sobota, 31 grudnia 2016

będzie orędzie, albo nie będzie, oj Dana Dana Kochana !!!


poświąteczny tydzień urlopu zrobił ze mnie zespoloną z fotelem antyfrenetyczną bezpostaciowość. Sterta przeczytanych wszelakiego autoramentu gazet / tygodników/ miesięczników (no topszsz, wykluczamy SE i tympodobne oraz prasę kobiecą, wolę sobie kupić waciki, ale może, może niesłusznie) uczyniła mi z umysłu bąbelkujący pudding. Jedyny chwalebny ukochany bezwarunkowo wyjątek to KONTYNENTY- jestem uzależniona i pochłaniam w dobę bez snu. Tymczasem brak TV nie odgradza od doniesień z kraju i ze świata, bynajmniej. I nie chodzi o konieczność permanentnego odgrodzenia. Chodzi generalnie o chaos informacyjny. A ja natenczas mam chaos. Mam taki chaos, że się mi ulewa z wanny i zalewa mieszkanie, bo jak nikt na świecie (mający normalnego projektanta, a u mnie był projektant na opak) mam z łazienki na salon próg wyższy, czyli co się uleje, nie zostanie w łazience a wypłynie. Jest dobra strona, że dopłynie do choinki i ją podleje (ponoć mydliny wspomagają porost). Pozatem pode mną garaż, więc sobie mogę lać ile wlezie. Ale już więcej nie wlezie. Mam po kokardke. I mam plan. Mam postanowienie noworoczne. Żadne na/wycieki nie będą mi zalewały bez mojego pozwolenia mojego miejsca na świecie. Tak. wprowadzam sobie cenzurę. Będę wpuszczać wszystko co mi drapnie serce, nie będę wpuszczać nic, co na odległość śmierdzi fałszem i wszelakim koniunkturalizmem. zamierzam w końcu dorosnąć, choć wiem, że to będzie bolało. Zamierzam odkurzyć spleśniałe półkule i zacząć je amortyzować. I czerpać. Się okaże, czy tam gdzieś na dnie jest jakieś źródło czy tylko piach, suchy, suchy, suchy piach. Zamierzam świadomie pracować nad dobrym życiem. Do tej pory mnie nie zawiodło (albo złe intensywnie wyparłam) ale warto się przyczynić. Ten Rok był z pewnych względów straszny ale kończy się bardziej szczęśliwie niżbym mogła marzyć. Więc. nie będę się bać marzyć. Do boju. Na tapecie marzeń jachting w Grecji ( a co! nie tylko Onassisom wolno, opłyniemy morze jońskie, może również i wyspę Skorpios) a w międzyczasie wezmnę na klatę mą ogromną wszystko co przyniesie Nowy Rok i postaram się nic nie zmarnować. Życzę Wszystkim żeby nowy rok był dobry, tak dobry jak jest Wam potrzebny. Żeby nie bolał, nie smucił i nie martwił. Żebyście mogli poradzić na wszelkie bolączki i żeby Was zaskoczył małymi i dużymi szczęśliwymi zdarzeniami.
b.

piątek, 23 grudnia 2016

Świąteczna Inwektywa spod Choinki


Tym, których dopadła trudna rzeczywistość życzę, żeby się w Te Święta narodziła nadzieja, że te splątane sznurki się wkrótce rozsupłają i staną się wstążką na spełnionych marzeniach.
Wszystkim życzę, żeby mieli się o kogo oprzeć, gdy droga wyboista i na krawędzi.
Niech zawsze będzie przy Was ktoś, kto Was kocha jak jasna cholera.
Wesołych Świąt !
b.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

O Jeremi, słowiczy sokole, gdzieżeś Ty, ach gdzieżeś ???!!!


Bez Ciebie jestem tak smutna, jak kondukt w deszczu pod wiatr
Bez Ciebie jestem wyzuta z ochoty całej na świat
Bez Ciebie jestem nieładna bez szansy by zmienić stan
Bez Ciebie jestem bezradna, jak piesek co wypadł z sań
Bez Ciebie jestem za krótka na długą drogę przez świat
Bez Ciebie jestem malutka i wytłuc może mnie grad
Bez Ciebie jestem tak nudna, jak akademie "na cześć"
Bez Ciebie jestem tak trudna, że trudno siebie mnie znieść
Bez Ciebie jestem niepełna, jak czegoś pół albo ćwierć
Bez Ciebie jestem jak w rowie rdzą zżarta stareńka żerdź


Gdziekolwiek jesteś włóż na siebie coś i rusz
Od stołu wstań z urodzin wyjdź, zrezygnuj z dań i przyjdź

Przy Tobie będę pogodna, bo skądbyż smutek mi wiał
Przy Tobie będę podobna urodzie algarvskich skał
Przy Tobie będę upojna, jeżeli idzie o luz
Przy Tobie będę przepiękna urokiem tysiąca muz
Przy Tobie będę subtelna, jak woń łubinu wśród łąk
Przy Tobie będę tak silna, jak siła miliona rąk
Przy Tobie będę artystką od wzruszeń duszy do łez
Przy Tobie będę z umysłu inteligentna jak bies
Przy Tobie w jednej osobie Wenus ja będę, bądź
poetką, divą, natchnieniem...

A z mężczyzn –TY mi tu bądź!

Więc gdzież byś był, Ty, włóż na siebie coś i rusz!
Jeżeliś w śnie - z pościeli wyjdź, przeciągnij się i przyjdź.


b.

Jeremi Przybora ur. 12.12.1915


ps. a algarvskie skały wyglądają O TAK


albo nawet TAK


poniedziałek, 5 grudnia 2016

portret autorki czyli nieokiełznana imaginacja artysty


Nie pisałam nic dotychczas o naszej tegorocznej kartce dla milusińskich. Nie. nie, żebyśmy zarzucili. Takiej tradycji zarzucić się nie da gdyż, już w okolicach lipca dochodzą nas zewsząd, ba, ze wszystkich kontynentów zapytania dźgające pod żebro: a co w tym roku? Nie możemy zaniechać więc tego toposu, któregośmy na własnych piersiach wyhodowali. Zwłaszcza, że. Nierzadko. szczelnie zamknięte drzwi przed komiwojażerami taszczącymi w teczuszce obrabiarkę skrawającą do metalu klient uchyla na hasło „ a czy dostał Pan/Pani/Państwo naszą kartkę świąteczną, tak tak, te z bandą wariatów- ja jestem jednym z nich”. A jak już pchnięci pamięcią kartki uchylą te drzwi, to my im robimy taką prezentację produktu, że choćby nigdy nie planowali skrawać kółek zębatych albo drążyć długich otworów (no ale gdzież tam lufy, no proszę was, jakie tam znowu lufy, chodzi o takie no te, no, chodzi o rury. no właśnie, rury. do zjeżdżania w parku wodnym przecież) to oczy im się zaciekawione roztwierają szerzej, tak szeroko, że antycypują , iż po inwestycji w naszą maszynkę, co zrobi śliczne ping, oni zobaczą, że przychodu
Złotówki jak liście na wietrze czeredą unoszą się całą
Garściami pakują je w kieszeń a resztę taczkami w P.K.O.
A my przecież, oddawszy maszynkę w dobre, wypłacalne ręce, skromnie realizujemy założenia programu odpowiedzialnego rozwoju. No sami widzicie, z kartek nie możemy zrezygnować. Śmichy chichy a tymczasem na naszych barkach stoi odpowiedzialność za ten kraj. No więc w trosce o kontynuujemy tę naszą świe(ck)tną tradycję. Nasz udział w tegorocznym wydarzeniu byłby całkiem prozaiczny i nudny, gdyby nie fakt, dokąd to artysta zechciał nas zaprosić na zdjęcia. Buł Był to dawny postindustrialny teren na Żoliborzu. Jedna brama wjazdowa na nieistniejącej ulicy – zupełnie jak peron 9 i ¾ na stacji Kings Cross w Harrym Potterze. Nawigacja permanentnie wariowała. O dziwo, nasi śląscy serwisanci, przybyli z Katowic jako pierwsi, otrzepali z klap marynarek kurz autostrad i mnąc w ustach camela stwierdzili, że tu cytuję „ale wy tu w stolicy burdel macie”. Ja tam z moimi serwisantami nie zamierzam wchodzić w żaden konflikt, więc tylko wysłałam im uśmiech numer fefnaście i dałam gorącej kawy. Potem w odstępach kilku kwadransów meldowali się na miejscu zbiórki, oczywiście z kilkudziesięciu minutami spóźnienia stoliczni tubylcy kilkukrotnie najprzód rozbiwszy czoło o nieistniejącą bramkę. Wszyscy dotarli z cholerą na ustach. Mi ze zdenerwowania tak drgała powieka lewa, że się makijażystce za nic sztuczna rzęsa przykleić nie chciała. Już, już miałam orzec, że no to w takim razie poproszę o piracką klapkę na oko ale ta klapka nijak nie konweniowała. Nie konweniowała, bo chodziło o zwykłe zdjęcie grupowe, bez żadnych przebieranek. No mówiłam, że nudy. W końcu zamiast sztucznej rzęsy, której brak niebezpiecznie zadrgał podwalinami zdjęcia, wysokie gremium podjęło decyzję, żeby mi tę odklejającą się rzęsę, czyniącą ze mnie ofiarę przemocy domowej, zastąpić pojedynczymi kępkami rzęs. Topszszsz. Nie pytajcie o różnicę. Albo powieka była mniej nerwowa, albo butapren bardziej chwytliwy – udało się. ja w kępach na powiekach, reszta ślicznie upudrowana, brwi uczernione jak u sienkiewiczowskiej Kurcewiczówny aka Izabelli Scorupco i pooooszło. No, trochę było trudno zmieścić na czteroosobowej kanapie jedenaście dorosłych osób wdzięcznie wygibniętych, eksponujących niebotycznie długie kończyny dolne, ponadrozmiarowe biodra (mua) oraz psa artysty fotografa.



Ale się udało. A pierwotny pomysł, entuzjastycznie podjety przez nadprogram ludzkości przekraczającej pojemność kanapy (sześciu dorosłych facetów) , zasiądnięcia na głównie damskich kolanach został szczęśliwie przez artystę fotografa spostponowany. Bo siemu kadr zanadto multiplikuje i nie może twarzy kończynom właściwym przypisać, czyli totalny galimatias i grupa Laokona vel abstrakcja, która nie była w planach bynajmniej. Nadobną nadwyżkę sześciu mężczyzn popędzono więc z kolan koleżanek na podłokietniki i wezgłowia. I wtedy nastąpił ostateczny pstryk. I ten pstryk miał być dopiero zaczynem naszej tegorocznej kartki. Albowiem. poszukując oryginalności (bo prawie wszelkie okołoświąteczne image wszak już były. była ludyczność, były sporty zimowe, byli kolędnicy, było pieczenie pierników) rzuciliśmy się w otchłań i zażyczyliśmy sobie. Tadam tadam. Na drugą stronę idyllicznego grupowego zdjęcia zażyczyliśmy sobie KARYKATURY. I tu dochodzimy do sedna i klu. Nie mieliśmy zupełnie pojęcia co z nami zrobi artysta rysownik. Poszliśmy na całość. poszliśmy w niewiadome i w ciemny las. efekt nas wszystkich zachwycił i zaskoczył. Powstał obrazek w manierze komiksowej. Obejrzawszy, poczułam się jak bohaterka „kapitana Żbika”. Wszyscy tacy podobni a jednak nie tacy sami. Przerysowani. A jakże. ale z ogromną sympatią. Przyjrzałam się swojej karykaturze tysiąc pińcet razy. Wniosek mógł być tylko jeden: artysta-karykaturzysta nie mógł w żaden sposób mnie skarykaturować tak po prostu (rzeczywistość jest już i tak trudna, trudno karykaturowalna). Więc. poszedł artysta w przeciwpołożnym kierunku. On mnie, och jakże subtelnie wysyblimował. Ba. Wypięknił! Ba ba. on zobaczył we mnie to, co sama chcę widzieć. I mimo, że rzeczywistość zdecydowanie odbiega od prawdy czasu i prawdy ekranu trzymam się kurczowo tego karykaturalnego wizerunku. I takiż zamierzam teraz jako oficjalny mój portret upublicznić. E włala:


b

wtorek, 1 listopada 2016

wędrujemy


ponad 16 km przedeptanych po czterech warszawskich nekropoliach. ponad 45 zniczy zapalonych ponad trzydziestu antenatom i znajomym, tym osobistym i tym utkanym z legend i opowieści wydobywanych w listopadzie z mchu, paproci i pajęczyny (nie)pamięci. Podczas wędrówki towarzyszy nam dosłownie i metaforycznie stare indyjskie przysłowie pszczół: kabhi khushi khabie gham. Potrafimy miętko zrzewnieć wspominając w myślach lub na głos, Tych do którychśmy przyszły z wizytą, z sercem pełnym tkliwości, z kurtuazyjnym kwiatkiem i stearynowym zniczem i nagle a niepostrzeżenie wpadamy w chichocik co nas od smuty oddziela i wynosi wyżej, być może Ich bliżej. Słonko raz rozkosznie chlapie wokoło wszelkimi odcieniami ambry i ochry, a raz skrywa się za niskim pułapem, z którego chlapie na nas mżawe deszczydło. I co pan zrobisz? Nic pan nie zrobisz. Się nie zżymamy za nadto, ot tylko tyle co nakazuje słowiańskie malkontenctwo. Bo choćby lało i grzmiało lub choćby skwar i upalność (rozsądnie nie wykluczamy w przyszłości efektów globalnego ocieplenia) wzuwamy kaloszki (może kiedyś sandałki na wskutek g.o.), pakujemy grabki, nabywamy nadobne chryzantemy (może kiedyś, na wskutek g.o. wybujałe storczyki) i wędrujemy tam. Do NICH. Wędrujemy, bo bez tego wędrowania bylibyśmy sami we wszechświecie. Wędrujemy, bo Oni kiedyś wędrowali razem z nami. Znowu wędrujemy razem. Oni po tamtej, my po tej stronie.
b.

środa, 26 października 2016

Z wizytą na oligoceńskim wypiętrzeniu, czyli

ciąg dalszy restaurantweek, a zatem relacja kolejna, tym razem z niedzieli w Indiach/Nepalu/Tybecie, gdzie czekała na nas reinkarnacja w chili suszonym na nasłonecznionym stoku Czomolungmy. Złożyło się tego dnia wprost perfekcyjnie, że przed wizytą w restauracji utopiona byłam cała w lekturze świetnej książki” Podróże psychologiczne przez kultury świata” a w szczególności w rozdziale poświęconym Tybetowi. Napawałam się opowieścią i nastrajałam w nadziei szybkiego zjednoczenia umysłu ślizgającego się nieudolnie po stromych graniach filozofii Himalajów i okołohimalajskiej kuchni. Niestety jeszcze przed posiłkiem dotarłam do opowieści o podniebnych pogrzebach, podczas których poćwiartowane zwłoki porywają z wysokiej półki skalnej wygłodniałe orły. Metafizyczna, tantryczna a jednocześnie niezwykle praktyczna metoda na pozbycie się dziadka bez wydrążania jamy w litej skale i bez kupowania drogiego drewna na spalenie oraz bez nakładów finansowych na nagrobek z lastryko. No ale głód gnał, więc porzuciłam dziadka na skale i pobieżałam ku szczytom Nepalu. Już na wejściu było miło, gdyż żadnych ceregieli z nami nie celebrowano, spojrzano głęboko w oczy i trzecim okiem nas rozpoznano i natychmiast zaprowadzono na pięterko do stoliczka, na którym widniało nasze nazwisko. Naprawdulkę, tak było. Poczuliśmy moc i drgania w meridianach. Do kotleta, tfu, do bombay fanda paneer- shai paneer plumkał subtelnie sitar i skrzypecki i dwa garnki miedziane, potrącane arytmicznie przez instrumentalistkę. Lokal w starej, przedwojennej kamienicy miał swój szczególnych charakter, nie ukrywał swego surowego uroku, nie pretendował do ą/ę. Proste wyposażenie, kilka zdjęć Joko Ono i Lenona oraz innych fascynatów Indiami wisiało na nierówno otynkowanych ścianach. Bo to nie wnętrze kamienicy miało być tu najważniejsze. Nie należało się rozpraszać na dekoracjach lub na jakimś szczególnym stylu. Czuć było, że ważne jest to co na stoliku/talerzu, nie to co wokół. Ważne było przenieść nas do tej szczególnej części Azji używając jako środka transportu naszych kubków smakowych. Dania pojawiały się na stoliku bezszelestnie donoszone przez wpatrzonego w nas obsługującego (jakoś mi nie pasuje kelner) . W miejsce porcelany pojawiły się kute stalowe lub miedziane miseczki i patelenki. Tylko szacunek, oraz strach, że po reinkarnacji w przyszłym życiu wyląduję za ten wyczyn w rynsztoku świata razem z parchatą kozą i jakimś współczesnym idiotą, którego z powodu braku telewizora nie oglądam ale on i tak wyłazi mi z lodówki nie pozwoliły mi „niechcący” zachować sobie tych naczynek na wieczną pamiątkę. Wielość przypraw (nawet zielona kolendra nie psuła, choć normalnie dodana do dań kojarzy mi się z polaniem potrawy płynem do mycia naczyń) dawała nie tylko bogaty smak ale także zwielokrotniała wrażenia sytości. Miseczka ryżu lub wypieczony chlebek naan towarzyszące delhi style chicken curry czyli paście z soczewicy z kuminem i chili, w której utopione są skrawki kurczaka potrafią napełnić po kokardkę, choć patrząc na miseczki wydaje się, że oto uczestniczymy w uczcie na cześć hinduskich krasnali. W krótkim międzyczasie: przystawka-danie główne, z dziką ciekawością obserwowaliśmy tłum hinduskich szerpów wychodzących ze ściany i taszczących na ramionach kosze półproduktów, zupełnie jakby tam było tajemne przejście – wrota do Indii - skąd dostarczano na bieżąco świeże półprodukty na potrzeby warszawskiej kuchni. Drzwi, mimo naocznego macania ściany nie udało nam się zlokalizować, to musiała być przestrzeń nie do objęcia umysłem zachodniej cywilizacji. Sitar plumkał, kubki smakowe wędrowały po himalajskich przełęczach kręcąc w przydrożnych wyimaginowanych świątyniach młynki z mantrą: kiedyś tu wrócę, tu wrócę tu wrócę. Aż zapodano lody masala z kardamonem i imbirem. I wtedy to uniosło mię ponad himalajskie szczyty i dusza ma wędrowała swobodnie jak ptak (zapomnijmy o orle z kawałkiem dziadka) i wysyłała światu znak pokoju, przedpokoju i zapokoju a błogi uśmiech okrążał mi czaszkę mimo uszu. I tego uśmiechu nie starł nawet nasz opiekun, który ze łzą w oku zapowiedział, że niestety nasz czas w siedzibie śniegu dobiega końca. Ulung gratis, za lemoniadę z chrzanem i słone lassi niestety pobieramy, proszę nam wybaczyć. Wybaczylim, w przedwojennym tynku wydrapalim kozikiem TU WRÓCIM. Polecamy. Wierzę, że Mandala Was urzeknie tak jak mnie/nas.
b.

poniedziałek, 24 października 2016

w poszukiwaniu nieznanego smaku

Podjudzeni intensywną akcją reklamową oraz obietnicami doznania rozkoszy zmysłów smaku od słodkiego po umami zapisaliśmy się na zbiorowe żywienie w ramach restaurantweek. Koszt nie wypruł nam portfeli (co już nam powinno dać do pomyślenia, że menu degustacyjne w składzie przystawka, drugie, deser w tej cenie zmieszczą się na średnim spodku) a perspektywa niegotowania w weekend pchła nas w ramiona dwu wybranych restauracji w stolicy. Najsampier jednak z szerokiej oferty należało wykluczyć składniki przez członków – ochotników nie tykane. Jak się okazało we trójkę, choć nie wszyscy razem to samo, potrafimy wyeliminować prawie większość stających w szranki resturantweek jadłodajni. Bo jeśli nie krewetki, nie zupa rybna, nie suszony dorsz, nie kotlet z kolibra i nie haggis i nie limonka tempurze i nie steak (tu zapisy wyczerpały się w poprzednim bodaj stuleciu) to nam się znacząco oferta zawęziła. Krakowskim targiem tu bór tu las, tam nie wlazł a tam wlazł wytypowaliśmy. Dwie restauracje. Ta pierwsza, sobotnia była cała taka paneuropejsko nowoczesna i w swej niebywałej nowoczesności mocno zadufana. Szkło, stal i drewno. Wielkie przestrzenie bez sufitu. Należało do niej nie wejść a wpłynąć dystyngowanie, najlepiej w futrze z bladoróżowej alpaki, w trzynastocentymetrowych szpilkach z krokodylej skórki, owiniętym w Chanel lub Ninę Riczi i nonszalancko rzucić powłóczystym spojrzeniem implikującym natychmiastowe zjawienie się znikąd garderobianego, managera sali, tuzina kelnerów z wodą różaną do umycia opuszków. Żeśmy, jako społeczeństwo bez hrabiowskich paralel nie skapowali kodu. Schludność nasza została natentychmiast oceniona na poziomie waciaka i tak też traktował nas kelner. W pustej, wielkiej restauracji kelnerzy, somelierzy, manadżerzy i inne takie przemykały bezszelestnie wokół naszego stolika ze wzrokiem niewidzącym, a nawet uciekającym. Nie wiadomo czym się zajmowali ale zajęci byli straszliwie. Tu poprawić położenie kieliszka, tam przesunąć talerzyk, ówdzie strzepnąć pyłek z widelca, nostalgicznie spojrzeć w niebo. No męka mówię Wam. Stachanowcy w hucie mają lżejszą robotę. Wszystkie dania podano nam na kremowej porcelanie tak nobliwie, że nie wiedziałam, czy klękać już czy za chwilę. Przystawka była z oczywistego założenia wykwintna a ascetyczna ilość treści pośród dekoracji wzbudziłaby zachwyt każdego wrażliwego minimalisty. Organoleptycznie potwierdziliśmy obecność koziego sera, wywnioskowaliśmy towarzystwo cieniuchno pokrojonej brzoskwini (pamiętacie Kaczora Donalda jak kroił plasterek , tak że był prześwitujący? No. To to było cieńsze) ale już kompresowane jabłko z pudrem z topinambura umkło naszej uwadze. Ja się nie czepiam bynajmniej, na talerzu leżały jakieś wiórki ale pomyślałam, ot wypadek przy pracy – nie domyli talerzy. A tu NIE. Tu leży organiczna część dania, specjalnie dla nas skomponowana i misternie na półmisku rozrzucona fantazyjną ręką mistrza. Potem na talerzach wielkości koła młyńskiego przyniesiono nam przy wtórze anielskich chórów tęsknie na danie główne spoglądających zza ramienia nieobecnego duchem kelnera kotleciki jagnięcę. Na zimnym piure z groszku zielonego, z trzema półksiężycami marchewki i gorącymi strzępkami jarmużu (jarmuż był deliszys, indyd). Dwa. Dwa kotleciki. Jagnięce. Państwo kiedyś na pewno, może w gazecie może w telewizorze widzieli jak wygląda kotlecik jagnięcy. Te dwa okaziątka, gdyby je nieopatrznie przyprószyć mielonym świeżo pieprzem, znikłyby nam pod tą wielgachną pierzyną. Nie wiem czy jest jakieś inne określenie na dwa malutkie kotleciki jagnięce niż namiastka. To musiała być jakaś specjalna rasa jagniąt miniaturowych. Do dzisiaj mi wstyd i smutno. Skłonność ku wegetarianizmowi wzrosła +1000. A kosteczek mimo pokusy nie wyśmoktałam, bo mi się kelner, manager i cała obsada kuchni oraz estyma lokalu przyglądali zza wpółprzymkniętych powiek wielce intensywnie. Zanim skończyliśmy wykwintną konsumpcję tego dania, już się zastanawialiśmy, co kto ma w lodówce i co się z tego da na obiad/ kolację uwarzyć. Bo, że do rana mimo wieczornej godziny, na tym wikcie nie przetrwamy było jasne. Na szczęście doniesiono słodki deser, którego słodycz miała nam zapewnić zasób energii/czytaj cukry kalorycznie niezbędne do pokonania drogi do domu. O deserach to ja się zasadniczo wypowiadać nie powinnam, bo mam o nich generalnie liche mniemanie (cukier jakotaki mi nie wchodzi i go nie pożądam, o ile nie jest cukrem skrobiowym. czyli wchodzą mi kluski, kluseczki, nudelki, pasty, kopytka, pyzy, kładzione i co tam tylko macie w ofercie dnia) o ile nie mówimy o tortach, ptifurkach, serniczkach, tartach, bezikach i magdalenkach Mariana, no ale Marian tymczasem u Królowej Angielskiej i nie piecze i nie dosyła:( Czy Marian mnie słyszy, słyszy mój szloch za czekoladowym browni nadziewanym czekoladą !!!???. Na dnie połyskującej chmurnym niebem przepastnej porcelanowej platery, w otulinie mikroskopowej ilości sorbetu z liczi leżała zielona gałka/gałeczka/gałunieńka o smaku chałwy a dekoracyjna malinka wahała się czy być bohaterem głównym czy jednak drugoplanowym. Klu tej wykwintnej podróży do centrum kulinarnego Świata było wyzwanie skonsumowania deseru BEZ użycia sztućców. Pomyślałam nawet, że o. oto w końcu jest. awangarda, taki myk w bok dla znudzonych konsumpcjonistów. Zagadka. jakieś nawiązanie do literatury, coś w stylu „znajdziesz w domu tego, co powróci wkrótce z Egiptu i nigdy nie jadał na uczcie z płaskiego talerza”. I sobie radź. No ale po kilku minutach wpatrywania się z pytajnikiem w oczach naprzemiennie w deser i w niewidzącego kelnera udało nam się wyjść z tej gry „escape the room” z twarzą i łyżką. doniesioną przez somnambuliczną obsługę z wyrazem: Ochnojejku jejku, bożem zapomniał. Icotakiegowielkiego.pfff tu jest rachuneczek za napoje z w domyśle słanym boltowanymi z podkreślnikiem literami : proszę łaskawie nie zapomnieć uiścić plus 10% dla kelnera. Uiścilim. Obiecalim sobie solennie nigdy, never, ever tam nie wrócić. Ba, nawet naiwnie chętnym nie polecać. Ale odstręczać nie będziemy, no bo w sumie całkiem źle/niesmacznie nie było. choć obsługa zepsowała wszystko co mogła..
Ciąg dalszy, czyli relacja kolejna, tym razem z niedzielnej wizyty, tym razem w Indiach/Nepalu nastąpi. Bo tam czeka na nas, aaach, reinkarnacja w chili suszonym na nasłonecznionym stoku Czomolungmy.
b.












czwartek, 6 października 2016

obyczajowa powiastka rejsowa


Na rejsie dopisało mi szczęście debiutanta. Niebo bezchmurne przez 7 dni i nocy, temperatura w okolicach 78 stopni Farenheita, woda jak lekko schłodzona zupa miso. Dzisiaj patrzę na pogodę w Dubrowniku a tam 13 st. C , chmury i deszcz. Albo ten nasz rejs to chwytliwa przynęta była albo nagroda za tiki nerwowe zanabyte na skutek nerwogennej pracy (w serwisie zawsze się pali i zawsze ktoś musi dostać po głowie za nic lub na zaś a moja głowa jest pierwsza w kolejce do grzmocenia na wysuniętej placówce). A na Adriatyku wszystko poszło w niepamięć i bujałam się rozkosznie na mentalnym ogonie przedkładając napawanie się okolicznościami przyrody nad jakąkolwiek inną niż zachwyt refleksję. Rozsłoneczniona bryza w twarz, szmaragd kilwateru, zatoczki obrośnięte rozmarynem, anyżem i oliwkami, bezpretensjonalna uroda małych portów i wysublimowane architektonicznie pałace i fortyfikacje – wszystko na bazie piaskowca – naturalne piękno ciepłego kamienia poprzetykanego gdzieniegdzie lekko żółknącą winoroślą i fascynującymi fioletowymi bugenwillami. Nawet tłumy turystów w Dubrowniku, Trogirze i na Korlculi odbierałam jako przyjazny anturaż, gdyż po chwili obcowania z międzynarodową śmietanką towarzyską mogłam jej pomachać z nabrzeża schnącą na relingu ściereczką w szkocką kratkę i wypłynąć tam, gdzie mnie nie dogoni gwar miasta, z którego jedyną pamiątką były ciepłe bułki na śniadanie z przyportowej piekarni, butelka domowej oliwy , soczyste masliny wielkości orzecha włoskiego, wyśmienite sery kozie z truflową posypką i porcelanowa dorada do towarzystwa dla mojej portugalskiej porcelanowej sardynki. Dobry i łaskawy Kapitan dbał skwapliwie o tę narwaną część załogi, która dzień bez zamoczenia kupra w Jadranie uważała za dzień stracony i zanim zaczęliśmy łkać o kąpiel wyszukiwał na trasie starannie śledząc globus maleńkie zatoczki, gdzie rzuciwszy kotwicę pozwalał pławić się do woli i do wypęku w przejrzystej malachitowo-turkusowej solance okraszonej ciepłymi promieniami słońca i było tak pięknie i ekstremalnie kiczowato, że nawet jeleń na rykowisku na płonącym w zachodzie słońca wrzosowisku musiał by nam zazdrościć. A razu jednego dopłynął ł był Kapitan do zatoczki przy wyspie Lokrum nieopodal Dubrownika i rzekł był – o tu, tu kotwiczymy

– se Państwo życzy zwiedzić wyspę gdzie kręcono „Grę o tron” to se Państwo weźmnie wiosełka, pontonik i se tam dopłynie gdyż kil jest tu wielce z głębokością/płytkością portu niekompatybilny i albo dopłyniemy do brzegu i go tego kila z kretesem i widowiskowo ukilimy a do Splitu na powrót dopłyniemy na wiosłach 142 mile morskie (228 km) albo jednak polubicie pontonik. Skonfrontowana z milami morskimi starszyzna (70+) podjęła wyzwanie, obsadziła wystawne miejsca w loży na pontonie i wyruszyła ku wyspie, nieświadoma, że jedno wiosełko było nieco nie teges i urwało się w połowie trasy, zatem zostało im pagajowanie lewosrkętne. Młodzież zaś ( nadal zaliczamy do młodzieży 40+ prawda?) wzuła płetwy i buty odporne na wszechobecne jeżowce, wrzuciła starszyźnie do pontonu sukienki, spodenki oraz aparaty fotograficzne i wyruszyła wpław na podbój wyspy podczas gdy jacht kołysał się łagodnie na bezpiecznie rzuconej kotwicy. Wyspa okazała się być zamieszkała głownie przez króliki, pawie i wybujałe sukulenty oraz czasowo przez dobijających doń wodnymi tramwajami turystów z Dubrownika (licznych, gdyż prawdopodobnie kuszonych perspektywą zobaczenia plaży nudystów, której nie udało się nam mimo szeroko zakrojonych peregrynacji namierzyć, z powodu czego jeden nasz załogant popadł w smutę nieskończoną, z której wyrwała go dopiero późnym wieczorem palinka na: moim zdaniem krowiaku, lepiku z ziół Inoziemcowa i szyszek utytłanych w anyżu – wrogowi nie życzę ale załoganotowi pomogło było). Na wyspie zdobyliśmy muzeum z TYM Tronem (taka wściekła ciżba noży obleczonych wokół krzesła, czy czegoś tam , nie wiem dokładnie ococho bom serialu nie oglądała, mea culpa, ale fani byli wniebowzięci), park botaniczny z gigantycznymi szuwarami i kaktusami oraz Fort Royal. Ten zaś przypłacając wielokrotnym wypluciem płuc obydwu (stroma, kamienista ścieżka w alei cisowej w pełnej ekspozycji południowego słońca), które to wyplucie wynagrodziły nam poniekąd widoki z


Kapitan wspomniał półgębkiem po naszym powrocie (ponton starszyzny zataczający zjawiskowo koła na jednym wiośle, żabka kryta kraulem reszty podróżników), że głównie mu chodziło o to dzikie Mrtvo more (Morze Martwe) głębokie na 10 metrów i trochę słone jeziorko, mające podziemne połączenie z Adriatykiem. No ale skoro żeśmy woleli fortecę na szczycie RYS to on nie ma nic naprzeciwko. Jeziorko? Po płaskim terenie wśród kaktusów? Ale przecież nie było żadnych drogowskazów!!!!??? Już teraz wiem, czemu ta wyspa jest przeklęta i wyklęta przez Benedyktynów. pewnie też, miast się pokąpać w jeziorze poleźli na szczyt głupoty, czyli te wysokopienne fortyfikacje ze studnią na dziewice i z widokiem na dachy Dubrownika. Na jachcie wysuszywszy w bryzie popołudniowej sukienkę (bazarowy nabytek z lat osiemdziesiątych, czysty poliester - do dzisiaj nie ma konkurenta za to ma rozliczne zastosowania : na bal, do obierania ziemniaków i jako strój trackingowy) trzeba było uwarzyć obiad dla nieprawdopodobnie głodnej załogi, która po godzinie niejedzenia gotowa jest halsować za strawą choćby i w głąb kamienistego kontynentu. Dziewięcioosobowa załoga przytargała z ojczyzny łona na jacht trzydzieści pięć słoików z pełnomięsnymi obiadami (karkówka, indyczek, wołowinka, wieprzowinka, bitki, zrazy i podudzia, wszystko pasteryzowane pińcet razy coby nie wybuchło, ale karkówka niestety i tak wybuchła strzelistym fermentem – pięć słoików ciepniętych w morze – właściciel łka do dzisiaj), które wystarczyło okrasić kluskami lub kaszą lub ryżem lub ziemniakiem i hop siup obiad był gotowy. (z tą uwagą, że jednostka czasowa hop-siup na morzu trwa dłużej niż na lądzie). I wszystko byłoby Ołkej, gdyby. Się. Nie okazało. Że. Kapitan. Którego prawem morskim, kaduka i każdem innem mamy obowiązek skarmić podczas rejsu: od 30 lat nie tyka mięsa ni zębem ni harpunem. Hm. Podjęto oczywiście próby nawrócenia wegetariańskiego Kapitana na aktywnego mięsożercę : że no ale skwareczki ? Takie malutkie? W kaszy? Nie zje? Za Mamusię? Za tatusia?
Kapitan zasznurował usta, wykonał wielostopniowe skręty głową w poziomie i trwał wytrwale w swojej bezmięsnej filozofii niczem smagana zimnymi wiatrami latarnia na Bornholmie twierdząc, że roślinność tak, mięso zaś non possumus i no pasaran. I tu niespodziewanie przydała się praktykowana ostatnimi czasy kuchnia wegetariańska (Marian, któren pierwszy w rodzinie przeszedł na roślinożerność pewnie zaciera ukontentowane ręce, dłubiąc srebrnym widelczykiem w eton mess u Królowej Elżbiety na podwieczorku). Uprzejmie donoszę więc, że na statku, którego wszystkie bakisty dzwonią wekami z pozdrowieniami od rzeźnika da się uważyć danie bezmięsne i bynajmniej nie jest to sypki ryż na zmianę z sypką kaszą. czasem nawet reszta załogi tęsknie spoglądała na wegetariańską menażkę Kapitana gotowa zrobić z nim machniom. Tak więc alo, alo - czy ktoś być może szuka wegetariańskiego szefa kuchni na wypasionym katamaranie? Bo mam jeszcze wolne terminy!
b.

wtorek, 4 października 2016

Ciąg dalszy następuje, aż mi ktoś w końcu zabierze mirofon

Bardzo przepraszam, że/jeśli moja relacja jest tknięta chaosem niczym nasza kajuta na jachcie ale podwyższony stan zachwytu nadal zawiesza mi chronologię na kołku i nie pozwala na uporządkowanie, gdyż klucz do tego uporządkowania leży gdzieś na dnie Adriatyku razem ze skradzionym mi sercem. Weszłam na pokład bez żadnych oczekiwań, bez żadnych przygotowań (z wyjątkiem pastylek na chorobę morską, która się mnie nie imła tym razem, być może z powodu braku podmuchliwego bora) i natychmiast poczułam, że to mogłoby być moje miejsce na ziemi. yyy na morzu znaczy. Rozmiar soczewek kontaktowych okazał się zbyt mały, by objąć naraz fascynację, ekscytację, urzeczenie i uciechę w stopniu prowadzącym do euforycznego upojenia skutkującego radosnym wytrzeszczem gałek. Wszystko mi się podobało i wszystkiego chciałam dotknąć : szmaragdowej wody, śliskiej cumy, steru, dyndających odbojników, chybotliwej kuchenki, napiętego szpringa, no i ten tego, kapitana. Kapitana mieliśmy fantastycznego, cumował jak czarodziej poruszając się po pokładzie ze zwinnością morskiej jaszczurki, po prostu przenikał przestrzeń jakby go nie dotyczyła grawitacja. I był uosobieniem nieziemskiego spokoju. W najbardziej newralgicznym momencie, gdy jeden z załogantów intensywnie, choć niezamierzenie pierniczył cumowanie, kapitan napiął żyłki na skroni i zaklął szeptem siarczyście „kurcze, nie tak”. pozatym dawał mi trzymać ster i manewrować. Yupi! Na silniku manewruje się zupełnie tak jak samochodem (tylko reakcja jednostki pływającej jest nieco opóźniona więc trzeba lewy kurs kontrować prawym i na odwyrtkę znowu kontrować prawy kurs lewym co w sumie jest fajne o ile załoga nie jest NIECO zniecierpliwiona początkującym majtkiem) więc izi pizi lejmon skłizi (no bo ale że co, że trochę zbaczałam z kursu, weź i jedź człowieku ulicą szeroką jak ziemia , bez pasów i pobocza podczas gdy obrany gdzieś w oddali cel lata ci przed dziobem jak rozhuśtana piniata) . sterowanie na żaglach (zwłaszcza na motylu) O! to jest już wyższy stopień wtajemniczenia i głębokiej empatii z wiatrem. Nie omieszkałam próbować, wypatrując właściwego położenia wstążek na żaglu co raz wybrzuszając żagiel a co raz (niestety częściej) go smętnie łopocąc w zwisie bezwietrznym. Generalnie prawie cały czas mieliśmy tzw. mordewind, któren dmie w twarz i choćbyś się nie wiem jak wytężał to nie udźwignie żeglowania, no chyba że się chce płynąć tyłem czyli na wstecznym (duuuża rzadkość) lub no chyba, że się halsuje. Halsowanie jest strasznie fajne (miota człowiekiem pod ostrym kątem i wywala ze zlewu czajniki) ino zamiast prostą drogą do celu zygzakuje się z łaskawym wiatrem a tymczasem cel miast się przybliżać robi nam zygu-zygu marcheweczkę a cała załoga, cała gotowa dobić chybcikiem do brzegu tęsknie wygląda baksztga lub co najmniej fordewinda, znaczy wiatru, który w końcu przestanie wiać w mordę a zacznie wiać w dupę (przprszm ale to określenie kapitana) i pozwoli wpaść w ramiona mariny bądź jakiegobądź portu. Mię się tam nie spieszyło zbytnio. Mogłabym sobie tak płynąć z mordewindem całe życie. no ale pęcherze mają swoje prawa. Obsmarkana z radości sterowania trwałam sobie cija z zapałem wariata przy kierownicy nawet wówczas (a był to piąty bodajże dzień jachtingu) gdym się zorientowała, że większość załogi (wyłączając wspierającego szwagra) czekała na takiego morskiego greenhorna-jelenia jak ja, któren przytrzymie ster podczas gdy załoganci oddawać się będą luzowaniu i relaksowi oblegając nasłoneczniony dziób lub zlegając w miękkim pontonie. Dlatego dobrze jest na każdy rejs zabrać ze sobą debiutanta-abderytę, który przy braku wiatru trwać będzie przy sterze z zapałem godnym fedrowania złotych samorodków. Gdy siła wiatru spadała do nieobyczajnego zera w skali Beauforta a cicha flauta wygładzała tafle morza jak lustro weneckie należało powrócić do pchania jachtu silnikiem. Silnik ma te dodatkowe zalety, że prócz pchania wprost do portu wabi delfiny, które chyba lubią ten podmorski warkot (no bo przecież nie te okrutne spaliny) i skaczą sobie w niedalekiej odległości jachtu ukazując połyskliwym grzbietem swoje ukontentowanie. Zdjęcia delfinów nie ma, bo mi było szkoda czasu na latanie po zabarłożonej kajucie w poszukiwaniu sprzętu fotograficznego, któren najprawdopodobniej i tak był naonczas martwy gdyż albowiem największą bolączką rejsu był mi dotkliwy brak ładowania sprzętów wszelakich. Obecna na jachcie sieć pokładowa 12 Volt wymagająca stosownych przedłużek/wtyczek USB/ czegobądź o czym nie mam fioletowego pojęcia odcinały mnie od czasu do czasu (od Mariny do Mariny) od możliwości bieżącej dokumentacji fotograficznej i bieżących kontaktów ze światem za pomocą fal radiowych (zero Boeuforta, zero voltów w baterii aparatu, zero mocy w telefonie – jak flauta to flauta po całości). A prehistoryczny telefon szwagra, co ma dwa klawisze na krzyż działał i działał i działał. Ja zaś moimi srajfonami mogłam sobie po gładzi morskiej puszczać kaczki. W przeciwieństwie do mnie, zamustrowana na jachcie młodzież w nanosekundę i w trymiga zorientowała się jak, czym i kiedy ładować swojej androidy i zasysać wifi na potrzeby oglądania filmów bynajmniej nie z Chorwacji. Brawo zuchy. Temczasem zapisuję na zaś – zanabyć powerbanka cokolwiek by to miało być. No dobrze, na dzisiaj chyba kończymy. I tak jest lwem morskim, kto dotrwał aż do tutaj. A mnie ciągle ciary zachwytu przez grzbiet smyrgają, choć być może dla wielu to glon powszedni. Nie dla mnie bynajmniej, jeszcze długo nie. a o trasie rejsu opowiem, gdy mię się w końcu otworzy plik od kapitana (ach, kapitana :), któren przesłał nam plik profesjonalny na bazie gps’a z godzinami wejść i wyjść z portów. Bo mnie się już muli kiedyśmy my w Dubrowniku a kiedy w Suduradzie i na Korculi byli.
A dla spragnionych zdjęć : dzika koza na Suduradzie (nasz pierwszy port po nocnym rejsie ze Splitu) godzina 6:53, po nocnej wachcie!

b.

poniedziałek, 3 października 2016

Najsampierw logistyka jachtowa, czyli jak i kiedy


Gdy zobaczyłam pierwszy raz rozchybotany trap łączący nabrzeże z jachtem, na który innej drogi – czytaj schodków z mosiężną balustradą – ku memu niezmierzonemu rozczarowaniu nie było, powzięłam myśl, że oto, no cóż i no topsz, poczekam cija sobie w tym Splicie aż oni wrócą z rejsu, no bo przecież nie wlizę tam za żadne pirackie skarby.
A jeśli wlizę, to nie wylezę bez wpadnięcia we wodę miedzy cumownicze liny. a zaraz potem okazało się, że pfff i wlizę i wlezę pod każdym kątem z dzioba, z rufy oraz bez trapu skacząc przez burtę na średniowieczny bruk Trogiru dwutaktem koszykarskim przez relingi z kubkiem kawy w dłoni. Siła przyciągania mariny z toy-toyem i prysznicem po nocnej wachcie i kąpieli w Adriatyku osadzającej na ciele grubą warstwę soli potrafi zmobilizować największego cykora do działania. Na jachcie były dwie łazienki. Umywalki dawały się obsłużyć bezproblemowo za to sedes potrafił oddać więcej niż dostał a skomplikowany system pompowania przerósł najsroższe hydrauliczne umysły załogi, która wraz z pokonanymi na morzu milami miała coraz większe oczy tęsknie wypatrujące na wyspach międzynarodowego skrótu WC. I tym się głównie kierowaliśmy żeglując po bezkresie wód słonych wśród chorwackich wysp. Powiedzmy to otwarcie. Kierowaliśmy się poszukiwaniem toalety na Adriatyku. Co nam w sumie wyszło na dobre gdyż malutkie porty rybackie, do których przybijaliśmy gdy oczy zaczynały być nad miarę wypukłe, już nie jak spodki lecz jak salaterki, były niezwykle urokliwe, także ze względu na opłaty portowe zdecydowanie niższe niż w wypasionych marinach ACI. Oczywiście, o ile zacumowaliśmy rufą lub dziobem. Bo za burtę, czyli wzdłuż nabrzeża łoili jak za zboże lub za ośmiorniczki. Uwaga używam teraz nomenklatury: rufą lub dziobem cumuje się przy pomocy muringów czyli liny tonącej , której jeden koniec zamocowany jest do nabrzeża, a drugi do zatopionego w wodzie obciążenia. Mimo mych niezwykłych wysiłków w dorozumieniu sytuacji i wytrzeszczonych ciekawością ócz, nic z tego nie zrozumiałam poza tym, że nagle kolega latał jak opętany po obu burtach jednocześnie z takim drągiem do odławiania liny, bosakiem zwanym, a zaraz potem szczęśliwie zawisał trap, i całą załogą szturmowaliśmy nabrzeże w pierwszej kolejności bynajmniej nie w poszukiwaniu cudów architektury, o ile nie skrywały one były upragnionego przybytku, któren po kilkunastu godzinach żeglowania jawił się nam niczem jaskinia złotem runem obrośnięta. A jeśli akurat cumowaliśmy po nocnym rejsie to uwolnieni z nocnej wachty mogli się napawać po kokardkę brzaskiem podnoszącym się znad wysp i wschodzącym na bezchmurnym niebie słońcem, które łaskawie zabierało nocną wilgoć ze śliskiego pokładu. Załoga uraczona urodą świtu wpadała w katatoniczne kołysanie, z którego wyrwać ją mogła jedynie solidna dawka strawy już zupełnie nie duchowej. W pustej jeszcze mesie gęstniało od koncentracji soków trawiennych gotowych pochłonąć stado koni z kopytami. I następowało natchnione oczekiwanie na cudowne spłynięcie śniadania na inkrustowany ościami z halibuta stół. No i śniadanie spływało,

choć cud polegał głównie na tym, że i załoga i góry jedzenia mieściły się na niewielkiej przestrzeni przecząc prawu skończonej pojemności mesy. A żeglarze potrafią zjeść. Do teraz jeszcze nie odgadłam zagadki, jakim cudem na standardowym jachcie zmieściło się tyle jedzenia, że można by nim skarmić nadkomplet w stołówce na Queen Mary.
Po psiej wachcie od 3 a.m. do 6 a.m., po wślepianiu się w granat morza i nocy okraszonej bezlikiem gwiazd człowiek o niczem innem nie marzy niż, zrobić śniadanie dla tych co się wyspali, prawda. Ykhm. Z powodu permanentnego niedospania (owszem miło kołysze, wdzięcznie chlupoce ale mój sen pozostał na splickim nabrzeżu) pewnego razu odpadłam z rzeczywistości jak kawka odbita od ekranu dźwiękoszczelnego. odpadłam o godzinie 10:30 legnąc płaskim plackiem w kajucie, której rozmiar przypomina nader wąski składzik na kije do golfa. o porządek w kajucie dbaliśmy ze współspaczem ( 2,10 wzrostu, rozpostarcie ramion przekracza zdecydowanie szerokość jachtu ) na tyle coby nam miejsca na mrugnięciem okiem przed snem starczyło. Wzorcowa kajuta wygląda mniej więcej tak


Albo tak



Nasza generalnie odbiegła nieco od tego standardu. Dla opisu stanu rzeczywistego udatnie pasują określenia z podzbioru wartościującego ujemnie czyli: burdel, bajzel, harmider, chaos i kipisz do potęgi.


Dwa razy nie znalazłam pidżamki, trzy razy zgubiłam kontaktowe soczewki, co noc przywierałam na płask do ściany kajuty coby nie drażnić współspacza, który robił to samo na wskutek czego co rano wyglądaliśmy jak niedospane zombi a ścianki kajuty były coraz bardziej wklęsłe. Za to poranek na morzu zniwecza wszelkie niedogodności.


Wartało było mówię Wam.cdn. być może/morze:)
b.

niedziela, 2 października 2016

Bujanie Jadranu


z jachtu zeszłam 24 h nazad ale glob pod stopami buja nadal. błędnik zalicza bezpłatną pamiątkę po żeglowaniu. więcej, jak się w końcu wyśpię (nocne wachty i bezzsen emocjonalny zrobiły mi z kilku nocy jesień średniowiecza). ALE. było cudniej niż bym była wymarzyła :)
jak dorosnę, będę żeglarzem!
b.

czwartek, 5 maja 2016

O wpływie skarpet na utratę poczucia tożsamości z homo sapiens czyli od czapy intermezzo w postów braku

W sposób najbardziej prozaiczny wymieniłam wczoraj w pobliskim dyskoncie bilety narodowego banku na różowe wino ( konweniuje z moimi podokiennymi bujnie zakwitłymi tulipany tą ręką w grunt wsadzonymi przeszłej jesieni) i podkolanówki (wiosna podskakuje ponad 20 st. C więc czas zastąpić barchany jakimś półśrodkiem). Dziś bladym świtem, wyrwana z piernat poranną kawalkadą ptaszyn wyjących mi od jakiegoś czasu w okno swoje poranne trele godowe (te łajzy zaczynają swoje „ajlowju tumibądź, dam ci jajo szczerozłote, aa”o 3:57 gdy się mi najlepiej śni a kończą koncert „gupia gęś, jutro se na pewno jakąś przygrucham” o 6:25 gdy zagłusza je budzik) wzułam na stopy nowy nabytek, czyli nowe podkolanówki. Wzułam, stanęłam stuporem zdjęta, i zrozumiałam, że mój czas tu i teraz już bezpowrotnie minął. Że nie ogarniam. Że oto mam do czynienia z dalece wyższą inteligencją niż moje świata pojmowanie. Że czas oddać się do muzeum etnografii i antropologii, zawisnąć w witrynie „ endemit tarchomiński - wstępne badania wskazują na duże i rychłe prawdopodobieństwo wyginięcia z powodu daleko posuniętej niekompatybilności z rzeczywistością. Trwają badania i ryzyko zarażenia nie jest wykluczone dlatego uprasza się zwiedzających o niemacanie”. No bo skoro człowiek nie rozumie własnych podkolanówek, to jak ma zrozumieć cośkolwiek innego. Nie odnajdę się w tym świecie już nigdy. Moja jakotaka inteligencja nie ogarnia. Podkolanówki bowiem były : BEZ PALCÓW!!! ŁAJ!!!??? ŁOT FOR!!!???!!! Najsampierw pomyślałam, że no jakaś pomyłka w produkcji. Że bubel. Że się im maszyna zepsowała i zrobiła a kuku – teraz mamy rurę na durś i co mi zrobisz. Ale nie. Wyszarpałam z kosza na śmieci opakowanie ubabrane nieco jeno obierkami buraka a tam stoi jak byk, że nabyłam oto w atrakcyjnej cenie „super open toe knee highs x 2”. w gugiela wrzuciłam memu nie ufając angielskiemu. A gugiel mówi, że dontłory: ma pani dwie pary skarpet bez palców niech się pani cieszy. No więc informuję, że się jednak wbrew opakowania przesłaniu nie cieszę, takoż stopy moje w ten dziurawy wynalazek ogacone wołają do mnie „idyjotka”. W związku z powyższym bardzo proszę , niech mi już kustosz wyrychtuje jednak tę muzealną witrynkę i proszę w opisie eksponatu wyboldować zakaz macania (stóp w skarpetę nieodzianych zwłaszcza).
b.

sobota, 9 kwietnia 2016

O pączkach bez cukru i zupie bez sensu


Na jutrzejszy rodzinny obiad, z uwagi na pewne okoliczności przyrody, postanowiłam uwarzyć coś specjalnie bezmięsnego (wiem Droga Matko, zjadłabyś gicz cielęcą nadziewaną wołowiną i polaną skwarkami, i flaki i pęto kiełbasy dobrze obsuszonej. Ale. będą ersace. I proszę mi tu nie mruczeć Ersac, cholera, nie życie) . tak więc tymczasem ( no bo robię sobie przecież okolicznościowe wyjątki dla tych fikuśnych hamburgerów średnio wysmażonych podawanych na ul. Ząbkowskiej. A! i trzeba tam wrócić na t-bone steak!) kuchnia wegetariańska w natarciu. Drugie danie zrobi się przed nadejściem kohorty w try-mi-ga (recepta mówi: wrzuć na patelnię posiekane kłącze, potrząśnij, dodaj sos terajaki i wuala – no to się przecież nie będę stresować, prawda) ale zupa wymagała uprzedniego przygotowania. Skrupulatnie niczym początkujący aptekarz dodawałam, odmierzone uprzednio na szalce Petriego ingrediencje. Następnie zawartość gara w którym ilość przypraw zdecydowanie prześcignęła ilość składników bazowych zblendowałam i poszłam na wał, bo choć bryndzowato, wietrznie i zimno, to jednak wiosna kusi. Na wale trwa aktualnie z góry skazane na przegraną smuty pozimowej przesilenie: nobliwa, stonowana i introwertyczna szarość vs. bezczelna, niepohamowana i ekstrawertyczna zieloność szumiąca na wietrze hasłem: to idzie młodość, młodość, młodość i niech mnie szarość cmoknie tam, gdzie sięgnie.






Powróciwszy ze spaceru z zamiarem nicnierobienia potknęłam się w kuchni o gar zupy i zupełnie znienacka mając w ręku warząchew postanowiłam dokonać degustacji ad hoc. Warząchew zanurzona w garze syknęła, puściła kłąb dymu i uległa rozszczepieniu na cząstki dla oka niewidoczne. Stalowy gar wydał się mi jakoś bardziej przeźroczysty i w kształcie półpłynny. Zanurzyłam weń łyżkę srebrną w celu zaczerpnięcia konsumpcji. Łyżka się nieco wygła, ale że to stare srebro rodowe, nie znikła jak drewniana kopyść. Organoleptyczny test wypalił mi wszystkie plomby do trzeciego pokolenia wstecz, zrobił mi piling jamy ustnej na zawsze (oby) pochłaniając problematyczne migdałki oraz zdarł mi szkliwo z zębów przednich (mniemam, że z tylnich takoż, ale się mi lusterko łazienkowe w otworze gębowym nie mieści, więc pewności nie mam). generalnie po odbytej degustacji uważam, że przypadkiem uwarzyłam cudowny ekologiczny środek do czyszczenia wszelkiej maści długoletnich zacieków, śniedzi i erozji. No. Ale goście niekoniecznie oczekują flaszki detergentu w miejsce miski z zupą. Musiałam więc poczynić działania w celu neutralizacji substancji. Nie mogę jeszcze zdradzić jak (rodzina czasem tu jednak zagląda), ale po trzeciej próbie zupa przestała rozpuszczać durszlak a wrzucony do gara na próbę ziemniak przestał się w sekundę zmieniać w osmoloną frytkę. Ale jeśli jednak, jakoś, cudem, przychylnością i kindersztubą nie pozwalającą rzucać mięsem w kucharza-gospodarza przeżyją tę zupę, to już planowany Deser z kaszy gryczanej może się jednak okazać gwoździem do mojej wegetariańskiej i bezcukrowej trumny. Oraz wieczystą, rodzinną anatemą. O czym Wam doniosę. O ile nie poniesie ich szał hipoglikemii.
b.

sobota, 26 marca 2016

Ovum - reaktywacja !


Taki widok:
Latam cija na szmacie po maminym kwadracie a tu nagle puzon rżnie walczyka a rytm wybijany na blaszanym bębnie drży szybami na siódmym piętrze. naprawdę. XXI w. A tu orkiestra podwórkowa przygrywa skocznego begina, panowie w kaszkiecikach fałszują ale tak od serca. No to poleciało owinięte w sentyment 5 zł za krzewienie tradycji. Tuż obok ktoś trzepał dywan. Dywanu trzepanego na trzepaku (dla dzieci: to taki relikt z przeszłości, archetyp dzisiejszej yyy bojawiem kawiarenki internetowej?) nie widziałam już wieki. Wiadomo- dziś przychodzi pan z kercherem, odessa, roztocza w płynie pachnącym wypłucze a trzepak samotny i opuszczony, czasem na nim przysiedą wrony. chlip. No naprawdę, żeby człowieka roztkliwił empatycznie trzepak. Ale nicto.
Życzę Wam Radosnych Świąt w gronie dobrych i serdecznych ludzi !
A podobno naukowcy odkryli, że jajo już nie jest be tylko całe jest cacy. Do jaj więc, do jaj Rodacy!




b.

wtorek, 1 marca 2016

Śląskich peregrynacji echo



Myślałam, że nie ma takiego miejsca na świecie, które miałoby więcej schodów niż Lizbona. Błąd! Wystarczy wsiąść do pociągu (nie) bylejakiego (no bo to jednak piendolino) i dać się powieźć na Śląsk. Górny Śląsk. W kulturalnym (kultura fizyczna w udanej kompilacji z kulturą duchową) trójkącie:



Spodek – NOSPR – Muzeum Śląskie lubieżnicy stepu mogą się usmarkać z radości do wypęku. Przypuszczam, że łączna długość występujących tam schodów z nawiązką przewyższa łączną długość wszystkich narciarskich tras zjazdowych w Polsce.


Tak się złożyło, że iż w minioną niedzielę zmuszone byłyśmy z alaską trawersować te wszystkie schody miotając się po nich jakby tknięte pląsawicą Sydenhama raz w górę raz w dół (wydaje misie, że częściej w górę) by ostatecznie osiągnąć zamierzone cele czyli cały katowicki trójkąt kulturalny. Było to o tyle upiorne, że noc zapadła, siąpił śląski , kwaśny kapuśniak, a schody mnożyły się jak jętki, po zażyciu pryszczela lekarskiego. Ponadto zachowywały się (schody, nie jętki) jak schody w Hogwarcie, czyli żyły własnym życiem i niekoniecznie wiodły tam, dokąd właśnie zamierzałyśmy dotrzeć. Gdybym przebiegła była maraton, byłabym mniej złachana niż po tej wędrówce. A jeśli w ostatnią niedzielę Juirij Malanczenko z międzynarodowej stacji kosmicznej zaobserwował przez bulaj świetlistą łunę wokół Spodka, to to byłyśmy my: ja i alaska drałujące co sił w nogach wokół tego kosmicznego obiektu w poszukiwaniu hotelu. Na oko licząc udało nam się okrążyć Spodek kilka razy zanim nas ochrona obiektu nie wyłapała i grzecznie acz stanowczo wyprowadziła z orbity pod drzwi hotelu gdy prędkością krążenia zagroziłyśmy przełamaniu hegemonii w locie kolistym cząstkom latającym po zderzaczu hadronów. I to była słuszna interwencja, która pozwoliła nam przed koncertem w NOSPR a po wizycie w Muzeum Śląskim zapodać sobie, oczywiście, roladę, białe kluski i modro kapuste. Mlaskałyśmy ukontentowane głośno jak na uczcie w pałacu chińskiego cesarza. Zresztą po wizycie w Muzeum Śląskim, zwłaszcza po obejrzeniu ekspozycji w „Kopalni Katowice” nie mogłybyśmy wybrać z menu nic innego (wodzianki akurat nie mieli). Muzeum polecamy gorąco, tak jak nam zostało polecone (frakcji śląskiej przy niniejszym dziękujemy :). bo to fantastyczna wycieczka w przeszłość od neolitycznego kła mamuta przez Powstania Śląskie, mroki I i II wojny światowej , gierkowskie „pomożecie, pomożemy” aż po czas prawie współczesny. Niezwykła, spójna, budząca szacunek kultura. W ogóle tam ludzie jacyś tacy nam się trafili milsi, pogodniejsi (mimo dżdżu) i przysiadalni. A koncert Wodeckiego z Mitchami to feeria Ach! i Och! Małmazja i melba polane ajerkoniakiem (dla Alaski, dla mnie raczej singelmaltem, ale mniejsza o szczegóły, prawda) . No bo. niech se Państwo wyobrażą: 1800 widzów i słuchaczów na kilkunastu poziomach tej przepięknej falistej architektury wstaje z miękko wyściełanych foteli i śpiewa i tańczy razem z Artystami. I buja się w rozkosznej radości i unosi tam, gdzie nie ma nic poza niewyrażalną słowami ekstazą. No topsz. wiem. Nie wszystkich Wodecki z Mitchami tak uniesie. Ale nas i cały NOSPR tam właśnie uniósł i zawiesił wysoko i pozwolił dyndać nogami niczym rozanielonym muminkom na puszystych obłoczkach, w które czarodziejski cylinder zamienił skorupki jajek. Po koncercie, który cudem wygładził nam drogę powrotną do hotelu (zapisać: muzyka łagodzi schody) nabyłyśmy w nocnym i spożyłyśmy (ale nie. nie pod sklepem. No co Wy!) bugarskie wino (bo miało zakrętkę a nie korek, co nam zdecydowanie ułatwiło decyzję) w smaku bardzo delikatne, doskonale wyważone, z LEDWIE zauważalną kwaskowością, doskonale harmonizujące z wiosenną sałatką i owocami morza (z powodu oddalenia od morza użyłyśmy w charakterze przekąski batonik milkiłeja i ten mariaż będziemy serdecznie propagować). No i cały ten weekend byłabym pod niebiosa zachwalała (łącznie z sobotą, kiedy to nastąpiło moje wielogodzinne, bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Niezwykłą, Cudowną Osobą i z pewną takoż niezwykłą techniką relaksacyjną. Dodajmy na marginesie, że okazało się, iż oto jestem ralaksoodporna niczym gumofilce na wodę . Ale nie tracę nadziei, że i mi kiedyś przyjdzie wytelepać to coś, co mi bruździ i betonuje neuroblasty), gdyby. Gdyby mi nagle nie wywalono z pewnego radia mojej ulubionej niedzielnej audycji o filozofii. Wywalono Bo TAK (jak mniemam skutek hasła: dobra, zmiana) . szlag mnie trafił taki, że najsroższy grom burzowy w krzyż na Giewoncie musiałby się ze wstydu setnie zasromotać i pójść do najbliższej elektrowni z wnioskiem o doładowanie mocy. Pewna nobliwa słuchaczka tego radia zapowiedziała, że mimo starczego wieku, jeśli ktoś w obronie i proteście przeciw zdjęciu audycji zechce palić opony, to ona już dzierży w pomarszczonej dłoni podpałkę i zapałki. Wszem i wobec deklaruję, że iż jeśli taka akcja będzie miała miejsce, osobiście przyturlam na protest wszystkie cztery letnie opony romana (roman, jako fan radia jest cały za) i zrobię taką zadymę, o jakiej marzy niejeden osobnik, który, tu cytuję za słownikiem SJP w wersji light : jest gminnym, nieokrzesanym oraz prymitywnym do imentu „zwolennikiem określonej drużyny sportowej”
(a futbol jest tu skojarzeniem nader, nader celnym).

b.

ps. zdjęcia pożyczone z sieci, autorom serdecznie dziękuję

wtorek, 16 lutego 2016

Agrafia



Macam się po lewym płacie ciemieniowym mózgu. Jakiś taki wklęsły, zapadnięty. Biedaczek. Zaczeskę mu robię z długiej grzywki (alaska donosi, że do naszej ulubionej mistrzyni nożyczek terminy już na drugą połowę marca. Cudownie. Będę nadal musiała wyglądać jak Krystyna Loska.


Z tym, że. Pani Krystynie jakoś tak ładnie. A mnie jakoś tak nieszczególnie i nienakoniecznie). Wklęśnięcie znika pod puklami ale. ma się to nijak do rewitalizacji umysłu. Pilnie muszę sobie na głowę zrobić okład z tłustej makreli. Co będzie praktyczniejsze, niż trzymanie głowy w słoju z orzechami, prawda. Mogłabym jeszcze zahodować na ciemieniu kiełki pszeniczne bogate w NNKt. W sumie to, gdyby skorelować czas kiełkowania pszenicznej trawy z pierwszą wiosenną pełnią byłabym ozdobą każdego wielkanocnego stołu wpinając za uchem kolorowe wydmuszki. Przemyśliwam także obsypanie głowy nasionami rzeżuchy. Bo urośnięta jest jadalna, bogata w to siamto i owamto a w dodatku pyszna na bułce z masłem. No w każdym bądź razie podejmnę jakieś działania antyagrafijne. Ale. za skutki ręczyć nijak nie mogę. Najlepiej byłoby, gdyby ktoś władny (rząd może? on wszak wszystko może) zrobiłby mi tu natentychmiast maj. Bo. Ten nibyzimowy-nibywiosenny międzyczas robi mi z mózgu wyschnięte na wiór szare piure.
b.

środa, 3 lutego 2016

Delegowanie kompetencji


- Aniele Boży, Stróżu mój – stosownym szeptem
- Aniele Boży, Stróżu Mój ! – stosownym poirytowanym szeptem
- ANIELE BOŻY STRÓŻU MÓJ !!!! wrzeszczę tak donośnie, że chyba usłyszą w sąsiedniej parafii a w seminarium za płotem alumni zawołają na Jutrznię mimo zapadającego wieczora.
- ANI... zaczynam niczym trąba jerychońska gdy nagle łaskawie dobiega mnie z ciemnego kąta
- No co?
- Co, no co? - podobno masz zawsze przy nie stać a ty się gdzieś włóczysz i jak wołam ku pomocy to jakbym soczewicą w mur
- Się mówi, grochem o ścianę- odburknął pouczająco
- Się mówi jak się chce, teraz są nowe czasy i soczewica jest bardziej on top od grochu
- Nie lubię soczewicy
- No i dobrze, wcale jej ci nie daję. A przy okazji, nie wiesz gdzie moja ostatnia puszka groszku się podziała ?
- ...
- nie wiesz?
- Nie wiem. Nie wiem czy ci powiedzieć bo się wściekniesz
- Zeżarłeś !?
- Zeżarłem, ale się zbliżała data przydatności i aby cię ochronić przed zatruciem , wziąłem to na siebie – jako twój anioł stróż – nagle wyprężył korpus i stanął w gardzie
- No proszę, jaki troskliwy – a z puszką cóżeś zrobił – wiesz, że mamy segregację
- Oddałem Florianowi
- A ten co za jeden
- Patron hutników
- Znaczy, złom zbiera
- Zbiera, i się pyta kiedy przyjść po te puszki po ciecierzycy- to mu powiedziałem, że chyba na świętego nigdy, bo żeś o nich zapomniała, a ja takich rzeczy do ust nie biorę
- Grzebaliście w mojej spiżarce?
- Zaraz tam grzebaliśmy- obruszył się i nadął – Florian rzucił okiem na szafkę i skonstatował potencjał – aha i mówi, że jakby co to on te z anszua to bierze nawet nieotwarte
- A co, w hucie idą do wzbogacania surówki?
- Nieeee, Florian taką ma słabość do anszua, już od maleńkiego
- No, ja go rozumiem, zaproś go jak będę robić sałatkę nicejską
- A nie, we środę to on nie może, ma dyżur na szrocie
- To niech przyjdzie we czwartek. Zaraz. Ty wiesz kiedy będę robić nicejską?
- No. We środę
- Ale czemu we środę?
- A to nie wiem, strasznie trudno wytyczyć twój gastronomiczny algorytm. Próbowałem jakiejś logiki ale tu się nic kupy nie trzyma.
- Co ma się trzymać, się mi zechce to robię
- No właśnie. Więc nicejskiej ci się zachce we środę
- Tyyyy – zaczęłam sprytnie ciągnąć za anielski język - a ty wiesz co będzie za dwa tygodnie?
- 17 luty będzie
- O Boż...- jęknąć chciałam ale mi on przerwał splątawszy język w supeł. cicho! scenicznie zaszeptał - Nie wzywaj! Bo będę miał kłopoty a i tak jestem aktualnie audytowany
- Audytowany?
- No
- Za dużo używasz tego no, przydałoby ci się wzbogacić jakoś słownik.
- No wiem. To samo mówią braciszkowie. Że mam manierę z gminu. Mamusia mówiła, że mam ciężką mowę ale za to sercem, pematią i dobroczyństwem przewyższam tuzin zwykłych aniołów
- Empatią chyba?
- Tym też
- A czemu jesteś audytowany, ja się nie skarżyłam bynajmniej
- Aaa bo mam kiepską sprawozdawczość i statystycznie to ja leżę.
- Tabelki?
- Tabelki
- W excelu?
- W excelu :)
- Aj, to ci nie pomogę
- No. Wiem. Takaś sama noga w tych tabelkach albo gorsza ode mnie
- To fakt. i co będzie?
- A nic, już jestem umówiony na piątek z Anatolem z Laodycei
- To ktoś od ogólnie pojętej matematyki?
- No, tak jakby
- A nie mógłbyś się przy okazji umówić z kimś od wzbogacenia słownika ponad „no”
- No mógłbym. Ale nie będę miał teraz za dużo czasu. no chyba, że tamten jest bardziej w tym względzie kumaty niż ja. co jest wielce prawdopodobne. I mię podszkoli i „no” wyruguje
- Jaki tamten?
- No ten, do którego mnie posyłasz żebym go wsparł
- Skąd wiesz?
- Wiem. Mam już grafik nawet.
- I co, jesteś gotowy opuścić ciepłą, leniwa posadkę u mnie ?
- Zaraz tam leniwą, cożem ja się naganiał za tobą
- ale przyznajmy bez bicia, wołałam cię głównie gdy mi było potrzeba wolnego miejsca na parkingu
- No ale proszę ja cię, w stolicy znaleźć miejsce parkingowe dla romana to nie jakiś pikuś, prawda
- Prawda, tylko, że teraz profil działalności ci się znacznie odmieni
- Aha.... płodozmian znaczy się. Tak przypuszczałem. A ten, którego mam wesprzeć to chociaż fajny jakiś? Na piłce się zna? Sałatkę z groszkiem zrobi? O anielicach go można zagadnąć ?
- Się mi wydaje, że fajny gość, tylko roboty będzie miał teraz ciut więcej niż normalnie więc mu na wsparcie idziesz, bo u mnie jak widzisz, to nuuuda panie i droga na Ostrołękę i zupełnie się tu marnujesz, a tymczasem jemu to trochę więcej mocy, endorfin, serotoniny i tych innych minerałów szczęściopochodnych się przyda bo mu podopieczna się znarowiła i wymaga dubeltowej opieki.
- Roszczeniowa znaczy, bardziej
- No, tak jakby, poniekąd, coś jakby, tymczasem
- No – uśmiech na anielskiej twarzy mego anioła stróża rozpromieniał jasnozłotym błękitem - to ja takie lubię, bo u ciebie, sorry - że zacytuję angela guardiana z Albionu - ale można z nudów pajęczyną obrosnąć.
- Więc jak? Dil?
- Dil, kochaneńka, dil, jak najbardziej. I tylko na potrzeby sprawozdawczości TEGO Co wiesz, jaką to my dziś mamy dietę dzienną, bo jeśli chodzi o dojazd to z marszu mówię, za dojazd nie liczę
- Dieta jak najbardziej lekkostrawna
- No, ale ja na myśli miałem jakby stawkę
- Kochany aniele stróżu mój, stawka, standardowo, większa niż życie


b.


