niedziela, 29 marca 2009

muminkowo

sobotni maraton przedświąteczny zwieńczony błyskiem okien. obu! błogosławiony parter w okolicznościach sfilcowanych futryn i zardzewiałych zamków trwale uniemożliwiających otwarcie okna. tak więc dla uzyskania przejrzystości okna kuchennego od zewnątrz nieodzowna okazała się drabina i mop na długim kiju. i starszy pan oczywiście. mycie okien w ten sposób na pierwszym piętrze kazałoby mi spuścić się z dachu na bandżi. co w sumie mogłoby być bardziej efektowne i efektywne – umyłabym kilkoma pociągnięciami mopa cztery piętra. za friko. no, być może za symboliczną dopłatą za mały pokaz ekwilibrystyki – cyrk tarchomin – madmuasel benia – przedstawia numer mrożący krew w przewodach „matrix tarchomiński’. ja, w obcisłym różowym trykocie z mopem w zębach sunę pionowo głową w dół wzdłuż ściany budynku w pianie z cilitu. brawa- wrzawa- bis.
a dziś, obudzona nieco abstrakcyjnym, jak na prawie środek metropolii europejskiej kukuryku , ruszyłam wałem do Gdańska tropić wiosnę, która miast orgiastycznych eventów plasuje się w kategorii „i chciałabym i bojesie” ale. dzielę, się tu z wami doświadczeniem muminka – pierwszy motylek. najsampierw mi pozował prężąc czułki i skrzydełka


a potem rzuciwszy – no to ja lecę – odleciał.

żółty był. to chyba nie najgorzej. a potem poszłam na pączki

po trzygodzinnym spacerze biodra moje wydają dźwięk podobny odgłosowi zardzewiałej młockarni i uszczerbku na dystynkcji i elegancji ruchu nie daje się już dłużej maskować frywolnym odrzuceniem grzywki ze zroszonego potem czoła. czy można wstrzyknąć botoks w stawy biodrowe? czy może wystarczy natrzeć je zjełczałą podwawelską? i czy plastry dobrze przechodzonej krakowskiej dodadzą blasku mym oczom usuwając nadmiar plis? pliz!
b.

piątek, 27 marca 2009

kurą w płot

w amplitudzie zmian aurycznych (bed-łors), od śniegu przez deszcz rzęsisty, chodzę jak niedobudzona wudu kołysząc na boki nieskoordynowanym odwłokiem i kłapiąc naumyślnie nie pastowanym obuwiem zimowym podczas gdy to już kalendarzowy czas na zwiewne pląsy w prunelkach. na saskiej kępie oszronione pąki magnolii w kontrapunkcie z globalnym tym, no, mówią, że ociepleniem, zwanym przez malkontentów meteorologicznych globalnym ocipieniem. łeb mam jak sagan w imadle. z nowalijek najlepiej smakuje martini bianco z oliwką. dry. i zupa z pora na ementalerze. czyli zastępcza kuracja chromaterapii zielenią. dziś pożegnałam się z hibiscusem – załamał się chłopak totalnie i nie wytrzymał kolejnej śnieżycy. na szeptane w badylek „wiosna przyjdzie i tak” opadł bez wiary nostalgicznie ostatnim liściem na zimny parapet. sie nie dziwie – na jego miejscu zrobiłabym to samo. tymczasem opadam nostalgicznie twarzą w biurko. stu, mój nowy kolega z roczester, będzie się chyba jednak musiał naumieć po dżermańsku gdyż nasze dotychczasowe dialogi via mail zaczynają niechybnie wkraczać w świat zdań złożonych podrzędnie. a te w inglisz formułują mi się coraz koślawiej i obawiam się , że przekraczam granice politikal korektnes, gdy w złożonym problemie rzucam w sieć: giw mi tall rabat if ju łont maj many. inny fajny kolega spod karl-marx-sztad zawsze gdy doń dzwonię, wypluwa w tempie cekaemu w słuchawkę cały germański weltszmercen - ból istnienia. w tym czasie odłożywszy słuchawkę idę sobie zaparzyć melisę i opiłować TEN palec. ale zupełnie nieoczekiwanie ten tydzień w biurze zamykam bilansem in plus jeno całkiem wyzuta z czegokolwiek. dlatego też teraz idę złożyć sagan na piernacie albowiem imadło się zaciska i gałki oczne mam bardziej wypukłe niż melony dody w za małym gorsecie.
b.
w bonusie kura w niedorozwiniętym krokusie



