czwartek, 15 września 2011

to juz chyba fini pari pari natenczas

cmentarz Pere Lachaise jako żywo (przprszm za oksymoron) przypomina Paryż. dla byłych lubieżników Paryża lub jego autochtonów to swoiste pogrobowe pocieszenie. wprawdzie leżę six feed under, ale jakbym leżał w moim mieście. i tu i tam, czy też itu-itu rządzi gęsto zabudowana substancja metropolii/nekropolii.




ciasno przylegające do siebie kapliczki przypominają stłoczone na wąskich paryskich uliczkach kamienice w pomniejszonej skali. plątanina alejek naśladuje plan miasta. za dnia cicho tu i spokojnie. ale. nie trudno jest sobie wyobrazić, że o północy zaczyna się tu życie. w katakumbie piekarza otwarte na oścież wrota zapraszają na bagietki i croisanta, zza skromnych drzwi kapliczki krawca dochodzi szmer maszyny do szycia, w okienku pisarza światło świecy do późna pada na pokrywające się atramentem kartki nowej powieści obyczajowej o dalszych losach córek ojca Goriot, zgarbiony nad klawiaturą fortepianu Fryderyk układa nokturn próbując kolejny raz zlekceważyć dochodzące do niego psychodeliczne hałasy burzowych jeźdźców z kwatery 6,gdzie Jim znowu balanguje w oparach.


co innego paryskie parki.







większość z nich opleciona wokół stylowym, kutym w arabeski ogrodzeniem, zamyka swe podwoje gdzieś między zmierzchem a północą. za dnia jednak kwitnie tu paryskie życie. i bynajmniej nie ogranicza się do spacerujących alejkami wysypanymi białym żwirkiem (po którym z gracją śmigają w szpileczkach paryżanki, dla mnie absolumą ąposible) nianiami. tu, pod mikroskopijnymi drzewkami, na niezliczonych ławeczkach i krzesełkach (żądam krzesełek w naszych parkach. można je dowolnie konfigurować w zależności od liczebności grupy oraz ustawiać naprzeciw dla antydepresyjnego i antyobrzękowego ułożenia stóp) tętni clou paryskiego krwioobiegu. starsi panowie zgrywają się tu namiętnie w kierki i brydża, młodzi biznesmeni opracowują strategie klikając w malutkie laptopy na swoich kolanach a paryskie elegantki popijając płyn izotoniczny pilnie lustrują zawartość swoich maczkiem zapisanych moleskinów. parki mają ładne, choć dziwaczne jak na słowiańskie przyzwyczajenie do rozbuchanej przyrody. rosną tu głownie niskopienne, starannie strzyżone drzewka, trawa jest towarem dość deficytowym oraz niedeptalnym bo klombowym, a układ alejek na pewno da się opisać jakimś mało skomplikowanym algorytmem. parki i ogrody w stylu francuskim przypominają nieco wirtualne plany zagospodarowania przestrzennego naszych domorosłych developerów reklamujących potencjalnym nabywcom dziurę w ziemi jako raj na ziemi z pięknym klombem średnicy dużej tortownicy. raczej nie ma tu miejsca na spontaniczne pnącza, dzikie łączki okolone starodrzewem i zaciszne zarośla sprzyjające tetatet. myślę, że nasze parki są dla nich niczem nieokiełznany bór pierwotny . na widok puszczy białowieskiej dostaliby zapewne zapaści i trzeba by im podawać sole trzeźwiące oraz kaftan. bo dla nich park to nie jest miejsce do napawania się przyrodą. dla nich park to kolejny etap uspołeczniania stosunków międzyludzkich.
a co mię urzekło, poza oczywiście sztandarowymi budowlami sławnej architektury, to sklepowe wystawy.







