czwartek, 30 czerwca 2011

odwirowywanie mode one

gdybym, pomijając gabaryty, wcisnęła się do bębna poczciwej frani a ktoś usłużny włączyłby wirowanie to tak właśnie możnaby zwizualizować sobie aktualny stan w biurze. plus jeszcze, dla oddania dynamiki zdarzeń, ta frania musiałaby biegać po wąskich, krętych schodach na drugie piętro co siedemnaście sekund do przełozonego w ważnej sprawie wszelakiej. po ętym razie podstępem zwabiłam ojca-dyrektora na parter napomykając, że oto na moim biurku piętrzą się grube plastry kiełbasy z dzika w otoczeniu domowych podgrzybków w occie anno domini 2010. nie czekałam zbyt długo. a zanim zdążyłam dwa razy mrugnąć talerzyk opustoszał. mogłabym otworzyć i zamknąć z sukcesem przewód doktorski na temat generowanie wzrostu poziomu gotowości na konsensus pod wpływem używek wieprzowo-wołowych oraz marynat. tym samym załatwiłam parę leżakujących spraw, do których ojciec-dyrektor bez zagrychy odczuwał wyraźny wstręt a po zagrysze ochoczo je rozpatrzył zdejmując mi kilka garbów z karku. nadal jednak pozostaję w tragicznym niedoczasie a ilość sklerotycznych karteczek przypominających mi priorytety układa się warstwowo na moim biurku niczym dywan z płatków sypanych przez rozkosznie upalone bielanki. luudzie !! lato jest! jedźta na wczasy - czeka rzeka, czeka las. a tam ciągle nie ma was. a propos przyrody - wędrując dziś z alaską marszobiegiem do trzeciej bazy na wale, wyskoczyła nam przed nosem na chodnik (smakowity anakolut w bonusie) sarenka. wyszła z wisły czy jak? no chyba, że miałyśmy zbiorową halucynację. szkoda, że bąble na stopach po nieroztropnym użyciu sandałów nie są fatamorganą. idę wymoczyć stopy w nadmanganianie potasu.
b.

wtorek, 28 czerwca 2011

Kupalnocka czyli cd następuje

przygotowania do premiery trwały już od miesiąca. wprawdzie przez pierwsze trzy tygodnie kompletowano rekwizyty ale w końcu wszystko było już zapięte na prawie ostatnią haftkę. pozostało szlifowanie tekstu scen wspierane przygłuchym uchem suflera – pana gromisława, który w sezonie zimowym robił w teatrze za palacza ale w letnim miał wakat, więc teraz, gdy maiły się podmiejskie łąki chętnie siadywał w podscenium z plikiem niesfornie poplątanych stron scenariusza, gdzie nadspodziewanie szybko zapadał w drzemkę kiedy tylko zenobiusz, chudy zenek i wieszołek zaczynali falować w scenie hydroponicznej. pani stenia obiecała, że do premiery wydzierga jeszcze dla marylki szydełkiem różowe śpioszki w rumianki a jedyny krzysiowy trykot w pionowe biało-granatowe pasy zdąży spruć i zeszyć tak, by pasy były bardziej w stylu marynarskim
– jak się pan krzyś lekutko w tej scenie nad rzeką na lewo przekrzywi – obiecywała pani stenia – to może nawet całkiem poziome te pasy wyjdą.
- a ja tam się wcale krzywić nie zamierzam – zawołał krzyś padając z nagła prosty jak struna bałałajki na deski sceny w niesprutym jeszcze trykocie w pionowe pasy
– pani stenia zobaczy – pierwsza zasada prostopadłościanu geometrycznego – jak sobie na scenie leżę to paski są akuratnie poziome, jak na rasowego marynarza przystało
- e, panie krzysiu – pokręciła siwą głową garderobiana- wszak to nie uchodzi całą sztukę przeleżeć. zwłaszcza, gdy ma się fizjognomie dymszy i bodo razem wziętych. pan musi wszak widowiskowo wejść, widowiskowo się położyć na skarpiei widowiskowo odejść w siną dal. pani stenia jak zwykle, jako w sumie jedyna, znała treść sztuki ze szczegółami
- szkoda – zwinąwszy się na krzesełku w ulubiony paragraf krzyś westchnął westchnieniem godnym hamleta – umiem wyjątkowo widowiskowo leżeć.
tymczasem marylka okutana w bet ze szkockiej kraty zanuciła mnąc w ukarminowanych ustach smoczka pożyczonego od kilkunastoletniej już wnuczki pana gromisłąwa
- tarararara, drogi dwie i serca dwa , tarararara ...
– trzy, serca trzy – przytomnie rzuciła pamela – przeliczywszy szybko stan serc na placach
- cztery - odliczył dla porządku chudy zenek.
- jakie cztery, matole, dwa - zaprotestowała marylka – marynarz był bez serca. to dwa.
- eeee tam bez serca zaraz - nie zgodził się zenobiusz – jakby był bez serca to byłby zombi – a zombi, tu zawiesił dla podkreślenia ważkości swego zdania głos - a zombi nie mają zdolności prokreacyjnych
- do prokreacji to, jak mówią, akurat serce wcale potrzebne nie jest – wieszołek spłonął purpurowym rumieńcem
- ja bardzo państwa proszę nie mieszać mi tu konwencji, stylów i utworów – zakazał reżyser nerwowo kartkując scenariusz – zrobi nam się koszmarny miszmasz i utracimy jasność przekazu oraz wiarygodność dramatyczną – serca precz – proszę wodę – woda dramatycznie faluje
zenobiusz, chudy zenek i wieszołek spróbowali zgrać naprzemienne wstawanie i kucanie pilnując jednocześnie buro-zielonych reklamówek na obwiązanych nimi głowach.
w tym czasie pamela sina z wysiłku zatoczyła się poza światło sceny zbyt gwałtownie zakołysawszy kwilącą w jej ramionach marylką w becie.
- jeszcze raz mnie upuścisz a będziecie sobie szukać dublera do scen kaskaderskich – wrzasnęła niebezpiecznie z ramion pameli wychylona marylka – żądam dodatku za ciężkie warunki pracy.
- nie rozzzśmieszaj mnie – wydyszała pamela balansując swym ciałem i kokonem ze szkockiej kraty w kierunku środka sceny – w hollyłud do tej sceny najęto by dźwig dla ciebie lub rzeszę fizjoterapeutów dla mnie – sapała pamela taszcząc marylkę po scenie wzorcowym, chwiejnym marynarskim krokiem.
- a może byśmy tak najmilszy – zamrugała piwnicznie choć z wysiłkiem w stronę reżysera pamela - skrócili ten akt . piżgłabym ją do wody zaraz na wstępie. przysięgam, piżgłabym z pięknym rozchlastem . pan gromisław imitując wodną otchłań chlusnąłby z konewki we trzy pierwsze rzędy widzów i mielibyśmy taki nowatorski w teatrze akcent multimedialny w trzy de – zaproponowała pamela próbując zamach becikiem w niszę dla nieistniejącej orkiestry
- kwiaty – zakrzyknął nagle spod spadającej na oczy burej reklamówki wieszołek – kwiaty we włosach potargał wiatr. pameli znaczy potargał.
- panie wieszołek. pan zamiast w naszej falującej dramatycznie wodzie, nadal przebywa w otmętach wczorajszego frywolnego dancingu – oburzył się reżyser dla pewności pospiesznie kartkując scenopis - ja przypominam, że tu chodzi o społecznie pożądane priorytety a nie o jakieś florystyczne fju-bździu skacowanego autoramentu
- ale jakto ? – wszak w dramacie występują bratki róże - wieszołek intensywnie ślinił palcem wskazującym scenariusz - gdyby pamela uwiwszy wianki jeden z nich zatkła, przepraszam, zatknęła sobie na głowie a pan gromisław zrobiłby był wiatr w trzy de to moglibyśmy zasypać widownię płatkami
- ale po co? – reżyser, choć na skraju nerwowego wyczerpania, nadal był niepoprawnym optymistą wierzącym w inspiracje swoich podopiecznych
- noooo, bo że tak byśmy nawiązali do wciąż aktualnych praw i sił przyrody, którym nasze życie jest jakby podporządkowane i choć staramy się je uregulować i zmechanizować by zintensyfikować gospodarkę rolną to ale jednak wiatr nadal swobodnie i poza regulacjami unii europejskiej targa nam włosy i roznosi kiełki z hiszpanii na europejskie steki – wieszołek nagle zapadł się w sobie z powodu nadzwyczajnego wysiłku intelektualnego bazującego na ostatnich doniesieniach prasowych oraz nieprzebranej ochoty na krwisty kawał mięsa
- ale bratki i róże ? – zapadł się w sobie równie głęboko jak wieszołek reżyser – czyli – reżyser podrapał się inteligentnie po ciemieniu - mamy rozpylać na widowni symbolicznie eszerichię w postaci płatków bratków i róży w celu yyy potencjalnego wywarcia poparcia dla presji na wspólnotowej polityce rolnej unii zmierzającego do wzrostu dotacji dla gospodarstw rolnych europy środkowo-wschodniej w celu zintensyfikowania produkcji steków?
- o to, to, to - steków – rozmarzył się śliniąc wieszołek


