środa, 20 sierpnia 2014

Znik liguryjski


zbieram, się. uczciwie mówię zbieram się do napisania o Ligurii. ale. co mię wątek podejdzie, to mi się go chce zilustrować zdjęciem, bo mi słów braknie na urokliwość tamtejszą a to mi naonczas zonk w głowę grudkowatym kartoflem, że przecież NIE MOŻESZ dodać. bo. nie. bo za mało volumenu albo za gupia blogerka. albo oba naraz najpewniej. nawet sobiem tfu, chrom (google nie ten pierwiastek) zainstalowała, co mi znikł wszelkie ulubione adresy. tfu. tfu. tfu. szatański pomiot jeden niedomyty. co w sumie sumarum jednak dobrze mi konweniuje z wątkiem liguryjskim albowiem. w Ligurii znika. znika różne rzeczy , ludzi i miasta całe. ot, taki liguryjski trójkąt bermudzki. bo na ten przykład pierwszego poranka, gdyśmy odsypiali we włoskich piernatach koszmary podróży (24h) nasz kolega wyzuty z łoża swoim szczególnie łaknącym bladego poranka zegarem biologicznym wyruszył na eksplorację okolicy nieodległej – czytaj wyszedł z naszego wiszącego nad doliną domu, rozejrzał się i natychmiast zawarł znajomość z takoż wyzutym z łoża sąsiadem pielącym grządki w starożytnych ruinach obrosłych dzikim bluszczem i zdziczałymi figowcami, które okazały się być jego castelem. smaczku tej nowej znajomości dodaje fakt, że kolega je ino amerykancko- wzgl. polskojęzyczny zaś sąsiad języczny italiańsko. od słowa do słowa, od gestu do gestu, toczyła się rozmowa, na skutek której poznaliśmy z późniejszej relacji, że oto obok tuż za miedzą mieszka niezwykle uroczy Arturo wraz ze swą matką staruszką/czy też ojcem zgrzybiałem, a któren to Arturo za przyczyną dziadka lub wuja w armii Mussoliniego chętnie i owszem rozmawia ale jeno po teutońsku i ponieważ kocha Polaków to bardzo nas zaprasza na śliwki, co mu wtenczas mnóstwem obrodziły a kozy już na nie nawet patrzeć nie mogą. w dodatku Arturo miał być menszczyzną młodym zasadniczo (czytaj czwarty krzyżyk malował mu się na nieposiwiałym czele) przystojnym i samotnym, co sumując z posiadaniem własnego castello uczyniło go nam niewiastom wielce, wielce pociągającym. do czasu. no więc na śniadaniu, które celebrowaliśmy na gigantycznym tarasie, w podcieniu słomianego od słońca zadaszenia i w obecności ślicznej gipsowej figurki dziewczątka z jakimiś miejscowymi łodygami w dłoniach (która to figurka nasunęła mi natychmiast myśl, że to jest święta Brunella – patronka lekkomyślnych turystów a na fartuszku na pewno ma wyhaftowane zawołanie „follow me”), no więc na gigantycznym tarasie z widokiem na dolinę cho cho Chochołowska może to nie była ale równie śliczna, kolega nam spotkanie szczegółowo zreferował wzbudzając nasze niejakie, w wierze maluczkich, wątpliwości. gdyż jakby ilość detalicznych komunikatów szła w sprzeczności z brakiem wspólnego języka. no ale. jak się ktoś dogadać chce to potrafi. .prawda. zachwalany pod niebiosy sąsiad, wróć, gaj śliwkowy, uruchomił natentychmiast naszą gotowość do zawarcia bliższego tetate, a jako władająca językiem wojennych przyjaciół Mussoliniego (nie, nie, nie – żaden mój dziadek w tem palców nie maczał) wyruszyliśmy