zaryzykuję nawet, że owszem bazylika Sacre Coeur, Notre-Dame, Opera, Panteon, Luwr zaiste imponujące są i niebiańsko piękne ale równie intrygujące i malownicze bywają zwykłe stragany mijane mimo podczas niewymuszonego spaceru między jednym i drugim wskazanym przez przewodnik paryski turystycznym obiektem. przyglądaniu się mozaikom w Notre Dame poświęciłam bodajże tyle samo czasu ( tu niech każdy frankofil paryżolubny bez krępacji rzuci we mnie saganem zupy cebulowej lub kokilką funde) co świeżym langustom i barwnym makaronikom.i tylko nad bladopurpurowe raki, rozkosznie wygięte zaróżowione krewetki i piaskowe rozgwiazdy bezapelacyjne pierwszeństwo oddaję Sainte-Chapelle z jej zachwycającymi aż do utraty tchu witrażami przedstawiającymi Biblię w 1164 odsłonach, które filtrują do kaplicy między złoconymi, finezyjnymi kolumienkami, niebiańskie światło zabarwione boską paletą barw szmaragdu, szkarłatu i błękitu. to taki moment podobny wyśpiewanemu "tylko raz czujemy wielkość nieba wtedy trzeba zastygnąć i trwać"



b.

środa, 14 września 2011

kucharze, groby i spadkobiercy

coś miało być o nagrobku. ale tak mię ostatnio wyciska z czasu, że nie mam kiedy przysiąść i spisać. albo czas mi się kurczy albo ja spowalniam za szybko. pozatym miast oddawać się grafomanii uprawiam kulinariat jesienny. wczoraj potrawka z kurczaka , czerwonego wina, śliwek i powideł z czosnkiem – skromnie powiem – delikates. oraz. tadam tadam. moje pierwsze samodzielne ciasto drożdżowe. ze śliwkami. i z kruszonką. wyszło dość marnie. no jak miało wyjść. nie mam ręki do ciast. ale nadal próbuję oszukać ten feler. najbardziej rozczarowała mnie kruszonka. w ogóle nie przypominała kruszonki. a ponieważ nie ma ponoć nic prostszego od jej przygotowania, to prawie się załamałam. jednak pomyślałam, że to niemożliwe. że musiał tu zadziałać jakiś zdecydowany czynnik sprawczy. przeanalizowałam cały proces od początki. weź szklankę mąki, rozgnieć z półkostką zimnego masłą, dodaj cukier waniliowy, rozbabraj nad ciastem. koniec. niewiele tu może pójść nie tak. a jednak. po dłuższej dywagacji odkryłam sekret sfuszerowania. otóż. zamiast cukru waniliowego dodałam taram taram proszek do pieczenia. pod wpływem gorącego piekarnika kruszonka miast kruszeć rozpoczęła proces spęczniania, zmiękła, sklęsła i na zawsze utraciła swój immanentny charakter. ale i tak za swój wielki sukces uważam brak zakalca. i nie. nie chce mi się analizować co zrobiłam nie tak. przyjmijmy, że na ten moment mój cukierniczy anioł stróż właśnie się ocknął z odrętwienia, przywlókł do dzieży z ciastem i chwilę pilnował. potem mu się znudziło i polazł w diabły nie czekając na kruszonkę. a jutro tajska zupa z trawą cytrynową, mleczkiem kokosowym i krewetkami. albo mój prapradziad był tajem albo jestem tajskim dzieckiem podmienionym w szpitalu. zapamiętać: sprawdzić ile tajskich dzieci urodziło się w szpitalu w roku pańskim 19..... . (uwaga, niemowlęta płci męskiej odrzucić. raczej).
a do nagrobka jeszcze wrócę. gdybym jednak z uwagi na gęstość zaplanowanych zajęć ( w biurze nasycenie sięga zenitu i przelewa się meniskiem wypukłym przygotowaniami do przyszłotygodniowego wizytowania Śląska. mamo! łaj?) wątek ten musiała znacznie sprolongować to. nadmienię jedynie, iż. z surowego głazu wielkości słusznej sekretery wyewoluowałyśmy w kierunku nieco bardziej dekoracyjnym. natchnione niezwykle klimatycznym Pere Lachaise wahamy się pomiędzy wyrytą w bladoróżowym marmurze płytą nagrobną w stylu renesansowego bukietu wielkości siedzącego konia


a naturalnej wielkości sceną rodzajową.