niedziela, 22 marca 2009

sobota z detergentem

o 6:37 niezawodny budzik wykrzyczał bezgłośnie zapominaną powinność. powinność okazała się być na tyle pobudzająca, że z powrotu do pana-tapczana nic już nie mogło się udać. 6:47 kardamonowa kawa z pianką. 7: 05 początek kipiszu wiosennego czyli remanent – renowacja-regenracja-rewitalizacja obszarów kuchennych. o 12.15 mój kręgosłup zazgrzytał złowrogo a chrupnięcie w kolanach odnotowano w skanydnawii (vide tsunami na bałtyku). czemprędzej dla zatarcia śladów tsunamogennych ległam z filiżanka malinowej na szezlongu udając, że leżę ino i pachnę (inna sprawa, że ajaksem i cifem konwaliowym). tymczasem posiadam obszar kuchenny gotowy na święta. garnki wypolerowane cytryną lśnią w szafce niczym świąteczne lampiony. słoje z konfiturą wiśniową, papryką , grzybkami i ogórkami pieczołowicie przetarte irchą. meblościanka odkurzona , sprontowana i napastowana niczym generalskie oficerki. zostało mi teraz jedynie całą kuchnię zafoliować i doczekać świąt na suchej karmie.






b.

czwartek, 19 marca 2009

out of tjuned

mój system operacyjny odmówił współpracy. zrobił pik-klik stanął dęba i fruuu odleciał w inną czasoprzestrzeń. nieposiadanie komputera na stanowisku pracy nastręcza poważny dylemat : gotować zupę w godzinach pracy czy porządkować biurko. z powodu braku konsensusu w kwestii zupy : ogórkowa vs pazibroda aktywizowałam się w obszarze „ordnung muss sein”. szuflady mojego biurka mogłyby teraz zagrać główną rolę w „perfekcyjnej pani domu”. spinacze w symetrycznych rządkach, dziurkacz wypolerowany na błysk pod kątem prostym w korelacji ze zszywaczem, wizytówki ułożone wg. koloru logo i numerów kierunkowych. na segregatorach japońskiej staranności kaligrafia, pomięte kartki odprasowane, monitor zdezynfekowany czeka na transmisję a kilotony nieaktualnych aktualności zasiliły burdel w piwnicy. pan z serwisu przy pomocy kosmicznej ekwilibrystyki próbuje odzyskać zasoby mojego komputera. mam więc tak zwaną kart blanż. kobieta bez przeszłości, kobieta z przyszłością. pani beniu, czy pani chodzi po jakiś dziwnych stronach nieumyślnie kolekcjonując wirusy? ja? mła? nobo ma pani pięć tysięcy kukisów i temporarów ze stron blogowych. Yyyyyyyyyyyyy, w ogóle nie wiem o co mnie pan pyta , panie serwisancie, trzepoczę przymilnie rzęsami do słuchawki.
a jutro, no cóż, chyba jednak zupa.
b.

środa, 18 marca 2009

ar ju toking tu mi, darling?

pani beniu, pani napisze do roczester, że mamy chwilowy problem ale że on zaraz minie. dłubię więc w klawiaturze pilniczkiem i szukam dawno zaginionego translatora. łi hev temporary problem, bat it łil bi gon sun, tu hel – dodaję osobisty akcencik. rozszerzenie palety produktowej skutkuje zacieśnieniem kontaktów z ohajo i plymuth. ewrybody mi piszą nagle dear benia – czuję się przez to cząstką wszechświata. w przypadku listów zaczynających się od sehr geehrte frau benia jakoś mi ten efekt nie wyskakiwa. pilnie potrzebny mi program, który mój fonetyczny inglisz zamieni w trymiga – kłikly, spidly, nał – w politycznie poprawną wersję. nazaś do każdego listu do roczester obok best regards dołączam przymilne lowmitender. tymczasem na szkolenie w zakresie obwiedniowego freza ślimakowego zsyłają mnie do munsien, nie do ohajo. pfff. jeszcze tam w tym ohajo za mną zatęsknią. for siur. ale i na munsien się cieszę, albowiem bardzo wery najs miasteczko. od 8:00 do 16:15 szkolenie, potem intensywna eksploracja bawarskich przybytków uciech. na tę okoliczność kompletuję już garderobę – głównie zielone wełniane podkolanówki, filcowy kapelutek z piórkiem bażanta i gorsecik w alpejskie fijołki – zasada mimikry gwarantem rabatu. z biurowym kolegą, którego natenczas los też rzuca w te strony zamierzamy dogłębnie zgłębić bawarską kulturę golonki i piwa. powrót samolotem (ohesusie) mamy o 6:44 więc nie planujemy skorzystać z ostatniego noclegu w hotelu. muszę sobie wyguglać, który przybytek nie wyrzuca zacnych gości przed 3:45 rano. i oby to nie był ino całonocny imbis na dworcu pekaesu. choć przy całej znanej mi germańskiej fantazji tam właśnie skończymy jodłując z kolegą „jolka, jolka pamiętasz ...”.
b.