cd może nastąpi.
b.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

powrócisz tuuuuuuuuuuuuu

urwało nas dziś od internetu. miła pani w „czepsie” wyszczebiotała wyrok: chyba szczury kable zjadły więc internetu nie ma i nie będzie. przynajmniej do czwartku. bałam się zapytać do którego. dwugodzinne odcięcie od poczty może nam brużdząc nadszarpnąć reputację. ale wielodniowe jest jednoznacznym kopaniem zbiorowego grobu (przez ekipę wesołych monterów). już myślałam, że w związku ze związkiem będę się mogła oddać, co byłoby bardzo stosowne po długim i miłym weekendzie, wycinankom kurpiowskim i sączeniu kawy. ale jednak duraka rabota liubit. w połowie dnia spostrzegłszy, iż nawał ubywa ale jakby rośnie postanowiłam mu dać stanowczy odpór idąc leniwym spacerkiem załatwić ponadgabarytowe ksero (nie omieszkując przy okazji wysączyć jednak kawy w ulubionym zaułku, bo taki wymyśliłam skrót do celu). szłam sobie małymi uliczkami saskiej kępy niesiona lekkim wiaterkiem. szłam i kontenta siorbałam latte. ptaszki kwiliły, lipy pachniały, buty nie uwierały.z bananem na ustach wkroczyłam do królestwa xero i poprosiłam o odbitki. pani xerotypistka władczym ruchem zażądała ode mnie ... yyy oryginałów. które spokojnie leżały na moim biurku. w prostej linii do tego zagubionego wśród saskokępskich kamienic xero mam 25 metrów. w prostej linii oznacza jednak przeskoczenie przez kilka ogrodzeń. spojrzałam na swoje białe spodnie, na wysokoobcasowe sandały i na pełne rozwrzeszczanych pędraków przedszkole. i uznawszy ze skruchą nadprogramowy spacer za słuszną karę za folgowanie sklerozie ruszyłam abarot w trasę. tym razem bez latte. i to wszystko za 2,50 pln, czyli za niecałego nadpobudliwego franka. w dodatku mój szczwany plan, by w celu zawodowego spożytkowania domowego dostępu do internetu pozostać jutro na staropańszczyźnianej spełzł był na cholernej panewce. bo pomysłowy kolega dobromir załatwił nam szerokopasmowy dostęp do sieci za pomocą jakiegoś sprytnego fiku-miku i teraz możemy ponoć pokazać „czepsie” digitus impudicus.
powroty z długich weekendów są takie irytujące.
b.

piątek, 24 czerwca 2011

Kupalnocka, czyli jednoaktówka pisana na rybkę

Tam w dolinie nad Wisłą
Siedziała dziewczyna
Była piękna jak różany kwiat
Bratki i róże zbierała sobie

Wiła wianki i rzucała je do falującej wody
Wiła wianki i rzucała je do wódy

A gdy sobie nad Wisłą
Wianeczki swe wiła
Przyszedł młody marynarz do niej
"Miła ach miła" - tak szeptał on jej

I żegnała się niebawem ze swym pięknym marynarzem
Bo odpływał jej marynarz hen we świat
Gdy w dolinie nad Wisłą
Minęły miesiące

Ona z maleństwem roniła łzy
Miłość ach miłość sprawiła jej to

I rzuciła się z rozpaczy do tej falującej wody
I tam w nurtach Wisły swój znalazła grób

- no – odrzekł z temperamentną emfazą reżyser wyłączając odtwarzacz – i to jest nasze zagajenie dramatu. ten utwór przeniesiemy na deski naszego teatru. to będzie taka alegoria konfliktu uczuć uwikłanych w przypadkowy, acz społecznie pożądany i zmarnowany prerogatywy demograficzny, stojących w opozycji do egoistycznie pojętych przesłanek ekonomicznych podszytych chucią, upadku moralności oraz siejących spustoszenie w narodzie prób podważania ważkości roli rodziny, jako niezbędnej komórki budującej zdrową tkankę społeczeństwa. manifestacja i jednoczesne napiętnowanie trądu, który zżera nam perły przed wieprze.
trupa teatralna niemrawo zakiwała się na taboretach, nie w pełni pojmując zamysł mistrza. gdyż powróciwszy nad ranem z gościnnych występów była w wielce wątpliwej formie i większość komunikatów docierała doń powoli i skrawkami. choć taki zenobiusz, wydawało się w lot podchwycił sedno i kiwając się nieco bardziej niż pozostali zanucił pod nosem „wiła wianki i rzucała je do falującej wody”, udanie imitując fale.

- ja – próbując wstać kolega wieszołek zakolebał się zamaszyście i przechylił na prawo na skutek zgłaszania aklamacji poprzez ryzykowne uniesienia prawej kończyny górnej – ja – ja mogę być marynarzem. w zeszłym roku – tu usiadł nagle gdyż jednoczesne mówienie oraz sięganie do zasobów pamięci było ponad jego siły – w zeszłym roku byłem nad morzem. i do dziś poczuwam więź organiczną z marynarzami.
- kolega wieszołek – zwisając głową w dół marylka podjęła odważnie kwestię obsady sztuki – nie może być marynarzem w tym przedstawieniu.
- marylka jest negawytnie, tfu negatywnie tendencyjna, gdyż jej wczorej zużyłem zimną kawę w antrakcie i ja – wieszołek nie wstając zamachał ręką lewą – postuluję marylkę zi... zgin ... zzingo .. pominąć w ocenie moich perdyspozycji marynarskich
- aaaa, aaargumenty za albo i przeciw poproszę, aby móc podjąć pogląd – zażądał stanowczo chudy zenek, wachlując się instrukcją obsługi wiatraka
- wieszołek jest stary i brzydki jak zeszłoroczne guano pelikana – krzywiąc się odrzekła marylka – a w tekście wyraźnie mowa jest, iż marynarz jest piękny i młody. wieszołkowi nawet pani stenia z użyciem fluidu dla celebrytów nigdy nie przywróci urody, gdyż takowej wieszołek nie posiadał nigdy a z czasem zancząco spaskudniał i ma typ urody stęchłej, nieakceptowalnej przez ogół w ogóle.
- jestem przedstawicielem urody awangardowej, niejednoznacznej oraz ekspresyjnej. niepojmowalnej w sposób oczywisty dla prymitywnych wyznawców propagowanego na bilbordach wizerunku ulizanego gogusia – zaprotestował wzburzony wieszołek gładząc poły poliestrowego dresu w barwach buraka cukrowego
- to fakt – pamela spojrzawszy z ukosa wydęła znacząco wargi i zadała śmiertelny ku de gras – wieszołek jest typem typowego obrzydliwca. ponadto jego lichy wzrost i ixowate nogi nie licują z marynarzem nijak. uważam, że najlepszym marynarzem byłby krzyś – tu zamglonym uczuciem okiem zerkła ku splątanej ekwilibrystycznie na malutkim taborecie konstrukcji kończyn górnych i dolnych, przy której grupa laokona jawiła się prymitywnym pląsawiskiem .
- czyli, że no a zatem- zagaił zainspirowany wskazówkami zespołu reżyser – mamy marynarza – tu trącił łokciem zwiniętego w paragraf krzysia – zostaje nam miła i maleństwo – jakieś propozycje ? – rzucił w stronę zespołu pełen nieuzasadnionego wigoru
zespół pokiwał się bardziej mrawo na swoich taboretach. marylka obarczona figurą słuszną niczym drwal po wielokrotnej szóstce weidera zakwiliła głosem niemowlęcia aplikując do roli maleństwa zaś pamela obarczona urodą silną jak cios polizała palec serdeczny i przygładziła, wypinając obfitą pierś, wzburzoną brew ruchem kokietliwej prezenterki różowej landrynki.
- czyli, że w zasadzie obsadę mamy skompletowaną – zawyrokował uszczęśliwiony reżyser
- alejakto? – chórem zaoponowali zenobiusz, chudy zenek i wieszołek - a my co?
- a wy zagracie zbałwanione fale wisły, zadanie aktorskie skrojone dla was jak ulał – rzuciła w teatralną przestrzeń marylka, pielęgnując w pamięci wysiorbaną przez wieszołka wczorajszą kawę oraz bagatelizując jednocześnie machającego jej przed nosem kartakmi instrukcji wiatraka chudego zenka i niezłomnie imitującego rzeczne fale zenobiusza

Cd ma nastąpić ?

b.

wtorek, 21 czerwca 2011

alternatywnie

po tylu latach wyjeżdżania na targi winna jestem jednak chyba innej relacji. mniej entuzjastycznej. takiej, która odda także ciemne otmęty tej imprezy. siłą woli zapadam się w mentalną otchłań by sprawdzić co mogłoby być na drugim biegunie.

wróciłam. i cała jestem schetanym strzępem luckim. od czubka głowy po czubki stóp. nuda nadszarpnęła mi poważnie powłoki zewnętrzne i wewnętrzne. fatalna doba targowa trwa od poniedziałku do piątku bezprzerwnie. dlatego padam z nóg. natomiast nogi w butach nude jakieś takie sfrustrowane, wypłowiałe, bez wyrazu i na dodatek koszmarnie bolesne. cud ortopedyczny szczycieńskiej obuwi się tą razą nie ziścił. taka obuw to srulez nie rulez. przymuszona wymogiem pseudoestetyki targowej zezułam je jedynie na targowy wieczorek zapoznawczy słusznie przewidując wymuszoną przez targowych oszołomów nadpobudliwą ruchliwość. ponadto najsampierw należało w nadjeziornych okolicznościach przyrody dotrzeć po pioruńsko podmokłej murawie do grilla. jakby nie można było ułożyć na ten czas stosownej kostki brukowej. zezucie obcasów na przestrzeni kilkuhektarowej łąki pełnej komarów i grząskich pułapek wydało się decyzją nader słuszną. oczywiście spóźniwszy się na imprezę jedynie jakieś dwie godzinki (nadwątlone hordą targowiczan spożywcze zapasy ktoś musiał uzupełnić i jakoś nie było chętnych łapek poza moją zwiędłą dłonią lewą skrycie złożoną w międzynarodowy symbol vaffanculo) mogłam sobie pokontemplować już jeno puste ruszty. ale rzecz jasna ordynarnych pajd chleba wielkich jak brudna stopa przerośniętego drwala, ze smalcem drugiej świeżości, klapniętym ogórem i surówką z poblakłej kapusty nie brakowało po najeździe dzikich, wygłodniałych hunów. oraz odnotowano w Poznaniu menisk wklęsły imprezowego drewnianego stołu pod naporem używek płynnych serwowanych w ordynarnych cynowych wiadrach z lodem oraz płynem wyskokowym. wizję rżniętego kryształu ze szlachetnym bąbelkowym ekstraktem z winogron mogłam sobie wsadzić głęboko do walizki. cieczący wulgarnymi strumieniami płyn bez bąbelków miał zdecydowanie znaczący wpływ na antycypowaną nadzwyczajną nadaktywność a’la taneczną. zwłaszcza, że na pewnym etapie, ku zgrozie i pochyblu szlachetnym manierom miała ona miejsce także poza parkietem. z moim introwertycznym charakterem trzeba dożyć ekhm ekhm ...dziestu lat z haczydłem, żeby zostać zmuszoną do zostania królową dyskoteki na wąskim stole pełnym wódki i zagrychy. a już wykonanie na stole samby w spójnej synchronizacji z oczadziałym teutońskim klientem to mój osobisty szczyt żenua-fopa. zapowiadany wcześniej hiszpan przybył i owszem na targi i na wieczorku powitalnym wykręcał na parkiecie tak bezpruderyjnie biodrem, jak tylko rodowity, do cna zdegenerowany macho, zarzucać biodrem potrafi. tenże, nazwijmy go, Henryczek, próbował czarować tańcem niczem upadły dawno gwiazdor la cumparsity, ponadto był przystojny spoconą urodą amanta z drugorzędowego urugwajskiego tasiemca (alaska potwierdzi, widziała zdjęcia), żenująco komiczny a na dodatek nieprawdopodobnie gupi. no po prostu apokalipsa męskiej katastrofy sensu stricte. z miejsca bym się w takim odkochała. zresztą wszyscy nasi międzynarodowi targowiczanie, a było ich w sumie jedenastu, byli męczącymi darmozjadami i rozstać się z nimi było ziszczeniem moich najskrytszych marzeń. a jednym z naszych targowiczan był także - pożalsiędobryboże – wyjątkowo nieudany sobowtór richarada gere’a! no i jak ja w takich warunkach miałabym się skupić na merytorycznej stronie targów? unposible!
nasi germańscy goście mieli jak zwykle nielichy apetyt, więc razem z naszą filigranową hostessą nieustająco żonglowałyśmy w maciupkiej kuchni ingrendiencjami kanapkowymi popełniając światowy rekord w ilości serwowanych piętrowych sandwiczy na czas. ze szczególną troską oraz dziką satysfakcją chowałyśmy pod plastrami szynki plasterki ogórka (być może hiszpańskiego) i dorodne kiełki. ooops. schodziły też oczywiście tradycyjne parówki, wiadra ogórków i pajdy razowca ze smalcem długo leżakowanym poza lodówką. ot, przyjemność małej złośliwości nieoceniona. używanie na stoisku naszej elektrycznej kuchenki powodowało, ku rozpaczy obsługi technicznej i ku niecenzuralnemu wzburzeniu współwystawców, wywalanie korków w połowie hali i tak to w ciągu kilku dni wyrobiłyśmy w naszych gościach nowy, szczególny odruch pawłowa – na każdorazowe zgaśnięcie świateł naszym podgardlanym puszczały ślinianki i karnie stawiali się pod „kuchnią” ze wzrokiem błędnym i rozedrganymi dłońmi niczym zombi na wezwanie mistrza ceremonii wudu, oczekując na, hłe hłe świeżą, dostawę gorących berlinek. producent tychże musiał w tych dniach odnotować znaczący wzrost popytu. zniknięcie ze srebrnej tacy ostatniej paróweczki niechybnie znamionowało koniec dnia targowego. ale. bynajmniej nigdy nie był to generalnie dnia koniec niestety. szybki prysznic, zmiana garderoby i fruuu na koszmarny postafterek w świetle zbyt powolnie blednącego nad ranem księżyca. potem zbyt krótki sen dla zregenerowania fizis, wyłudzona w barze kawusia zamiast jajecznicy z proszku, staranny , choć bezefektywny mejkap na sino-wyblakłe oblicze i fruu na targowe kazamaty. na skutek powyższych aktywności drogę powrotną do Warszawy prawie w całości przespałam, co cieszy, gdyż bardzo nie chciałam zobaczyć a2 rozbabranej przez małe chińskie rączki. a w sobotę, zgodnie z wcześniejszym harmonogramem, udawszy się w białołęckie pielesze pochłonęłam, samaniewiemjakdrogaredakcjo, SIEDEM !!! zachlesterowanych zgrillowanych kotlecików mielonych. czym upodliłam się do wypęku i natychmiast uzupełniłam zgubione w Poznaniu kilogramy. musiało mi paść kompletnie na substancje szarą, żeby dla Tych kotlecików poświęcić swoją gibką talię. ponieważ zaś prawie dniało gdyśmy się trawestowali poimprezowo do domu, czuję się w pełni usprawiedliwiona idąc o 21:00 złożyć swój nadobny korpus na tapczanie. i nie, nie nie budźcie mnie. do jasnej anielki.
b.

niedziela, 19 czerwca 2011

powróciwszy na stolicy łono ...

wróciłam. i cała jestem tak jakby kontenta. od czubka głowy po czubki stóp. nie zdążyłam się ponudzić. doba targowa trwa bowiem od poniedziałku do piątku bezprzerwnie. dlatego lekko padam z nóg. natomiast nogi w butach nude bossskie i prawie bezbolesne. cud ortopedyczny. szczycieńska obuw rulez.


zezułam je jedynie na targowy wieczorek zapoznawczy słusznie przewidując nadpobudliwą ruchliwość. ponadto najsampierw należało w nadjeziornych okolicznościach przyrody dotrzeć po miękkiej murawie do grila . zezucie obcasów na przestrzeni kilkuhektarowej łąki wydało się decyzją nader słuszną. szkoda tylko, że spóźniwszy się na imprezę jakieś dwie godzinki (mimo, że targi działają jak swoisty akcelerator) mogłam sobie pokontemplować już jeno puste ruszty. ale za to pajd chleba wielkich jak stopa przerośniętego drwala, pochłoniętych ze smalcem, ogórem, surówką z kapusty oraz szarlotką nie zliczę. oraz odnotowano w Poznaniu menisk wklęsły imprezowego drewnianego stołu pod naporem używek płynnych serwowanych w cynowych wiadrach z lodem oraz płynem wyskokowym. płyn ten miał pewien znaczący wpływ na podskórnie antycypowaną nadzwyczajną nadaktywność pseudotaneczną. zwłaszcza, że na pewnym etapie miała ona miejsce także poza parkietem. z moim introwertycznym charakterem trzeba dożyć ekhm ekhm ...dziestu lat z haczydłem, żeby podjąć próbę zostania królową dyskoteki na wąskim stole pełnym wódki i zagrychy. a już wykonanie na stole samby w spójnej synchronizacji z ulubionym teutońskim klientem to mój osobisty szczyt ekstrawertyzmu. zapowiadany wcześniej hiszpan przybył i owszem na targi i na wieczorku powitalnym wykręcał na parkiecie tak temperamentnie biodrem, jak tylko rodowity macho zarzucać biodrem potrafi. tenże, nazwijmy go, Henryczek, nie tylko, że pięknie czarował tańcem to jeszcze był szaleńczo przystojny (alaska potwierdzi, widziała zdjęcia) i absurdalnie śmieszny a na dodatek nieprawdopodobnie sympatyczny. normalnie z miejsca bym się w takim zakochała. ale. był tak rozbrajający, że nie mogłam mu tego zrobić. zasłużył na wiele więcej niż na zostanie obiektem skrytych westchnień przerośniętej pensjonarki. zresztą wszyscy nasi międzynarodowi targowiczanie, a było ich w sumie jedenastu, byli uroczy i żal się było z nimi rozstawać. a jednym z naszych targowiczan był także - atencione atencione - sobowtór richarada gere’a! no i jak ja w takich warunkach miałabym się skupić na merytorycznej stronie targów? unposible!
nasi germańscy goście mieli jak zwykle nielichy apetyt, więc razem z naszą filigranową hostessą nieustająco żonglowałyśmy w maciupkiej kuchni ingrendiencjami kanapkowymi popełniając światowy rekord w ilości serwowanych piętrowych sandwiczy na czas. hurtowo schodziły też oczywiście tradycyjne parówki, wiadra ogórków i pajdy razowca ze smalcem. używanie na stoisku naszej elektrycznej kuchenki powodowało, ku rozpaczy obsługi technicznej a ku ożywczej radości współwystawców, wywalanie korków w połowie hali i tak to w ciągu kilku dni wyrobiłyśmy w naszych gościach nowy, szczególny odruch pawłowa – na każdorazowe zgaśnięcie świateł naszym milusińskim puszczały ślinianki i karnie stawiali się pod „kuchnią” ze wzrokiem błędnym i rozedrganymi dłońmi niczym zombi na wezwanie mistrza ceremonii wudu, oczekując na świeżą dostawę gorących berlinek. producent tychże musiał w tych dniach odnotować znaczący wzrost popytu. zniknięcie ze srebrnej tacy ostatniej paróweczki niechybnie znamionowało koniec dnia targowego. ale. bynajmniej nigdy nie był to generalnie dnia koniec. szybki prysznic, zmiana garderoby i fruuu na postafterek w świetle powolnie blednącego nad ranem księżyca. potem zbyt krótki sen, regenerująca kawusia zamiast jajecznicy, staranny mejkap na sino-wyblakłe oblicze i fruu na stoisko. na skutek powyższych aktywności drogę powrotną do Warszawy prawie w całości przespałam, nad czym boleję, gdyż bardzo chciałam zobaczyć a2 budowaną przez małe chińskie rączki. a w sobotę, zgodnie z wcześniejszym harmonogramem, udawszy się w białołęckie pielesze pochłonęłam, samaniewiemjakdrogaredakcjo, SIEDEM !!! niebiańskich zgrillowanych kotlecików mielonych.




czym ukontentowałam się do wypęku i natychmiast uzupełniłam zgubione w Poznaniu kilogramy. ale dla Tych kotlecików gotowam poświęcić swoją śladową talię jeszcze nie jeden raz. ponieważ zaś prawie dniało gdyśmy się trawestowali poimprezowo do domu, czuję się w pełni usprawiedliwiona idąc o 21:00 złożyć swe zwłoki na tapczanie. i nie, nie nie budźcie mnie ....
b.

niedziela, 12 czerwca 2011

abwesenheitsnotiz

mam buty nude na niebotycznie wysokim obcasie. i nieprzyzwoicie krótką sukienkę z szafirowego batystu. wniosek: udawam się na targi gotować w tym stroju parówki. wracam w piątek na sobotnią konsumpcję kotlecików z grila. ahoj.
b.

czwartek, 9 czerwca 2011

konotacje z papilio machaon

kiedy miałam lat siedem na całym świecie wszystkie damskie głowy czesano na pazia. przynajmniej na tym świecie, który był mi dostępny. obstrzyżenie na pazia to był szczyt elegancji. Starsza Pani zaprowadziwszy nas razu pewnego do swojej zaufanej mistrzyni nożyczek zaordynowała: tu paź i tu paź. spod nożyc wyszłyśmy z alaską takie dwie pieczareczki, jedna szatynka druga blondynka. niedługo potem była Komunia naszego brata ciotecznego. na wieszakach wisiały uszyte przez Starszą Panią wdechowe, błękitne teksasowe (cudowny substytut zakazanego jeansu) sukienki , całe rozpinane i z keszeniami . przed tak wielkim wyjściem nasze koafiury nabrały odświętnego kształtu z pomocą elektrycznej lokówki (pierwszy raz w życiu). siedziałam jak trusia na krzesełku przed telewizorem berylem a mama trefiła mi grzywkę. pamiętam, że byłam strasznie podniecona co też to wyjdzie spod rozgrzanych szczypcy. spojrzawszy w lustro zatchnęło mię z autentycznego zachwytu. nigdy potem już nie byłam tak szczęśliwa ze swojego wizerunku jak naówczas. i wtedy też wyszeptałam pragnienie graniczące z pewnością, że gdy już będę dorosłą, to zawsze, zawsze będę się czesała na modelowanego pazia. bo takem piękna. mijały lata. zdjęcia z Komunii brata, na których upaziowane pannice w teksasie szczerzą szczęśliwe ryjki nadal są moimi ulubionymi, choć co do doboru fryzury pcha mi się na usta „ale kto wam to naboga zrobił, dziateczki”. mijały lata i dziecięce marzenie o byciu jak mireille mathieu padły pod naporem nowych mód. raz była to mokra włoszka, raz imitacja limahla, raz rozczochrany aniołek czarliego. do pazia nigdy nie wróciłam. zapomniałam tamten zachwyt. aż tu dziś z nagła usiadłszy przed lustrem u naszej Mistrzyni fryzjerskiej... w kwalifikacyjnym wywiadzie zakomunikowałam stanowczo, iż ta długość, z która przyszłam dość mi się w zasadzie podoba i w zasadzie to może ja sobie już pójdę. i tu nastąpiło jakieś magiczne sprzężenie w czasie moich dziecinnych marzeń i współczesnych wizji Mistrzyni. pomachała mi kudłami na głowie, poczochrała i stwierdziła z przekonaniem.: acha, no to wiem o co chodzi. poczem smyrgła mi nożyczkami cut tu ciut tam, poszemrała suszarką i wnet w lustrze ujrzałam tamtą, siedmioletnią dziewczynkę, z delikatnie ustylizowanym paziem. zachodzę teraz w ukoafiurowaną głowę, JAK Ona to zrobiła? JAK odnalazła we mnie tamto pragnienie? i JAK po latach ziściła moje marzenie? tak – mam prawie pazia na głowie i zamierzam się nim delektować i zachwycać, jak wtedy w roku pańskim .... oooo, popsuły mi się klawisze z cyferkami.

b.

wtorek, 7 czerwca 2011

postfaktorarium fotografialne

za duszno. palce kleją się do klawiatury. pozostaje wachlowanie wspomnieniami z weekendu. zdjęć z kąpieli w jeziorze nie ma i nie będzie. cenzura okazjonalna. ale było bosssssssko.

landszaftowatość do wypęku

spacerowalność eksploracyjna

szopingowatość nagrodzona

biesiadowalność podnieb(ien)na

(nie)ważkość bytu bezcenna


b.

spod sterty

jeśli. wyobrazicie sobie na horyzoncie strzelisty stożek fudżijamy o stokach białych jak śnieg o bladym świcie. jeśli . spróbujecie zaakomodowując wzrok przybliżyć się tym zmysłem do góry. jeśli. dostatecznie wnikliwie zlustrujecie jej stoki, kratery i rozpadliny. to już wiecie, że tak właśnie wygląda moje biurko pod stertą niezwykle ważnych i pilnych papierków, które wyciągam pojedynczo, starannie i z pietyzmem . w miejsce jednej wyciągniętej karteczki natychmiast spływa ryza kolejnych. choć to fizyce wbrew wszystkie próbują być jednocześnie pierwszymi w kolejności załatwiania. zawsze mnie nurtuje jak spośród tych wszystkich pilnych i niezwykle ważnych spraw odcedzić te kilka procent, które mają początek, środek i logiczny koniec jako zwieńczenie. większość za kilka dni posłuży do zwijania kulek (jako wstęp do kunsztownego orgiami). tymczasem siedzę pod fudżijamą i chyba tak będzie przez następne stulecie.
b.

czwartek, 2 czerwca 2011

Demon Bradley *

żmudna czynność zawodowa plus śródziemnomorski upał odebrały mi częściowo/chwilo zdolność rozsądnego kojarzenia faktów oraz skutków z przyczynami. siedząc na taśmie produkcyjnej monotonnie waliłam młotkiem w sunące przed oczami detale (czytaj pojedyncze wysyłanie korespondencji seryjnej – co już samo w sobie jest idiotycznym oksymoronem, wiem). gdy wtem-nagle na ekranie pojawiła się korespondencja od yyy nieznajomego? zasadniczo, jak większość pseudochińskich spamów, powinna automatycznie wylądować w koszu ale nadawca przykuł moją uwagę. damon bradlej. damon bradlej. coś mi tu i nie wiem co. aż nagle zobaczyłam go, tego damona, jak biegnie z czerwonym pantofelkiem (w dłoni, nie na nodze, no proszę was) po wieczornym rzymskim bruku za marisą tomei . no i się rozmarzyłam. i pomyślałam, że oto i do mnie z monitora mruga łaskawe przeznaczenie, może oto czeka mnie przygoda życia, i szepce „open de dor, tfu, open de mesycz” . mając w perspektywie spotkanie z damonem bradlejem w skórze roberta oczywiście że nie pataszona, a downeya juniora wzięłam i klikłam. co rzeczywiście natychmiast zaskutkowało przygodą, choć niezupełnie o taką mi chodziło. zawyły syreny, ekran zamigotał fluorescencyjnym alarmem i jęknął wzgardliwym komunikatem – no i masz babo głupia placek – w skrócie - virusalert!!!!. żesz …. damonie bradleju, tak bezlitośnie zażartować z mej znikomie sentymentalnej natury. a fe. damon okazał się demonem trojanem i rozpoczął zbierać swoje mordercze żniwo niczym nadpobudliwy kosiarz. nie wpadłszy w panikę (prawie) podjęłam natychmiastowy kontakt ze stosownym serwisem pomocowym. zaledwie półtora dnia trwało zanim zechciano wyjąć akta mojej sprawy z działu „najgłupsze przypadki najgłupszej blondynki” i rzucić mi na pomoc husarię i zaciężne wojska. bo jak się okazało po bitwie, miałam niewiele szans by nie ulec temu demonowi. a po całej akcji serwis przesłał mi do rąk własnych informację o wpisie „mojego” trojana na listę zidentyfikowanych najnowszych super groźnych agentów (gdyby to były inne okoliczności upierałabym się aby trojana nazwać moim imieniem, ale tak to się raczej nie będę upierała). i tak oto nierozważność i romantyczność mojego postępowania uchroniła być może resztę świata przed podstępnym demonem bradlejem.

b.

ps.
a dziś znowu saska kępa okazała mi swoją magiczną moc. rozpaczliwie szukałam pewnej książki. będącej wprawdzie w powszechnie dostępnych zasobach internetowych ale mnie potrzebnej fizycznie na już / teraz /sofort. i co? i taka jedna malusia księgarenka z ul zwycięzców przysłała mi dziś liścik: proszę przyjść, książka czeka. wszystko na tej saskiej kępie jest. więc pewnie i mój prawdziwy damon bradley też :).
b.

* bohater filmu „Only you” Normana Jewisona