martwi mnie jeno nieco. czy środki uzyskane ze sprzedaży mojego apartamentu będą wystarczające na opłacenie rzeźbiarza. ale ojtam. w końcu to już raczej nie będzie mój problem.

b.

niedziela, 11 września 2011

bezpardonowy atak insektów i psiankowatych

weekend nadszedł w samą porę. byłam już gotowa odbezpieczyć ślepą furię i użyć jej w dowolnie wybranym kierunku. piątkowy wieczór postanowiłam poświęcić na gruntowną rewitalizację zasobów mieszkaniowych, które od czerwca zarastały eskalującymi znikąd kurzem, pleśnią i pajęczynami. w tym celu nabyto ekstraordynaryjnie żartą chemię gospodarczą i żółte gumowe rękawiczki o podwójnej odporności na przeciek. podczas gdy ja urządziłam w łazience kafelkom i sanitariatom jesień średniowiecza, w kuchni na gazie perkotało w trzech saganach 8 kg buraków nabytych świtem bladym na wolumenie, przeznaczonych na jesienną słodko-kwaśną surówkę z papryką, generując opary godne wybuchu wszystkich jednocześnie wulkanów w ognistym pierścieniu pacyfiku. efekt włączenia pochłaniacza był tak mierniutki, że zmusił mnie do podjęcia środków radykalnych. usnąwszy firany otworzyłam na oścież (naprawdę pisane przez „ż”? dałabym głowę i pół królestwa, że przez „rz”) okna i drzwi na klatkę schodową próbując wytworzyć coś na kształt przeciągu, który wysuszyłby mi roszące się obficie okna i ściany. przesiąknięta do szpiku kości cifem opuściłam po jakimś czasie błyszczącą łazienkę i zezuwszy żółte, nadżarte chemią rękawiczki, stanęłam w obliczu zmasowanej inwazji insektów. w moim apartamencie wszystkie ściany i sufity obsiadło może pińcet, może więcej komarów. jakimś niezrozumiałym acz błogosławionym cudem nie podjęły na mój widok żadnego ataku (gdybym była malkontentem westchnęłabym żałośnie, że o. nawet komar mnie niechce) pozostając w nieruchomej mozaice na powierzchniach płaskich. być może ułożone były one w jakiś ważny przekaz ale odczytanie ich przesłania okazało się co najmniej tak trudne jak zrozumienie przepisów wykonawczych ustawy budżetowej (no widać wpadała do mnie chmara komarów o szczególnie wysokim stopniu inteligencji, niestety nie było u mnie natenczas pana Champolliona więc przekaz nie został odczytany). zanim zdążyłam skryć się w wypucowanej łazience obsiadły też szczelnie i jej sufit. narzuciwszy dla bezpieczeństwa szlafrok na głowę wydarłam z zapomnianych otmętów substancję ukilającą insekty, włączyłam do prądu i czekałam szczelnie okutana różowym peniuarem. po pewnym czasie mozaikę z tajemniczym przekazem miałam w apartamencie nadal. jeno, że tym razem na panelach podłogowych, terakocie i we wannie, która zaczęła przypominać zbiorową mogiłę muchówek. pięć. pięć razy latałam po mieszkaniu zasysając w odkurzacz niezliczone truchła. jak tylko wyczyściłam kilkanaście centymetrów kwadratowych powierzchni płaskiej w oczyszczone miejsce opadały kolejne ofiary. po piątym przejeździe pizgłam zrezygnowana sprzęt do schowka, nakryłam się szczelnie kołdrą i poszłam spać licząc na to, że rano warstwa swobodnie odpadających od sufitu owadów pozwoli mi się unieść z tapczanu. przez następnych kilkanaście godzin zebrałam z podłogi, stołu, wanny i innych sprzętów jeszcze kilkadziesiąt zwłok. i jeśli zdawało wam się, że komarów tego lata już nie ma to macie rację. wszystkie są u mnie. w schowku. zastanawiam się jednocześnie, czy zasysając je do odkurzacza nie stworzyłam im optymalnych warunków do licznego odtworzenia gatunku. muszę chyba prześledzić cykl rozwojowy culicidae. po traumatycznym nalocie owadów oddałam się wraz ze straszą panią