poniedziałek, 16 marca 2009

hermafrodytyzacja

idąc śladem najnowszych rozporządzeń unii przyjdzie mi do ojca dyrektora wołać e! Stefan a do jego koleżanki będę sobie mogła luźno rzucić, e! Andżela. uznanie zwrotu pan/pani jako zbyt seksistowskie winduje ue na szczycie listy najbardziej zidiociałych idiotów. przepraszam Panią/Pana za ten niepoprawny politycznie kolokwializm odzwierciedlający w zasadzie popierniczony debilizm ue w wyekstrahowanej postaci. idąc dalej tym tropem kolejne rozporządzenie nakaże kobietom przyszycie lateksowych penisów a panom przyjdzie wszczepić implanty w biuście i silikonową waginę. dla równości cech płciowych uniemożliwiających seksistowskie kategoryzowanie poszłabym o krok dalej i nakazała każdemu obywatelu unii europejskiej pełną jawność płciową poprzez przyszycie penisa i / lub waginy do czoła, żeby bynajmniej nie konspirowali drugorzędowymi cechami płciowymi. a każdy obywatel unii winien mieć w usc i w paszporcie zapisane obowiązkowo imiona płci obojga , co słusznie przed laty antycypował /antycypowała nasza/nasz rodzimy/rodzima jan maria. tak mię rodżaźniło to kretyńskie posunięcie ue, że już wam dziś Panie/Panowie nie napiszę o tym jak za pomocą kilograma marchewki zrobić kipisz w kuchni i salonie gdy niespodziewanie sokowirówka zaczyna żyć własnym życiem wchodząc w stan ekstazy zakończony eksplozją .
b.

środa, 11 marca 2009

w szponach kataru

hurtowo zasilam kasę producentów chusteczek higienicznych. w nosie kręci się monstrualna karuzela. ale nie nie. kichanie jako wybawienie nadchodzi niewspółmiernie rzadko. oczy mi łzawią na potęgę. więc z całego makeupu zostaje mi jedynie lakier na paznokciach. o, teraz to dopiero wyglądam jak topielica jaka. znaczy dorodna. ojciec-dyrektor dla mojej poniedziałkowej nieobecności uknuł sobie teorię kaca giganta. dopiero dziś, na własne mnie zobaczywszy oczy wzdrygnął się z odrazą i uwierzył, że to atak zapalenia błony śluzowej ze zmysłowo generowanym wysiękiem z ócz. aczkolwiek. przecież wcale tym samym poza podejrzeniem nie pozostają pastylki ekstasy albo inne omamopędne związki pseudoefedryn dżaźniące spojówki. w ramach terapii antywysiękowej smaruję sobie czoło zawiesiną propolisu na spirytusie. z tego wszystkiego mam brunatną plamę opadową między oczami. homo sapiens plamiasty. w biurowej szufladzie zapas regeneracyjnych specyfików zróżnicowanych co do gatunku , stopnia desperacji , siły rażenia i preferencji organoleptycznych.



oczy mam wprawdzie zamglone ale słuch jeszcze jako taki, co mi dziś pozwoliło usłyszeć klucz gęsi nad ranem nadlatujących z zachodu nad moim mieszkaniem. wiosna. z podparapetowej grządki wyściubiaja się jakieś zielone stwory – może to krakusy, może przebijśniegi. hyc hyc i mi zakwitną. nawet osobistego hiacynta postawiłam dla nauki na parapecie. niech się bulwa jedna uczy wegetacji. jakiś mi się strasznie ociężały egzemplarz trafił. pewnie we mnie zapatsony. b.

niedziela, 8 marca 2009

zamiast

miałabyć notka okolicznościowa. feministyczna. pełna buchającego progesteronu i odętych warg a’la andżelina. miałabyć relacja z imienin, po których zmywszy statki zabrałam do łóżka wszystkie swoje piękne prezenty nie wyłączając świni, wazonu, łyskacza, filiżanek, soli kąpielowych , biżuterii i frajszyca i wszystkich portorykańczyków. miałabyć ale nie będzie bowiem niespodziewany i nieustający wysięk z nozdrzy oraz kaszel i kompulsywne kichanie nie pozwalają na swobodne operowanie klawiaturom. tą droga złożę więc jedynie serdeczne podziękowania Wszystkim Moim Gościom, którzy są dla mnie jak wisienka na makowym torcie i bez Nich świętowanie nie miałoby żadnego cienia sensu. tymczasem przysunęłam sobie do tapczanu lodówkę i zamierzam w tej konstelacji spędzić resztę tego zakichanego dnia. no to, obyśmy zdrowi byli !
b.