na nieodległą ekspedycję, czyli po trzech chybotliwych i zmurszałych schodkach w dół doliny, z zamiarem zaproszenia Arturo na słowiańską kolację przy świecach, cykadach, polskiej wutce i ze śliwkami w roli zagrychy. zanim, oczywiście podmalowałam stosownie oko i wdziałam w ucho okolicznościowe kolczyki pod kolor śliwkowego gaju. temczasem Arturo rozpłynął się w niebyt wraz ze swoją mateńką staruszką/ojczulkiem zgrzybiałym. chodzilim, wołalim, w próchniejące ze starości drzwi castello pukalim i łomotalim i nic. niente. cisza jak w grobowcu Musolliniego. owszem, byli śliwki, smaczne, słodyczą po palcach płynące. ale Arturo, przystojny, samotny z nieposiwiałą skronią i rozpadającym się kamienno-wapniowym castellem znikł był jak kamień w dolinę. zrobilim co swoje, czyli nabrawszy w gaju w przepastne tiszerty śliwków po kokardkę - znaczy szaber, z włoska bottino, odeszliśmy sarkając pod nosem, że się naszemu koledze Arturo przyśnił jeno. a szkoda. bo plany były dalekosiężne. i może mielibyśmy miejscówkę na lato/lata. ech. zaraz potem namierzyliśmy napis we wsi, że oto tu w górę najdziecie prawdziwy Castelleo da Garlenda zbudowany w prawdopodobnie 1090 roku słynący ze starej fontanny oczyszczającej z finansowych fiask. skoro, czyli migusiem podjęliśmy nie jedną ekspedycję ku. wszystkie, literalnie wszyściuchne zakończone fiaskiem, finansowym takoż(dodajmy, że chodzi o drogowskaz na jedynej drodze w okolicy, bez możliwości skrętu gdyż skręt oznacza upadek w przepaść liguryjsko-alpejskiej nicości obrośniętej starymi figowcami!). nie tylko znikł castello. znikł też napis i drogowskaz. choć wszyscy jak jedna żona i jeden mąż przysięglibyśmy na Ozyrysa, żeśmy go, ten drogowskaz, widzieli. a on znikł był jak Arturo, jak duch we mgle, jak pensja po opłaceniu rachunków, jak lody z czarnej kubańskiej czekolady z polewą jagodową w Noli (o tym, potym - bo warte zaznaczenia śliczne portowe miasteczko z łodziami rybackimi pachnącymi świeżą sardynką). niente. i tak to nie oczyściliśmy się z finansowych fiask a przeciwnie wydalim na benzynę dodatkowe walory. a niedługo potym, w drodze do Portofino (zapowiadali wprawdzie w starem radio, że "We mgle zginęło Portofino,W zaroślach ostro krzyknął ptak,W zatoce księżyc się rozpłynął" aleśmy nie uwierzyli, piersi naiwni), część naszej wycieczki odnotowała spektakularne zniknięcie z globusa sześciutysięcznego miasteczka Camogli, słynącego z pięknego portu rybackiego i kruchych jak lód na przednówku ciasteczek camogliesi rozpływających się w ustach rumem, migdałem i kawą. część wycieczki, cudem nie dotknięta zniknięciem, nie dość że się napawała widokiem 3xp : portu/plaży/prania widowiskowo rozpostartego między wąskimi uliczkami miasta, to nabyła te sławetne ciasteczka, których receptury, choć i język i oko wykol, nie znajdziesz ni tu ni nawet w tam . i wprawdzie osobiście nad słodkie przedkładam śledzia, to wierzcie mi, warte są one peregrynacyj do Camogli. i taka to jest historia znikania w Ligurii, a o tym co nam jednak nie znikło kiedyś tam, kiedyś .... być może.
b.

niedziela, 17 sierpnia 2014

weekend z wywilżną karłowatą

patrząc na zgromadzone weki pozwolę sobię stwierdzić, że jesień może nadejść. w słojach zagęszczających domową spiżarnię piętrzą się i ściskają w towrzystiwe przypraw domowej roboty ogórki z curry, cukinie z papryką, konfitury wiśniowe, galaretki z czarnej porzeczki. w kolejce jeszcze śliwki w occie, buraczki, papryka marynowana i oczywiście grzybki marynowane i suszone – niech grzyby się stosownie przygotują i obrodzą albowiem w domowych zasobach pustka, próżnia i wątłe wspomnienie aromatu, któren bynajmniej nie starczy ni na pierogi ni na bigos.za nami całkiem miły weekend w stolicy. leniwy, czasem zroszony deszczykiem ale za to, fala meksykańska, bez powrotnych korków! podjęto w te dni nieudaną próbę namierzenia grzybów w lesie, a w zasadzie lasu z grzybami ale na wskutek oraz w zadośćuczynieniu zbłądzenia odkryto zjawiskowe mokradła kole Słupna, kipiące złocistą nawłocią i fioletową krwawnicą pospolitą. w międzyczasie z ukontentowanym aplauzem skonsumowano proszony obiad u Starszej Pani serwującej kuraka z pyrami oprószonymi koperkiem i buraczkami (z ortodoksyjną jak pambóg przykazał zasmażką). pozatem łyknięto dwie książki Karpowicza (”Cud” i „Sońka” - majstersztyk i przepięknie prowadzona fabuła!) oraz napoczęto „Kartki z dziennika” Chwina – mądrość i urok każą chylić czoła. oraz wysłuchano i popodrygiwano na koncercie Ofir Shwartz Trio na rynku Starego Miasta m.in. do ślicznej „Folk song” oraz do fantastycznie udżezowionej (straszne słowo ale nie znajduję innego odpowiednika) kołysanki „ Z popielnika na Wojtusia...” odśpiewanego murmurando przez widownię . i tak to chyli się ku końcowi pierwszy od lat kilkunastu sierpniowy weekend w Warszawie. a w garze perkoce jeszcze na zimę chutney śliwkowy, a na patelni pryska złotym gęsim tłuszczem kotlet w panierce (mlask) . może to i wpis o niczym ale za to o jakim przyjemnym niczym. czego i Wam życzę.
b.

ps. muszki owocówki zwiedziawszy się o przetworach i zaprawach tłumnie walą mi do mieszkania drzwiami i oknami ale nad wrzącym chutnayem nagle z piskiem odnóży hamują i przyczajają się nad brzegami słoików w oczekiwaniu przestudzonej uczty. nie-do-cze-ka-nie-wa-sze!

piątek, 8 sierpnia 2014

Aura S'raura

po trzech tygodniach gigantycznych upałów nadciąga sobie i nam chłodniejszy i deszczowy weekend. można w końcu odetchnąć i odkleić się od powietrza. deszczyk łagodnie siąpi obmywając spragnioną przyrodę, ptaszyny radośnie trzepoca się w kałużach, dżdżownice układają się na chodnikach w uśmiechnięte emotikony a ludzkość ochoczo zamienia sandały na kalosze. a mnie gula rośnie i dygoce i wzbiera fala wysokociśnieniowej kontestacji gdyż akurat precyzyjnie w ten weekend miałam się pławić w mazurskich jeziorach i pod rozgwieżdżonym niebem wcinać grilowaną kaszankę popijając chłodnym chmielem. tak, jestem wyznawcą i z lubością praktykuję pierwotne formy relaksu. żaden neandertalczyk nie właził w sobotę w obcisłe i nie dygał rowerem po puszczy, nie zwiedzał katedr i zamków tylko siadał przed jaskinią, obgryzał udziec z mamuta i popijał sfermentowanym sokiem z kartofla. i ja czuję się spadkobiercą i kultywatorem i choćby mi tu burza z piorunami grzmociła w grilla, choćby mi ulewa rozmiękała kaszankę, choćby wiatr wyrywał z dłoni monachijski kufel to nie odpuszczę. ściśle z okolicznością skorelowany test dla publiczności: ile jednostek chmielu można przyjąć jednocześnie przyjmując 2x 1500 000 jednostek penicyliny na anginę? do wyboru macie Państwo:
a. 1-2 kufle;
b. 2-4 kufle;
c. penicylina doskonale wchłania się i działa w obecności chmielu

b.