i alaską relaksującej czynności preparowania 15 kg pomidorów na sos bazyliowo-czosnkowy do konsumpcji, kiedy to nadejdą znów wieczory sałatki nie jedzonej, tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół. Wszystko szło sprawnie ( no może z wyjątkiem krojenia 6 kg cebuli, kiedyśmy się zryczały i zasmarkały niczym na brazylijskiej telenoweli o isaurze i leonsju). do czasu. kiedy 15 litrów uwarzonego sosu należało ekstrapolować po uduszeniu (uduszeniu. hm. to może być kluczowa przyczyna całego zdarzeniu – zemsta pomidora miała nadejść szybko. Niespodziewanie. i boleśnie) z garnka do słoików, spasteryzować i odstawić dla uciszenia wieczkiem do dołu wrzących pomidorowych emocji. o. wtedy się zaczęło. otóż ja was uprzedzam. pomidory to nie są bynajmniej niewinne warzywa/owoce (zakreślić właściwą odpowiedź). pomidory to są podstępne, wyrachowane i zabójcze istoty.. i są bardzo, bardzo inteligentne. najprawdopodobniej dostały zlecenie na mnie i niezwykle skrupulatnie, z dokładnością wręcz mikronową się tego trzymały. podczas gdy starsza pani z lekką dezynwolturą obracała weki wiekiem do dołu, moje weki natychmiast po przechyle o kilkanaście stopni wybuchały mi w dłoniach wyrzucając przed siebie najpierw wieczko a potem z oślizłym świstem wrzące wnętrze zasobnika bomby, tfu słoika. cud, że słoiki trzymałam wekiem od siebie a nie do siebie. wybuch był gwałtowny i ze stosownym pomidorowym rozbryzgiem po całej kuchni. po trzeciej nieudanej (nieudanej z mojej strony, udanej ze strony pomidorowego skrytobójcy ) próbie pokojowego obrócenia eksplodujących pomidorów opuściłam kuchnię krokiem komandosa navy na polu minowym i dalsze czynności obserwowałam zza winkla przedpokoju zaopatrzona w tarczę przeciwpancerną (czytaj dużej średnicy pokrywkę od sagana). pomidory w rękach starszej pani wiedząc, że wytyczając trajektorię ataku nie po linii prostej a zakosami w poszukiwaniu celu ukrytego za winklem ryzykują niepotrzebne zainteresowanie służb specjalnych udawały pasteryzowane warzywa/owoce (jak wyżej, skreślić) i odpuściły atak. na razie. poważnie zastanawiam się, kogo, kiedy minie sierpień, minie wrzesień, znów październik i ta jesień znów rozpostrze melancholii mglisty woal, kogo poproszę o otwarcie weka. już na samą myśl, że mam ten sos przechowywać w domowej spiżarce – sam na sam, fejs tu fejs, ja i pięć litrów z rodziny zabójczych psiankowatych (wygooglam, że. pochodzą z ameryki południowej. i wszysko jasne. bo gdzie są najskuteczniejsze mafie na świecie? gdzie od lat bezwzględne i morderczo skuteczne kartele narkotykowe będące własnością mafii są poza wszelką kontrolą prawa? w Ameryce proszszja państwa– tu pamiętamy o stosownym akcencie. w A’meryce. POŁ-UD-NIO-WEJ. psiagomać) mam dreszcze i pot mi spływa po rdzeniu. chyba będę zmuszona prosić do otwarcia słoika naszą osiedlową ochronę. w końcu za coś bulę co miesiąc te 28,60 pln. niech mi to się w końcu zamortyzuje. a tak w ogóle to serdecznie Państwa zapraszam na spaghetti napoli. serdecznie. skojarzenia z kamorrą nie są bynajmniej przypadkowe. zaręczam. zresztą, kto wynalazł makaron? chińczycy! a zaraz po makaronie wymyślili co? triady wymyślili. tak. TE triady. chyba jestem osaczona. przez insekty i psiankowate. pamiętajcie- strzeżcie się komarów i pomidorów.

b.

piątek, 9 września 2011

siępali sięwali

kolejny dzień w biurze pod bezprecedensowym działaniem prawa murphiego. powoli zamiast gasić pożary rozglądam się za kanistrem. chyba z przyjemnością chlusnę szczodrze i ogrzeję przy ognisku sine dłonie.

b.

środa, 7 września 2011

skwerolubnie

fakt, że szrotówek kasztanowcowiaczek zeżarł Paryżowi cały prawie drzewostan miejski zasypując chodniki zrudziałym listowiem ani na jotę nie umniejszył uroku miasta i nie pozbawił go sznytu dyskretnej elegancji . Paryż to idealny przykład na to, że miasto jest dla ludzi a nie przeciw nim. że ulice są po to by gęsto usiane domami, cukierniami, piekarniami, pralniami, brasseriami, sklepikami wszelkiej maści służyć swoim mieszkańcom, żeby mobilizować więzi międzyludzkie i zachęcać do wspólnoty społecznej. życie toczy się tu rzeczywiście na ulicach, które są wyśmienitym tłem, twórcą i tworzywem miejskiej egzystencji. każda brasseria vel kawiarenka wystawia tu swoje maciupkie stoliczki frontem do ulicy omalże na samym skraju krawężnika, tak że nietrudno idąc mimo strącić panu/pani kawusię zbyt odważnie wystawionym łokciem lub kolanem. do brasserii nie idziemy ukryć się przed światem w ciemnych zakamarkach lokalu. idziemy mu oświadczyć radośnie nasze istnienie, spotkać się z sąsiadem, pogadać o dupiemaryni i o wyższości tego nad tamtym. z uwagi na bezpośrednią bliskość stoliczków kwitnie tu swoista intymność społeczna. nikt tu nie wytycza sobie prywatnych rewirów. nie ma paprotek do ukrycia się przed obcym okiem i uchem. Idziesz, siadasz i nagle stajesz się częścią tego miasta, tej społeczności. czasem uniesienie filiżanki do ust jest w tym kawiarnianym mikrokosmosie wyczynem wielce ekwilibrytstycznym. ale spode łba nie rzuca się tu kąśliwych „no weź, posuń się pani”. to miejsce, gdzie twój kawałek stolika jest częścia wielkiej, pieknej, miejskiej mozaiki. i gdziekolwiek nie przysiądziesz w przerwie między jednym pilnym i drugim pilniejszym zawsze dostaniesz wyśmienitą kawę. paryskie brasserie nie znają bowiem pojęcia kawy rozpuszczlanej i chwała im za to. pomińmy dyskretnym milczeniem cenę, za którą w warszawskich wykąskach podkąskach można sobie zapodać luzikiem cztery wódki z galaretą i ogórem. ostatecznie wiedziały gały, co zwiedzać chciały. a zwiedzając według planu „jedziemy na Saint-Germain, potem do Dzielnicy Łacińskiej, skręcimy na Marais i ewtl. jak starczy czasu wskoczymy sprawdzić czy Luwr jeszcze stoi” istnieje wielka szansa, że natkniemy się nagle i niespodziewanie na urokliwe skwerki pełne maleńkich kawiarenek, których urzekający klimat każe nam spenetrowac drzewo genealogiczne w poszukiwaniu przodków, w żyłach których płynęła Sekwana. bo przecież skąd taki nagły zachwyt placyczkiem wielkości dwóch szaf trzydrzwiowych z jednym łysym (szrotówek już tu był) drzewkiem? skąd nagle takie dojmujące wrażenie, że oto jesteśmy tu gdzie nasze miejsce. że zawsze chcieliśmy tu być. i zawsze będziemy za tym tęsknić jak gdyby to nasze warszawskie istnienie było tylko przystankiem w drodze do tej, albo tamtej brasserii na tym nieschludnym (dodajmy tu odważnie łyżkę zetlałego dziegciu – Paryż dość swobodnie traktuje pojęcie higieny ulicznej – niesiesz na ten przykład worek starych szmat, ale nagle już ci się go tachać nie chce - no to bęc wyrafinowanym gestem upuszczasz woreczek na bruk i niefrasobliwie podążasz do wytyczonego celu) a jednak przytulnym skwerku. tak. Paryż to dla mnie wąskie uliczki między gęsto usianymi osiemnasto- dziewiętnastowiecznymi kamieniczkami, skwery tętniące gwarem tubylców przy filiżance kawy lub kopiastym talerzu sałatki z kozim serem, okna okolone secesyjnymi balustradami, obwieszone doniczkami pelargonii (paryżanie chyba rekomepensują sobie tymi zaokiennymi ogródkami totalny brak trawników. jeśli chodzi o zieleń miejską Warszawa rulez do entej potęgi)



jeśli zaś chodzi o ulice stosuje się tu dość interesującą zasadę korzystania z sugerowanych świateł ulicznych. otóż na światło zielone dla pieszych paryżanie reagują ostentacyjnym „olaćto”. ale już światło czerwone dla pieszych mobilizuje absolutnie wszystkich do nagłego i pezpardonowego wtargnięcia na pasy. no co robić, kultura taka.
a tu nasz (dotychczas) ulubiony skwerek w Dzielnicy Łacińskiej na Rue Lacepede





(dają tu gigantyczne i boskie naleśniki gryczane,


które przemyciłam z narażeniem życia na pokład samolotu w drodze powrotnej gardząc przaśną i dość wstrętną kanapką serwowaną przez air france, oraz lody Amorino,


które nakładają w wafelek nadając poszczególnym smakom formę rozkwitniętej peonii – bezpośredni i godny konkutrent osławionych paryskich lodów Berthillon).

cdn. jeśli word itd. a w ciągu dalszym o tym, jak z Marianem natchnione wizytą na Pere Lachaise postanowiłyśmy jednak zmienić koncepcję naszego nagrobka.
b.

wtorek, 6 września 2011

miniatura

byłam cija już na kolejnym akapicie poparyskich wspomnień, gdy word trzasnął z furkotem focha, że dłużej on tej grafomanii nie wytrzymie i wziął skasował bezpowrotnie moje paryskie memuary. czy jestem z tego powodu rozżalona? ależ.(!@#$%^&%$#@) tymczasem więc wywieszam białą flagę (przprszm za konotacje polityczne – samowyszło). zanim odtworzę com napisała, to nadmienię jeno tymczasem, że wieża, TA wieża, za dnia przypomina zaiste porzucone przez budowlańców rusztowania jakubowej drabiny i robi wrażenie dość mierne imho. jednak w nocy, zwłaszcza z tarasu Palais de Chillaot przypomina godżillę ubraną w bożonarodzeniowe lampki, wyłaniającą się majestatycznie ze środka miasta. i choć uprzednio znałam parametry techniczne oraz powielany w bilionach odbitek jej portret, więc w sumie byłam przygotowana na zblazowane wow - to na ten widok faktycznie zatchnęło mię aż do głębi esicy i wewnętrznie wyszeptałam : Ocholerajezusickukochanyjakietopiekne _ŁAŁ!!! zdjęcie docelowe made by Marian. bo. Marian świetnym fotografem jest. to raz. dwa, chyba nikogo nie zdziwi, że stanąwszy oko w oko z panną Eiffel baterie mojego aparatu sklęsły niczym lelija w porze suchej i odmówiły współpracy.







cdn. jeśli word się na mnie odobrazi

b.

niedziela, 4 września 2011

returne z turne

padam... padam... padam ...

b.

ps.
5.09.2011 godz. 20.09

mówię Wam, tamtejsi faceci to normalnie same żorżyki, żorżyki ...


albo i lepiej. chyba lepiej. dużo lepiej. na więcej nie mam dziś siły. idę się regenerować na tapczanie. zwłaszcza, że roman w klinice jednego dnia i jutro o 6:15 mam go odebrać po liftingu. to ja, ja zasłużyłam na rewitalizację!!! bo. zaczynam wyglądać i czuję się jak zombi. no dobra, paryski zombi. ale nadal zombi.
b.