Suplement

Na skutki odesłania anioła nie trzeba było długo czekać. spierniczyło z hukiem na całej linii wzdłuż równika. A mniemam , że i w szerz. Najpierw w biurze wywaliło w niebyt mój komputer. Im bardziej naciskałam start, tym bardziej apud adalb. A dochotry w Bielsku-Białej mówią e. Znaczące e. Zdalnie to my nie leczymy. Pacjenta nam przysłać, rozkroimy, diagnosta się pochyli, śledzionę w nadmanganianie wypłucze, krwioobieg udrożni a w najgorszym przypadku zrobi się przeszczep. Dwa tygodnie na L4- poniżej nam się nie kalkuluje. Równie dobrze mogłabym sobie teraz w tych okolicznościach odrąbać najpierw głowę a potem ręce. odwrotnie chyba trudniej. Tymczasem. Śpiąca od sylwestra brać maszynowa zechciała zatańczyć histerycznego serwisowego kankana. Pląsając w rytm tańca świętego wita przysporzyła frontalny atak. Flanki ataku wyłaniały się z chaosu podle najznamienitszych prawideł w myśl „kupą mości panowie, kupą” najsampierw, to machałam. Szufelką machałam i sypałam proszkiem gaśniczym. A potem to już tylko pilnowałam, żeby mi nozdrzy nie zatkało. W szczytowym momencie na arenę wkroczył telefonicznie o-d z pretensjami potocznie przyjętymi za wyraz dezaprobaty i nieukontentowania (czytaj: a teraz robimy beni furkoczącą awanturę i powalamy na matę lewoskrętnym nelsonem) i wystrzelił z kolumbryny gorzkim śrutem prosto w mój ostatni nerw, co mi na skroni pulsował niczem niekontrolowany wytrysk odwiertu ropy w zatoce Meksykańskiej. W trymiga napięcie na linii Warszawa-Berlin spaliło światłowód. Gryzący dym diabolicznie zachichotał, pociemniało a ze zgliszczy wychynął stosowny okólni o-d na temat. treść długa i zawiła a sedno brzmiało: albowiem nie może być tak! nie może być tak, że komputer wylatywa sobie w kosmos i robi gigantyczną zawieruchę z hekatombą. Kciukiem prawej dłoni zatamowałam kolejny wytrysk krwi do mózgu a okólnik wyraźnie i głośno przeczytałam mojemu komputerowi, spakowanemu do kliniki. a potem odebrałam kolejne fefnaście zgłoszeń serwisowych, utuliłam nieutulonych, podrapałam po pleckach swędzących , nałgałam w dobrej wierze pragnącym otuchy i spaliłam sobie obiad w biurowym piekarniku. Aniele drogi, ja ci delegacji bynajmniej nie cofam. Ale. gdybyś jednak zechciał czasem rzucić na mnie okiem znad tego telewizora, co go ma kolega dyżurujący u Starszej Pani, to ja bym była wdzięczną. Zielony groszek cały do twojej dyspozycji.
b.

niedziela, 31 stycznia 2016

Poślizg kalendarza z cejlońskim kacem w bonusie



Planowaliśmy i planowaliśmy, terminyśmy uzgadniali od listopada. Kilkanaście propozycji dat odpadło na skutek braku spójności interesów oraz znaczącej rozbieżności a także zaplanowanej absencji w biurze. Nasze coroczne pracowe, noworoczne spotkanie z regionalnymi współpracownikami zaczęło się odwlekać w zamgloną nieskończoność. Aż w końcu ojciec-dyrektor walnął z impetem pięścią w stół (dobra niemiecka robota – meble od Mausera – tak, tego co robił kiedyś takie coś do pif-paf albo ta-ta-ta-ta wytrzymała wzburzony impet imperatora lekko jeno ugiąwszy szary blat) i okólnikiem oznajmił, że albo teraz albo utnie każdemu co ma do ucięcia. Po krótkiej konsternacji nastąpił wybuch jednogłośnego aplauzu tak wielki, że dotarł do Berlińskiej siedziby o-d bez szybkozłączek i światłowodów niesiony podmuchem naszego z głebin trzewi wyartykułowanego na zachód yes yes yes, a raczej gwoli prawy historycznej ja, ja, ja. świecką tradycją takich spotkań jest konsumowanie turyndzkich kiełbas, które ojciec-dyrektor zamówiwszy u zaprzyjaźnionego rzeźnika ściąga szybkobieżnym helikopterem wraz z wątrobianką, pakuje do samochodu i na sygnale przywozi autem do Warszawy jeszcze ciepłe. zrzuca je wieczorem na tarasie biura żeby je w dniu celebracji upiec na grilu. Ugięcie tarasu już z daleka wskazuje, że wątrobiance i kiełbasom towarzyszy kilka skrzynek z płynami rozochacającymi. Nasi sąsiedzi zapewne nie mają bladego pojęcia jakie dobro ląduje tam na tę jedną szczególną noc. A wystarczyłaby niewielka drabinka i pod osłoną nocy zaposiędliby byli cymesy miziające podniebienia mięsożerców i lubieżników płynów wyskokowych. Szczęśliwie zainteresowane składem na tarasie są tylko miejscowe wiewiórki ale ani korków ani kapsli ani turystycznych lodówek jeszcze się otwierać nie naumiały. Podczas gdy teutońskie klu programu spoczywa na tarasie, polska ekipa też wnosi swój gastronomiczny wkład w uroczyste obchodzenie nowego roku. Z powodu tradycyjnej niemożności ustalenia jednobrzmiącego stanowiska w tym roku poszliśmy szeroką ławą po całości zamawiając platery z roladkami z sosem chrzanowym, kurczęcia skapane w owocowych garniturach, camemberty panierowane w złotych koszulkach, grilowane warzywa, sałatki i musy kremowe z owocowym akcentem. Wszystko dzięki pewnej świetnej gastronomii, chętnie dam namiar, bo nie dość, że smaczne to i śliczne to było, że ojej. A ponieważ nagle wyłoniła się frakcja susziżerców, zaordynowano jeszcze 70 szt. japońszczyzny (nasze żołądki antycypując konsumpcję przybrały rozmiar kaszalotów, ale nie bez przyjemności bynajmniej) . Zgrilowawszy ojcem-dyrektorem na tarasie przed południem trzy tuzin turyndzkich bratwurstów (oczywiście wywalając korki w całym osiedlowym kwartale z powodu użycia niemieckiej, energochłonnej szufli do podgrzewania brykietu a Saska Kępa cała w otulinie dymu z kiełbasy – to nasza zasługa!) zasiedliśmy do powolnej konsumpcji podlewanej radebergerem, białym winem, szampanem i narodowymi nalewkami z miodu, orzecha oraz wiśni wyprodukowanymi przez naszego zdolnego kolegę. Nie wiem jak to bywa gdzie indziej, ale u nas celebracja z okazji nowego roku sączyła się w przyjaznej polsko-niemieckiej atmosferze (wiem, jesteśmy wspak aktualnej polityce. Ale ci od polityki mogą nam skoczyć i się pohuśtać na dzyndzlu) ciokoło godzin 10, podczas których nastąpiło ponadnarodowe zbliżenie kulturowe na niwie artystycznej, daleko odbiegającej od meritum obrabiarkowego biznesu oraz zadzierzgnięto więzi i sojusze, które deklaracjami serdecznymi ojcu-dyrektoru wycisły wodę z ócz błękitnych. Ustalono również, korzystając z powiedzmy pewnej o-d pomroczności, integracyjny wyjazd na Sri Lankę wynajętym prywatnie dżambo-dżetem dla wszystkich członków rodzin. I tego się będziemy trzymać planując nasze tegoroczne urlopy.
A tymczasem dla udokumentowania: tak wyglądał nasz stół o godzinie 11:30
a tak 10 godzin później.

b.

wtorek, 12 stycznia 2016

Podwójny komunikat dla wtajemniczonych, za ckliwość nie zamierzam przepraszać



Potajemnie przed Alaską biję tu przed Wami czołem do samych paneli i choć nie jest letko, pogłębiam skłon w dziękczynnym streczingu (ała. jęczą mi naciągnięte mięśnie i co tam jeszcze jest pod kolanami). Tarchomiński listonosz wydeptał już rów w chodniku na trasie poczta-adresatka. Kartki z życzeniami urodzinowymi dla sister spłynęły od Was szerokim strumieniem niosąc taki ogrom życzliwości i serdeczności, iż wzbudziły potoczysty strumień słonej wody z ócz (nieprzewidziana wartość dodana). Dekonspiracja niektórych nadawców nie jest możliwa bez użycia jasnowidza połączonego pępowiną z Szerlokiem H. Wdrażamy równania logiki jeśli nie pe i nie q to who? A o ile wiem, to jeszcze nie koniec okazjonalnej epistolografii. I taka mię natchła myśl z głębi wzruszonych trzewi, że jest taka moc w człowiekach i takie dobre fluidy na wszystkich kontynentach, że nie pomieści ich nawet największy kosmos z przyległościami. Zbieramy wszystkie dobre myśli i życzenia w słoiki i wekujemy by w stosownym momencie użyć. Nawet nie podejrzewacie, jak bardzo nam teraz będą potrzebne te zapasy. Szykujemy się bowiem prawdopodobnie na zbrojną utarczkę z wrogiem wewnętrznym, ostrzymy oręż kamienną osełką, pompujemy bicepsy mentalnym kurażem i nie zamierzamy brać jeńców i wywieszać żadnej białej szmaty. A Was anektuję do naszej prywatnej armii i pięknie dziękuję za tę frajdę jakąście kartkami sprawili.

Tymczasem Starsza Pani dopiero co zszyta przez kadłub haftem krzyżykowym już planuje rowerowe wycieczki. Na moją uwagę, że matko nasza jedyna, toć to wszak dopiero styczeń, a Ty tu przypięta do statywu z kroplówką, obrusza się i wizualizuje popijając świeżo zaparzoną herbatkę z ręcznie malowanej porcelany (niektórzy nie używają szpitalnego fajansu co do zasady). Jeśli zostanie w klinice jeszcze kilka dni, na pewno zaprojektuje gustowny, jedwabny pokrowiec na wenflon z kieszonką na szminkę.


Jeszcze jeden radosny (ała) Wam pokłon.
A moc jest z Nami i z Wami. Bo nie ma wyboru!
a teraz przyjdzie Alaska i mię zleje.
b.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Chopin na łące


Dzięki wczorajszej celebracji wejścia w kolejny rok żywota mego, tą razą ponoć w rok małpy, oblekłam dziś wieczór (wczoraj nie dało rady mimo potencjalnej chęci. bo dajcież pokój. po trzech szampanach nie bardzom była we w stanie oblec cokolwiek w cośkolwiek. a rano i tak oblicze me przypominało zombiszcze wprawdzie dzikim uśmiechem rozanielone ale jednak zieloności pełne. pytania na dziś – kto mi wczora z wieczora pozmywał porcelanowe statki? Czy to ja stłukłam kolejny tulipanowy kieliszek? I skąd ten mendel jajec od wolnobiegających z garncem miodu??? Halo?!) moją nową, puchową pierzynę w łąki umajone.


i nagle nie wiadomo skąd, spośród piernatów, wychynął był mi w suplemencie Seong Jin Cho. Więc Państwo rozumieją, że pójdę teraz w objęcia nowej kołdry i Chopina. I niech mię jakiś budzik rankiem zechce wyrwać z tych piernatów. Już mi go szkoda i żal, bo się naonczas bez lania w facjatę nie obejdzie.
b.