czwartek, 5 marca 2009

zażółć gęślą jaźń

wiosna. na tarchominie pachnie słodko wiślanym szlamem i świeżym skrzekiem żab co w prostej linii wiedzie do konkluzji, że wiosna. o 5:30 świtem bladym śpiewają ptaki poranne serenady. o 6:00 wyłączają mikrofony i oddają głos pospolitym ćwiergolcom, które ćwiergolom cały bożyrok tak samo na okrągło i nie znamionują żadnych przemian pór roku. więc społeczeństwo budzące się po 6:00 wcale o wiośnie nic jeszcze nie wie. wmawiam mojej ususzonej cebulce hiacynta imperatyw wzmożonej wegetacji dopingując ją koncentratem z odżywki flower-power. zanurzona w cieczy nadyma się i fioletowieje jakby zaraz miała wybuchnąć. myślicie, że którejś nocy usłyszę głuchy grzmot z parapetu i gdy opadnie tynk i tumult ujrzę półmetrowego hiacynta w pełnej krasie rozsyłającego upojne feromony ? jeśli by tak się mieć stało, gotowam sama co dzień na czczo zażywać nakrętkę power-flower. albowiem w przesilenie zimowo-wiosenne wchodzę ze wszelkimi relewantnymi i oczywistymi atrybutami gnijącej panny młodej na przednówku. prymat wiodą kolory ziemi i musztardy i jak mniemam podobnej tonacji aura otacza mnie matowym powidokiem a jeśliby zaryzykować oddanie stanu umysłu jakimś ekstraktem z tęczy, to nagle tęcza okaże się niekompletna o barwy silnie brunatne. pewne czasopismo obiecuje mi ziszczenie dogmatu o wiosennym zakochaniu. czeka mnie miłość od pierwszego wejrzenia. także ostrożnie się rozglądam penetrując potencjalne środowiska występowania obiektów w oczekiwaniu na piorun. szast prast trzask i będę miała w oczach amok czytaj amor. paradoks tej przepowiedni sięga „rejsu” piwowskiego - trawestując oryginał mogłabym rzec, że co do zasady kocham się jedynie w mężczyznach, których dobrze znam (pierwsze wejrzenie nie jest nawet do poznania lichym prologiem) a tymczasem nie kocham się w żadnym z mężczyzn , których dobrze znam, ponieważ wolałabym się zakochać w takim, którego nie znam jednak … tu następuje zgrzyt i impas i koło się domyka. no chyba, że nie o moje wejrzenie tu chodzi. trudno trafić za pokrętną semantyką przepowiedni.
b.

poniedziałek, 2 marca 2009

garderobiana

niezwykle trudno przebić lajtmotiw połamanej kończyny. kończyna ma się jakotako. trochę swędzi, trochę ciąży gipsiorem. ekwilibrystyka na kulach wymaga od sister zdolności woltyżerki na czterech arabach (koniach ! koniach miałam na myśli!). ja tymczasem spenetrowałam dziś outleet. trzy piętra przebrzmiałej świetności . trzy piętra , trzy tony garderoby o podejrzanej proweniencji. cóż robić, mam niewiadomego pochodzenia predylekcję do takich miejsc. szu szu szu suwam naftalinowymi wieszakami. szu szu szu wyhaczam lewym okiem pensjonarską jedwabną bluzeczkę i ach. już się w niej widzę o majowym poranku gdy w promieniach słonecznych idę niespiesznie kupić kilo wuzetek w renomowanej cukierni za rogiem. szu szu szu w prawe oka pcha mi się szafirowy blezerek z dekoltem a’la sofia loren. nooo. do niego potrzebne mi będą szafirowe kolczyki wielkości melona. z kartonu mruga do mnie torebusia wielkości dziecinnej portmonetki wyszywana szafirowymi serduszkami. rozmiar akurat na kartę kredytową. i co. pójdę sobie z nią na bazarek po buraki i pory? racjonalizm w natarciu każe mi czule pożegnać torebusię. ech. szu szu szu . biorę łupy w cenie napiwku i spadam. a w piątek nowa dostawa !
b.


ps.

w nocy, której jak w realu patronował outleet w pewnych kręgach zwany ciucholandem vel sekendhendem, śniłam, że nabywam tak subtelne i delikatne sukienki, iż mieszczą się one po zwinięciu w cynamonowych patyczkach o średnicy kciuka. i natychmiast zobaczyłam siebie, w tem śnie oczywiście, jak idę do samolotu z wiązką chrustu na grzbiecie, kryjącą niezmiernie szykowaną garderobę. a po przebudzeniu skonstatowałam, że mi nawet przecież z tą wiązką chrustu to i zdjęcie cyknęli, gdym z przyjaciółkami była w drodze na terminal, e wuala: