” starego, dobrego i uroczo zachrypłego Roda.S. trwa. i trwa tak nawet do późnego popołudnia, gdy pozbawiona słońca, osobista fabryka endorfin rusza pełną parą zasilona tym razem wyśmienitym czekoladowym sufletem Mariana i ukontentowaniem z okazji zaposiądnięcia eleganckiej garderoby podczas dość jednostronnej wprawdzie, ale dla mnie obficie udanej sesji szafiarskiej (xie, xie ju :).
b.

poniedziałek, 10 października 2011

samice są bardziej brązowoszare na grzbiecie. hm.idę, zajrzę do lusterka.

trędy jest pisać o pełni i jej wpływie na pomięszanie umysłu. to ta pełnia dopiero się nasuwa? serio? myślałam, że trwa od kilku tygodni. w pracy spinam się jak ogier na finiszu wielkiej pardubickiej a i tak wychodząc jak złachana klępa gaszę światło. halo? jestem stara i nie wyrabiam na wirażu. w dodatku coś mi zrobili z targową i wracam na staropańszczyźnianą w korku przez grudziądz omalże. pęcznieje we mnie ogromna tęsknota wiejskiego domku z dwoma kulawymi kurami, siwym kotem znoszącym na próg upolowane pasikoniki i kominkiem strzelającym żywym ogniem. kłopot w tym, że to majaczenie powinno mieć też wątek „jak zarobić na pasze dla kur, drewno do kominka i waciki”. i tu rozwiera się przede mną dolina egipskich ciemności. bujam się na krawędzi w stuporze skoczyć-nie skoczyć. kiedyś pewnie skoczę. oby to jednak nie było jedynie bezwładne wychylenie z powodu zaburzeń błędnika. ot smętna percepcja kohabitacji pełni i jesieni. obie robią ze mnie gupiom makolągiew.
b.

niedziela, 9 października 2011

tak jakby o targach ale i nie tylko

targi targi i po targach. moja rosnąca dezaprobata do tego typu formy spędzania czasu wyłazi mi jednoznacznie na twarz . nawet ojciec-dyrektor wznosiwszy toast okolicznościowy, w którym każdemu z nas starał się wyrazić wdzięczność za wkład - nade mną zawiesił się znacząco w poszukiwaniu dodatnich atrybutów. ja mu się nie dziwię. ileż lat można zachwycać się wiadrem parówek. myśl o gastronomicznym outsourcingu dojrzewa w nas wszystkich z siłą wodospadu. zwłaszcza, że trudno gotować strawę i jednocześnie uczestniczyć z parówką w dłoni w merytorycznej dyskusji o wpływie freza na profil flanki. z iwentów stricte targowych odnotować muszę niezwykle miłe spotkanie z pewnym panem dyrektorem, z którym telefonicznie znamy się od lat bez mała piętnastu i dopiero teraz dane nam było paść sobie w osobiste ramiona. a, że ramiona dyrektora tchnęły solidnie singel maltem, pff. zwykłe condicio sine qua non i urok targów. wszystko co najważniejsze odbywało się i tak po zmroku w hotelowej restauracji. o ile w Poznaniu się tańcowało, o tyle w Sosnowcu urządziliśmy sobie nieformalną bitwę na głosy oraz lokalną edycję konkursu voice of Poland. z tym, że w repertuarze, z uwagi na międzynarodowe towarzystwo, królowały pieśni internacjonalne. bezapelacyjnym przebojem została międzynarodówka śpiewana jednocześnie po polsku, niemiecku i rosyjsku. zaraz po niej sala zafalowała przy basowym wykonaniu „deszcze niespokojne” a szczególny aplauz postronnych gości wzbudziło wykonanie „kalinki” i „ pieśni o małym rycerzu”. krzyżacy, tfu, germańcy, przy znaczącym wsparciu substancji płynnej pięknie się kołysali i załapawszy w lot linię melodyczną grzmieli nam w tle niczym chór gregoriański. najtrudniej nam było sobie przypomnieć teksty motywów ze „stawki większej niż życie” oraz z „siedemnastu mgnień wiosny”. pozostaliśmy więc przy nastrojowym murmurando. na koniec biesiady pożegnaliśmy szefa kuchni tęsknym i rzewnym wykonaniem w języku polskim i niemieckim dumki „dziadku, drogi dziadku, nie chcemy jeszcze spać”. szef kuchni ze łzami w oczach kolanem dopychał za nami drzwi jadalni. musiał się biedak baaardzo wzruszyć, gdyż do końca pobytu nie pojawił się w zasięgu naszego wzroku. ponadto zostaliśmy obwołani klientem miesiąca w pewnym supermarkecie, w którym do kasy podjechaliśmy z wózkiem załadowanym sześcioma (sic!) kajzerkami i dwudziestoma szklanymi opakowaniami pewnego popularnego płynu wyskokowego. flaszki na okoliczność zabezpieczenia przed zużyciem miejscowym były opatrzone antywłamaniową, skomplikowaną konstrukcją z pleksi, którą każdorazowo należało zdjąć w asyście kierownika zmiany. stopień nienawiści kolejkowych współstaczy, którzy musieli na tę okoliczność zmultipikować czas oczekiwania na rozliczenie własnych zakupów wzrastał kwadratowo do rozbrajanych butelek. i wtedy właśnie towarzyszący mi koledzy postanowili udać się w dowolnie wybranym kierunku w bardzo pilnej sprawie rodzinnej. zostałam więc sam na sam z zawartością specyficznego koszyka i z narastającą żądzą mordu sosnowiczan. kierownik zmiany mocował się z pleksowym zabezpieczeniem a ja czułam na plecach mentalne siekiery tubylców. co przypomniało mi pewne zdarzenie z zamierzchłej przeszłości policealnej, gdy to stwierdziwszy w trakcie imprezy wakat płynów, udaliśmy się silną ekipą do sklepu nocnego celem uzupełnienia braków. w stosownym przybytku nabyliśmy kilka wysokoprocentowych opakowań szklanych, a spytani o zakąskę, po długich i trudnych kalkulacjach, zdecydowaliśmy się na dwie sztuki gumy balonowej donald. przy czym koleżanka uiszczająca należność odziana była w różową tiulową sukienkę i wyglądała niczym nagle wyrwana z baletu „dziadek do orzechów”. pod sklep zaś podjechaliśmy starą warszawą, w której kierowca (absolutnie trzeźwy) nie umiał zmieniać biegów, w związku z czym ten obowiązek spadł na pasażera, czyli na mnie. i tak to historia zdarzeń dziwnych acz prawdziwych związanych z nabywaniem alkoholu odnotowała kolejny wątek. tym razem śląski.
b.

wtorek, 4 października 2011

spływ do Sosnowca

generalnie całe moje przygotowania do targów skoncentrowały się w tym roku wokół barchanów. wiem. istny upadek cesarstwa rzymskiego. dobór stosownej garderoby zastąpiono doborem cielistych galotów imitujących talię. problem tychże desusów polega na tym, iż kiedyś ich funkcja obściskania się kończy i zaczyna tragiczna rzeczywistość. właśnie na styku tych dwóch obszarów rozegrała się grecka tragedia. wszystkie te profilujące stylony wyglądają idealnie jedynie na chudych patykach, którym i tak nie ma co ściskać i imitować. w przypadku osób o zasobach cielesnych bogatszych od przeciętnych koniec streczu oznacza początek wyraźnie wybrzuszonego wałeczka vel wałka (czytaj: rozpaczy). po wielokrotnych próbach różnorakiego naciągnięcia galot bez uzyskania efektu spuchniętego baleronu obwiązanego szpagatem poddałam się w całej rozciągłości elastycznych włókien. jedynym strojem, który mógłby zadośćuczynić moim oczekiwaniom pozostaje więc za mały o dwa numery kombinezon płetwonurka. najlepiej w kolorze cielistym. idę, mam tu za rogiem sklep z akwalungiem. na pewno mają też gumowane skafandry.


b.

czwartek, 15 września 2011

to juz chyba fini pari pari natenczas

cmentarz Pere Lachaise jako żywo (przprszm za oksymoron) przypomina Paryż. dla byłych lubieżników Paryża lub jego autochtonów to swoiste pogrobowe pocieszenie. wprawdzie leżę six feed under, ale jakbym leżał w moim mieście. i tu i tam, czy też itu-itu rządzi gęsto zabudowana substancja metropolii/nekropolii.




ciasno przylegające do siebie kapliczki przypominają stłoczone na wąskich paryskich uliczkach kamienice w pomniejszonej skali. plątanina alejek naśladuje plan miasta. za dnia cicho tu i spokojnie. ale. nie trudno jest sobie wyobrazić, że o północy zaczyna się tu życie. w katakumbie piekarza otwarte na oścież wrota zapraszają na bagietki i croisanta, zza skromnych drzwi kapliczki krawca dochodzi szmer maszyny do szycia, w okienku pisarza światło świecy do późna pada na pokrywające się atramentem kartki nowej powieści obyczajowej o dalszych losach córek ojca Goriot, zgarbiony nad klawiaturą fortepianu Fryderyk układa nokturn próbując kolejny raz zlekceważyć dochodzące do niego psychodeliczne hałasy burzowych jeźdźców z kwatery 6,gdzie Jim znowu balanguje w oparach.


co innego paryskie parki.







większość z nich opleciona wokół stylowym, kutym w arabeski ogrodzeniem, zamyka swe podwoje gdzieś między zmierzchem a północą. za dnia jednak kwitnie tu paryskie życie. i bynajmniej nie ogranicza się do spacerujących alejkami wysypanymi białym żwirkiem (po którym z gracją śmigają w szpileczkach paryżanki, dla mnie absolumą ąposible) nianiami. tu, pod mikroskopijnymi drzewkami, na niezliczonych ławeczkach i krzesełkach (żądam krzesełek w naszych parkach. można je dowolnie konfigurować w zależności od liczebności grupy oraz ustawiać naprzeciw dla antydepresyjnego i antyobrzękowego ułożenia stóp) tętni clou paryskiego krwioobiegu. starsi panowie zgrywają się tu namiętnie w kierki i brydża, młodzi biznesmeni opracowują strategie klikając w malutkie laptopy na swoich kolanach a paryskie elegantki popijając płyn izotoniczny pilnie lustrują zawartość swoich maczkiem zapisanych moleskinów. parki mają ładne, choć dziwaczne jak na słowiańskie przyzwyczajenie do rozbuchanej przyrody. rosną tu głownie niskopienne, starannie strzyżone drzewka, trawa jest towarem dość deficytowym oraz niedeptalnym bo klombowym, a układ alejek na pewno da się opisać jakimś mało skomplikowanym algorytmem. parki i ogrody w stylu francuskim przypominają nieco wirtualne plany zagospodarowania przestrzennego naszych domorosłych developerów reklamujących potencjalnym nabywcom dziurę w ziemi jako raj na ziemi z pięknym klombem średnicy dużej tortownicy. raczej nie ma tu miejsca na spontaniczne pnącza, dzikie łączki okolone starodrzewem i zaciszne zarośla sprzyjające tetatet. myślę, że nasze parki są dla nich niczem nieokiełznany bór pierwotny . na widok puszczy białowieskiej dostaliby zapewne zapaści i trzeba by im podawać sole trzeźwiące oraz kaftan. bo dla nich park to nie jest miejsce do napawania się przyrodą. dla nich park to kolejny etap uspołeczniania stosunków międzyludzkich.
a co mię urzekło, poza oczywiście sztandarowymi budowlami sławnej architektury, to sklepowe wystawy.







zaryzykuję nawet, że owszem bazylika Sacre Coeur, Notre-Dame, Opera, Panteon, Luwr zaiste imponujące są i niebiańsko piękne ale równie intrygujące i malownicze bywają zwykłe stragany mijane mimo podczas niewymuszonego spaceru między jednym i drugim wskazanym przez przewodnik paryski turystycznym obiektem. przyglądaniu się mozaikom w Notre Dame poświęciłam bodajże tyle samo czasu ( tu niech każdy frankofil paryżolubny bez krępacji rzuci we mnie saganem zupy cebulowej lub kokilką funde) co świeżym langustom i barwnym makaronikom.i tylko nad bladopurpurowe raki, rozkosznie wygięte zaróżowione krewetki i piaskowe rozgwiazdy bezapelacyjne pierwszeństwo oddaję Sainte-Chapelle z jej zachwycającymi aż do utraty tchu witrażami przedstawiającymi Biblię w 1164 odsłonach, które filtrują do kaplicy między złoconymi, finezyjnymi kolumienkami, niebiańskie światło zabarwione boską paletą barw szmaragdu, szkarłatu i błękitu. to taki moment podobny wyśpiewanemu "tylko raz czujemy wielkość nieba wtedy trzeba zastygnąć i trwać"



b.

środa, 14 września 2011

kucharze, groby i spadkobiercy

coś miało być o nagrobku. ale tak mię ostatnio wyciska z czasu, że nie mam kiedy przysiąść i spisać. albo czas mi się kurczy albo ja spowalniam za szybko. pozatym miast oddawać się grafomanii uprawiam kulinariat jesienny. wczoraj potrawka z kurczaka , czerwonego wina, śliwek i powideł z czosnkiem – skromnie powiem – delikates. oraz. tadam tadam. moje pierwsze samodzielne ciasto drożdżowe. ze śliwkami. i z kruszonką. wyszło dość marnie. no jak miało wyjść. nie mam ręki do ciast. ale nadal próbuję oszukać ten feler. najbardziej rozczarowała mnie kruszonka. w ogóle nie przypominała kruszonki. a ponieważ nie ma ponoć nic prostszego od jej przygotowania, to prawie się załamałam. jednak pomyślałam, że to niemożliwe. że musiał tu zadziałać jakiś zdecydowany czynnik sprawczy. przeanalizowałam cały proces od początki. weź szklankę mąki, rozgnieć z półkostką zimnego masłą, dodaj cukier waniliowy, rozbabraj nad ciastem. koniec. niewiele tu może pójść nie tak. a jednak. po dłuższej dywagacji odkryłam sekret sfuszerowania. otóż. zamiast cukru waniliowego dodałam taram taram proszek do pieczenia. pod wpływem gorącego piekarnika kruszonka miast kruszeć rozpoczęła proces spęczniania, zmiękła, sklęsła i na zawsze utraciła swój immanentny charakter. ale i tak za swój wielki sukces uważam brak zakalca. i nie. nie chce mi się analizować co zrobiłam nie tak. przyjmijmy, że na ten moment mój cukierniczy anioł stróż właśnie się ocknął z odrętwienia, przywlókł do dzieży z ciastem i chwilę pilnował. potem mu się znudziło i polazł w diabły nie czekając na kruszonkę. a jutro tajska zupa z trawą cytrynową, mleczkiem kokosowym i krewetkami. albo mój prapradziad był tajem albo jestem tajskim dzieckiem podmienionym w szpitalu. zapamiętać: sprawdzić ile tajskich dzieci urodziło się w szpitalu w roku pańskim 19..... . (uwaga, niemowlęta płci męskiej odrzucić. raczej).
a do nagrobka jeszcze wrócę. gdybym jednak z uwagi na gęstość zaplanowanych zajęć ( w biurze nasycenie sięga zenitu i przelewa się meniskiem wypukłym przygotowaniami do przyszłotygodniowego wizytowania Śląska. mamo! łaj?) wątek ten musiała znacznie sprolongować to. nadmienię jedynie, iż. z surowego głazu wielkości słusznej sekretery wyewoluowałyśmy w kierunku nieco bardziej dekoracyjnym. natchnione niezwykle klimatycznym Pere Lachaise wahamy się pomiędzy wyrytą w bladoróżowym marmurze płytą nagrobną w stylu renesansowego bukietu wielkości siedzącego konia


a naturalnej wielkości sceną rodzajową.


martwi mnie jeno nieco. czy środki uzyskane ze sprzedaży mojego apartamentu będą wystarczające na opłacenie rzeźbiarza. ale ojtam. w końcu to już raczej nie będzie mój problem.

b.

niedziela, 11 września 2011

bezpardonowy atak insektów i psiankowatych

weekend nadszedł w samą porę. byłam już gotowa odbezpieczyć ślepą furię i użyć jej w dowolnie wybranym kierunku. piątkowy wieczór postanowiłam poświęcić na gruntowną rewitalizację zasobów mieszkaniowych, które od czerwca zarastały eskalującymi znikąd kurzem, pleśnią i pajęczynami. w tym celu nabyto ekstraordynaryjnie żartą chemię gospodarczą i żółte gumowe rękawiczki o podwójnej odporności na przeciek. podczas gdy ja urządziłam w łazience kafelkom i sanitariatom jesień średniowiecza, w kuchni na gazie perkotało w trzech saganach 8 kg buraków nabytych świtem bladym na wolumenie, przeznaczonych na jesienną słodko-kwaśną surówkę z papryką, generując opary godne wybuchu wszystkich jednocześnie wulkanów w ognistym pierścieniu pacyfiku. efekt włączenia pochłaniacza był tak mierniutki, że zmusił mnie do podjęcia środków radykalnych. usnąwszy firany otworzyłam na oścież (naprawdę pisane przez „ż”? dałabym głowę i pół królestwa, że przez „rz”) okna i drzwi na klatkę schodową próbując wytworzyć coś na kształt przeciągu, który wysuszyłby mi roszące się obficie okna i ściany. przesiąknięta do szpiku kości cifem opuściłam po jakimś czasie błyszczącą łazienkę i zezuwszy żółte, nadżarte chemią rękawiczki, stanęłam w obliczu zmasowanej inwazji insektów. w moim apartamencie wszystkie ściany i sufity obsiadło może pińcet, może więcej komarów. jakimś niezrozumiałym acz błogosławionym cudem nie podjęły na mój widok żadnego ataku (gdybym była malkontentem westchnęłabym żałośnie, że o. nawet komar mnie niechce) pozostając w nieruchomej mozaice na powierzchniach płaskich. być może ułożone były one w jakiś ważny przekaz ale odczytanie ich przesłania okazało się co najmniej tak trudne jak zrozumienie przepisów wykonawczych ustawy budżetowej (no widać wpadała do mnie chmara komarów o szczególnie wysokim stopniu inteligencji, niestety nie było u mnie natenczas pana Champolliona więc przekaz nie został odczytany). zanim zdążyłam skryć się w wypucowanej łazience obsiadły też szczelnie i jej sufit. narzuciwszy dla bezpieczeństwa szlafrok na głowę wydarłam z zapomnianych otmętów substancję ukilającą insekty, włączyłam do prądu i czekałam szczelnie okutana różowym peniuarem. po pewnym czasie mozaikę z tajemniczym przekazem miałam w apartamencie nadal. jeno, że tym razem na panelach podłogowych, terakocie i we wannie, która zaczęła przypominać zbiorową mogiłę muchówek. pięć. pięć razy latałam po mieszkaniu zasysając w odkurzacz niezliczone truchła. jak tylko wyczyściłam kilkanaście centymetrów kwadratowych powierzchni płaskiej w oczyszczone miejsce opadały kolejne ofiary. po piątym przejeździe pizgłam zrezygnowana sprzęt do schowka, nakryłam się szczelnie kołdrą i poszłam spać licząc na to, że rano warstwa swobodnie odpadających od sufitu owadów pozwoli mi się unieść z tapczanu. przez następnych kilkanaście godzin zebrałam z podłogi, stołu, wanny i innych sprzętów jeszcze kilkadziesiąt zwłok. i jeśli zdawało wam się, że komarów tego lata już nie ma to macie rację. wszystkie są u mnie. w schowku. zastanawiam się jednocześnie, czy zasysając je do odkurzacza nie stworzyłam im optymalnych warunków do licznego odtworzenia gatunku. muszę chyba prześledzić cykl rozwojowy culicidae. po traumatycznym nalocie owadów oddałam się wraz ze straszą panią i alaską relaksującej czynności preparowania 15 kg pomidorów na sos bazyliowo-czosnkowy do konsumpcji, kiedy to nadejdą znów wieczory sałatki nie jedzonej, tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół. Wszystko szło sprawnie ( no może z wyjątkiem krojenia 6 kg cebuli, kiedyśmy się zryczały i zasmarkały niczym na brazylijskiej telenoweli o isaurze i leonsju). do czasu. kiedy 15 litrów uwarzonego sosu należało ekstrapolować po uduszeniu (uduszeniu. hm. to może być kluczowa przyczyna całego zdarzeniu – zemsta pomidora miała nadejść szybko. Niespodziewanie. i boleśnie) z garnka do słoików, spasteryzować i odstawić dla uciszenia wieczkiem do dołu wrzących pomidorowych emocji. o. wtedy się zaczęło. otóż ja was uprzedzam. pomidory to nie są bynajmniej niewinne warzywa/owoce (zakreślić właściwą odpowiedź). pomidory to są podstępne, wyrachowane i zabójcze istoty.. i są bardzo, bardzo inteligentne. najprawdopodobniej dostały zlecenie na mnie i niezwykle skrupulatnie, z dokładnością wręcz mikronową się tego trzymały. podczas gdy starsza pani z lekką dezynwolturą obracała weki wiekiem do dołu, moje weki natychmiast po przechyle o kilkanaście stopni wybuchały mi w dłoniach wyrzucając przed siebie najpierw wieczko a potem z oślizłym świstem wrzące wnętrze zasobnika bomby, tfu słoika. cud, że słoiki trzymałam wekiem od siebie a nie do siebie. wybuch był gwałtowny i ze stosownym pomidorowym rozbryzgiem po całej kuchni. po trzeciej nieudanej (nieudanej z mojej strony, udanej ze strony pomidorowego skrytobójcy ) próbie pokojowego obrócenia eksplodujących pomidorów opuściłam kuchnię krokiem komandosa navy na polu minowym i dalsze czynności obserwowałam zza winkla przedpokoju zaopatrzona w tarczę przeciwpancerną (czytaj dużej średnicy pokrywkę od sagana). pomidory w rękach starszej pani wiedząc, że wytyczając trajektorię ataku nie po linii prostej a zakosami w poszukiwaniu celu ukrytego za winklem ryzykują niepotrzebne zainteresowanie służb specjalnych udawały pasteryzowane warzywa/owoce (jak wyżej, skreślić) i odpuściły atak. na razie. poważnie zastanawiam się, kogo, kiedy minie sierpień, minie wrzesień, znów październik i ta jesień znów rozpostrze melancholii mglisty woal, kogo poproszę o otwarcie weka. już na samą myśl, że mam ten sos przechowywać w domowej spiżarce – sam na sam, fejs tu fejs, ja i pięć litrów z rodziny zabójczych psiankowatych (wygooglam, że. pochodzą z ameryki południowej. i wszysko jasne. bo gdzie są najskuteczniejsze mafie na świecie? gdzie od lat bezwzględne i morderczo skuteczne kartele narkotykowe będące własnością mafii są poza wszelką kontrolą prawa? w Ameryce proszszja państwa– tu pamiętamy o stosownym akcencie. w A’meryce. POŁ-UD-NIO-WEJ. psiagomać) mam dreszcze i pot mi spływa po rdzeniu. chyba będę zmuszona prosić do otwarcia słoika naszą osiedlową ochronę. w końcu za coś bulę co miesiąc te 28,60 pln. niech mi to się w końcu zamortyzuje. a tak w ogóle to serdecznie Państwa zapraszam na spaghetti napoli. serdecznie. skojarzenia z kamorrą nie są bynajmniej przypadkowe. zaręczam. zresztą, kto wynalazł makaron? chińczycy! a zaraz po makaronie wymyślili co? triady wymyślili. tak. TE triady. chyba jestem osaczona. przez insekty i psiankowate. pamiętajcie- strzeżcie się komarów i pomidorów.

b.

piątek, 9 września 2011

siępali sięwali

kolejny dzień w biurze pod bezprecedensowym działaniem prawa murphiego. powoli zamiast gasić pożary rozglądam się za kanistrem. chyba z przyjemnością chlusnę szczodrze i ogrzeję przy ognisku sine dłonie.

b.

środa, 7 września 2011

skwerolubnie

fakt, że szrotówek kasztanowcowiaczek zeżarł Paryżowi cały prawie drzewostan miejski zasypując chodniki zrudziałym listowiem ani na jotę nie umniejszył uroku miasta i nie pozbawił go sznytu dyskretnej elegancji . Paryż to idealny przykład na to, że miasto jest dla ludzi a nie przeciw nim. że ulice są po to by gęsto usiane domami, cukierniami, piekarniami, pralniami, brasseriami, sklepikami wszelkiej maści służyć swoim mieszkańcom, żeby mobilizować więzi międzyludzkie i zachęcać do wspólnoty społecznej. życie toczy się tu rzeczywiście na ulicach, które są wyśmienitym tłem, twórcą i tworzywem miejskiej egzystencji. każda brasseria vel kawiarenka wystawia tu swoje maciupkie stoliczki frontem do ulicy omalże na samym skraju krawężnika, tak że nietrudno idąc mimo strącić panu/pani kawusię zbyt odważnie wystawionym łokciem lub kolanem. do brasserii nie idziemy ukryć się przed światem w ciemnych zakamarkach lokalu. idziemy mu oświadczyć radośnie nasze istnienie, spotkać się z sąsiadem, pogadać o dupiemaryni i o wyższości tego nad tamtym. z uwagi na bezpośrednią bliskość stoliczków kwitnie tu swoista intymność społeczna. nikt tu nie wytycza sobie prywatnych rewirów. nie ma paprotek do ukrycia się przed obcym okiem i uchem. Idziesz, siadasz i nagle stajesz się częścią tego miasta, tej społeczności. czasem uniesienie filiżanki do ust jest w tym kawiarnianym mikrokosmosie wyczynem wielce ekwilibrytstycznym. ale spode łba nie rzuca się tu kąśliwych „no weź, posuń się pani”. to miejsce, gdzie twój kawałek stolika jest częścia wielkiej, pieknej, miejskiej mozaiki. i gdziekolwiek nie przysiądziesz w przerwie między jednym pilnym i drugim pilniejszym zawsze dostaniesz wyśmienitą kawę. paryskie brasserie nie znają bowiem pojęcia kawy rozpuszczlanej i chwała im za to. pomińmy dyskretnym milczeniem cenę, za którą w warszawskich wykąskach podkąskach można sobie zapodać luzikiem cztery wódki z galaretą i ogórem. ostatecznie wiedziały gały, co zwiedzać chciały. a zwiedzając według planu „jedziemy na Saint-Germain, potem do Dzielnicy Łacińskiej, skręcimy na Marais i ewtl. jak starczy czasu wskoczymy sprawdzić czy Luwr jeszcze stoi” istnieje wielka szansa, że natkniemy się nagle i niespodziewanie na urokliwe skwerki pełne maleńkich kawiarenek, których urzekający klimat każe nam spenetrowac drzewo genealogiczne w poszukiwaniu przodków, w żyłach których płynęła Sekwana. bo przecież skąd taki nagły zachwyt placyczkiem wielkości dwóch szaf trzydrzwiowych z jednym łysym (szrotówek już tu był) drzewkiem? skąd nagle takie dojmujące wrażenie, że oto jesteśmy tu gdzie nasze miejsce. że zawsze chcieliśmy tu być. i zawsze będziemy za tym tęsknić jak gdyby to nasze warszawskie istnienie było tylko przystankiem w drodze do tej, albo tamtej brasserii na tym nieschludnym (dodajmy tu odważnie łyżkę zetlałego dziegciu – Paryż dość swobodnie traktuje pojęcie higieny ulicznej – niesiesz na ten przykład worek starych szmat, ale nagle już ci się go tachać nie chce - no to bęc wyrafinowanym gestem upuszczasz woreczek na bruk i niefrasobliwie podążasz do wytyczonego celu) a jednak przytulnym skwerku. tak. Paryż to dla mnie wąskie uliczki między gęsto usianymi osiemnasto- dziewiętnastowiecznymi kamieniczkami, skwery tętniące gwarem tubylców przy filiżance kawy lub kopiastym talerzu sałatki z kozim serem, okna okolone secesyjnymi balustradami, obwieszone doniczkami pelargonii (paryżanie chyba rekomepensują sobie tymi zaokiennymi ogródkami totalny brak trawników. jeśli chodzi o zieleń miejską Warszawa rulez do entej potęgi)



jeśli zaś chodzi o ulice stosuje się tu dość interesującą zasadę korzystania z sugerowanych świateł ulicznych. otóż na światło zielone dla pieszych paryżanie reagują ostentacyjnym „olaćto”. ale już światło czerwone dla pieszych mobilizuje absolutnie wszystkich do nagłego i pezpardonowego wtargnięcia na pasy. no co robić, kultura taka.
a tu nasz (dotychczas) ulubiony skwerek w Dzielnicy Łacińskiej na Rue Lacepede





(dają tu gigantyczne i boskie naleśniki gryczane,


które przemyciłam z narażeniem życia na pokład samolotu w drodze powrotnej gardząc przaśną i dość wstrętną kanapką serwowaną przez air france, oraz lody Amorino,


które nakładają w wafelek nadając poszczególnym smakom formę rozkwitniętej peonii – bezpośredni i godny konkutrent osławionych paryskich lodów Berthillon).

cdn. jeśli word itd. a w ciągu dalszym o tym, jak z Marianem natchnione wizytą na Pere Lachaise postanowiłyśmy jednak zmienić koncepcję naszego nagrobka.
b.

wtorek, 6 września 2011

miniatura

byłam cija już na kolejnym akapicie poparyskich wspomnień, gdy word trzasnął z furkotem focha, że dłużej on tej grafomanii nie wytrzymie i wziął skasował bezpowrotnie moje paryskie memuary. czy jestem z tego powodu rozżalona? ależ.(!@#$%^&%$#@) tymczasem więc wywieszam białą flagę (przprszm za konotacje polityczne – samowyszło). zanim odtworzę com napisała, to nadmienię jeno tymczasem, że wieża, TA wieża, za dnia przypomina zaiste porzucone przez budowlańców rusztowania jakubowej drabiny i robi wrażenie dość mierne imho. jednak w nocy, zwłaszcza z tarasu Palais de Chillaot przypomina godżillę ubraną w bożonarodzeniowe lampki, wyłaniającą się majestatycznie ze środka miasta. i choć uprzednio znałam parametry techniczne oraz powielany w bilionach odbitek jej portret, więc w sumie byłam przygotowana na zblazowane wow - to na ten widok faktycznie zatchnęło mię aż do głębi esicy i wewnętrznie wyszeptałam : Ocholerajezusickukochanyjakietopiekne _ŁAŁ!!! zdjęcie docelowe made by Marian. bo. Marian świetnym fotografem jest. to raz. dwa, chyba nikogo nie zdziwi, że stanąwszy oko w oko z panną Eiffel baterie mojego aparatu sklęsły niczym lelija w porze suchej i odmówiły współpracy.







cdn. jeśli word się na mnie odobrazi

b.

niedziela, 4 września 2011

returne z turne

padam... padam... padam ...

b.

ps.
5.09.2011 godz. 20.09

mówię Wam, tamtejsi faceci to normalnie same żorżyki, żorżyki ...


albo i lepiej. chyba lepiej. dużo lepiej. na więcej nie mam dziś siły. idę się regenerować na tapczanie. zwłaszcza, że roman w klinice jednego dnia i jutro o 6:15 mam go odebrać po liftingu. to ja, ja zasłużyłam na rewitalizację!!! bo. zaczynam wyglądać i czuję się jak zombi. no dobra, paryski zombi. ale nadal zombi.
b.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

halo halo Paryż, jest tam kto ???


nie że jakaś rajsefiber, ale jeśli jest ktoś kto nas by zechciał zdalnie wyprowadzić z tej matni na paryski bruk, to w sumie ja bym była za. bo coś mi się wydaje, iż istnieją szanse, że z tego lotniska wyjdziemy dopiero w godzinie powrotnego odlotu. w sumie to co. mamy przewodniki. dwa. przeczytać je uważnie to nie jest mesje pikuś. mieszkał Tom Hanks na lotnisku kilka miesięcy, czemuż by nam się miało nie udać. z tym, że roboty hydrauliczno-kafelkarskie to raczej odpadają. możemy im najwyżej artystycznie zgrafitować terminal. a więc, do listy rzeczy niezbędnych dopisuję kombinezon malarski i baterię sprejów. Marian będzie grał na grzebieniu dumki podolskie a ja im wymaluję bitwę pod grunwaldem , wrzosowiska i malwy na lewadach ( w kontropozycji do słoneczników samiwieciekogo). nie no, spoko. wcale nie gryzę tego długopisa, on już taki był wymamlany.
b.


ps.
oraz testowałam dziś obuw przeznaczoną na kostkę brukową lutecji. i palecboży musiał mię do tego czynu natchnąć. gdyż. po dwóch godzinach siedzenia za biurkiem moje pięty zaczęły przypominać ofiary zgilotynowane na place de la concorde (wiecie, że konstrukcję gilotyny wykonał producent klawesynów ? może mu się nie podobało jak odtwórcy fałszują? z drugiej strony to dowodzi, że schizofrenia świata jest odwieczna. zdolny klawesynista i wielbiciel terpsychory w zaciszu swego warsztaciku struga sobie hobbystycznie gilotynkę pogwizdując eine kleine nachtmusik). no w każdym bądź razie na liście niezbędników dopisuję skwapliwie kilo plastrów żelowych. a małymi literkami : spenetrować, ekhm, odwiedzić dział obuwniczy w galerii lafajet ( o ile oczywiście, ktoś nas wyciągnie z terminala).
b.


środa, 24 sierpnia 2011

tumimarazm hiperbaryczny a kamforowe memuary plus bonus dla M.


robię plan zajęć obowiązkowych na dzisiejszy wieczór. farba na głowę, manikiur na pazury, tarta do pieca, garsonka do prasowania (jutro spotkanie w biurze z ważnym klientem –bigbosem. merytorycznie spodziewam się armagedonu więc. szykowny kostiumik i szpilki jako oręż mogą mi uratować rzyć. wiem, wiem. sposób płaski , wyrachowany i perfidny. ale. czasem skuteczny). nie dość, że niewiele, to jeszcze zupełnie nieambitnie. aura tak pełzająca, że nawet nie bardzo chce mi się analizować własny bezrefleksyjny minimalizm. o, na dobicie w radio leci reportaż o Panu Romanie, który chciał być śmieciarzem, został barmanem, całe życie się dokształcał i jest teraz uwielbianym guru i idolem bywalców „wykąski-podkąski” . ja nie wiem. może mi farba do włosów wyżarła jakiś ważny kawałek ze stosownego odcinka łańcucha dna. albo może moje apogeum rozkwitu aktywności przypadnie na piąty lub siódmy krzyżyk. być może jednak to wszystko wina aromatu. bo ja jestem węchowcem (trudno być wzrokowcem przy minus sześć z okładem, zaś co do słuchu byłam prawdopodobnie wzorcem dla przysłowiowego pnia). a w apartamencie na staropańszczyźnianej króluje ostatnio zapach spirytusu kamforowego, który miast sublimować aktywnie epatuje. ewentualnie sublimując epatuje (czuję, że po wyjawieniu tej teorii mój kochany licealny pan profesor od chemii kręci bączka w funerale) . ten zakonspirowany aromat przywlokłam z biedronki w płynie do płukania prania. w sklepie pachniał jaśminem a w domu niestety jedzie kamforą na całego. dla mnie ten zapach jednoznacznie kojarzy się z całkowitą apatią spowodowaną chorowitym, bezwładnym zaleganiem w tapczanie. gdy w dziecięctwie padałyśmy ofiarą wirusów Starsza Pani lub Starszy Pan smarowali nam kamforą plecy i mostek a potem zapodawali gorące mleko z masłem i miodem (szczęśliwie Starszy Pan organicznie nie znosił czosnku, więc ta mikstura była całkiem smaczna). a gdy skończyłyśmy lat siedem dostawałyśmy grzane piwo z koglem-moglem (u mnie zawsze wzbudzał odruch womitowania. taka byłam wrażliwa na chmiel). w wieku dojrzałym okazało się, że poił nas subtelną wersją ajerkoniaku. hm. co tłumaczy czemu dziś do ust nie bierę. w dziecięctwie bowiem wykształciłam sobie w reakcji na grzane piwo negatywny atawistyczny odruch odrzucenia napoju kojarzonego z chorobą. dziwnym trafem niezrozumiałej selekcji chmiel mi dziś nie wadzi zupełnie. natomiast kogiel-mogiel a wraz z nim ajerkoniak zaliczam do kategorii superbleee. z kuracji ludowych zaś miłość do syropu z cebuli pozostała mi do dziś. i jeśli ktoś kiedyś wymyśli drink na bazie cebuli w cukrze to ja od razu poproszę o całą zgrzewkę.
no dobra. idę miziać odrosty i szkarłacić pazury.
a jutro Wielki Dzień pewnej drobniutkiej Istotki . więc jeszcze szeptem ale ile sił w płucach: Szczęśliwego Dorosłego Życia Marian!!!
b.