poniedziałek, 23 grudnia 2013

O kaczych peregrynacjach i o karpich polikach

już jakiś czas temu wszystkie kucharki w rodzinie stwierdziły jednogłośnie, że kaczka to kiepski pomysł. mało mięsa na korpusie , rachityczne skrzydełka i tłusty kuper za zbyt wysoką cenę. więc no no no nie idźmy w tym kierunku. jakoś tak w ostatnią środę wyszłam ze sklepu z porem, selerem, chrzanem i. i kaczuszką. oczywiście natychmiast zadzwoniłam do Starszej Pani oraz do Alaski o wsparcie w zrozumieniu tej absurdalnej decyzji lecz w odpowiedzi usłyszałam, że si si si natentychmiast mam im też nabyć zwłoki kaczki, po jednej na dom. swoją upchnęłam w zamrażalniku w przekonaniu, że prawdopodobnie sczeźnie tam do Wielkanocy. i wyruszyłam na polowanie dnia następnego. wpadłam do sklepu z klarownym azymutem lodówka-kaczka-nabyć-zapłacić- szybko opuścić przybytek. przy kasie rzuciłam swoimi sześcioma dioptrii na dwa ptaszęta i coś mi zgrzytnęło. szalikiem przetarłszy okular skonstatowałam, że oto dzierżę w koszyku dwa kuraki genetycznie nieco od kaczuszki odmienne. dokonałam szybkiego zwrotu i obarczona zobowiązaniem rozpoczęłam terenową peregrynację poszukiwawczą. tu były ale wyszły/wyfrunęły być może , tam będą ale jutro. postanowiłam zapolować na kaczuszki z samego rana. mrok jeszcze przesłaniał niebo gdy Starsza Pani doniosła mi prosto w piernaty, że oto są kaczuszki, są tu i teraz i ona nabywa. topsz. jedną należy więc dowieźć na tarchomin. tymczasem z oddali doszło wołanie o kolejną kaczuszkę tym razem z jabłkami od Ju. kaczki z jabłkami występują w przyrodzie bardzo rzadko a jeśli już, to tylko w mojej okolicy. ponieważ w tym międzyczasie nabywałam choinki sztuk dwie, jedna jodła urody niezwykłej dla Starszej Pani druga drapak świerkowy dla mnie, to kaczka musiała poczekać.jodła okazała się spolegliwa, świerk, krnąbrny choć pachnący cudnie lasem, zapakowany do auta przebił się nieco przez drzwi i zmasakrował do szczętu plastikowy głośnik. oops. kaczka tymczasem szczęśliwie dla Ju poczekała. więc. następnego dnia zgodnie z planem jedna kaczuszka z Bródna i jedna kaczuszka z tarchomina pojechały romanem na cmentarze a potem po stosownej selekcji osiadły we właściwych miejscach przeznaczenia. peregrynacje kaczek przypominały nieco wędrówki ludów w poszukiwaniu krainy szczęśliwości. i oto chodzi wszak w Święta. znaleźć swoje ciepłe i serdeczne miejsce. ostatecznie rozdystrybuowawszy ptactwo skupiliśmy się na rybach. śledzie pokornie osiadły w słojach z olejem bez żadnych specjalnych ceregieli, za to z pieprzem i listkiem laurowym. lubię śledzie za ich łagodną spolegliwość. tymczasem karp wymagał szczególnej oprawy. tego roku szczęśliwie nabyłam karpie moooocno melisą ścięte (czytaj dobrze śnięte), co oznacza, że młotek i tasak użyłam jedynie do rozczłonkowania dzwonków ( w użyciu była też mała srebrna łyżeczka- niektórzy wią po co). być może się mylę, ale po rozdzwonkowaniu pięciu karpi mogłabym być wyśmienitym drwalem. i szacunek dla dawnych producentów toporów, które w pocie czoła ale jednak w trymiga pozwalają oddzielić łeb od korpusu. ja przepraszam za drastyczne szczegóły, ale to nie moja wina. to uświęcona tradycja. mój dziadek Kazio ponoć w ten czas przedwigilijny mlaskał z nieukrywanym zachwytem nad ugotowanymi łabami karpi wysysając miętkie poliki z uwarzonego na galantynę łba. no i myśmy w tym roku zaintrygowane dziadkiem ze Starszą Panią nie wyrzuciły tych uważonych łbów, tylko odłożyłyśmy nieco zafrapowane dziadkowym podniebieniem na stronę, czytaj na tacę.i oooo.!!! luuudzie!!! te uwarzone w rosołku poliki karpia to jest taka delicja, że klękajcie galaktyki. a odgłos naszego siorbania i mlaskania jeszcze długo rozbrzmiewał nad Bródnem. w zasadzie powinnyśmy wygrzmocić do zsypu całe karpie a pozostawić poliki w galarecie jeno. takie to jest niebiańsko pyszne. ale. jak sobie policzyłam, że na pięć salater polików ryby w galarecie potrzebowałybyśmy pięćdziesięciu karpi to mię ta nowatorska myśl kulinarna odejsza natychmiast w niebyt. jednakowoż. jeśli. mielibyście okazję wyłowić z perkocącego gara łeb karpia to nie omieszkajcie. to jest absolutna delicja, wysmoktać z głowy te poliki . o oczka bądźcie spokojni, to załatwiły srebrne łyżeczki.
Drodzy moi, którym się trafia zabłądzić w te rejony. Życzę Wam, żebyście znaleźli w Swoim Życiu wszystkie cudowne smaki. Szukajcie, otwierajcie swoje głowy na przeszłość i przyszłość. Czerpcie pełnymi garściami i bądźcie dobrzy i szczęśliwi!

ponieważ nadal nie wiem, jak dodać tu zdjęcia, hm hm hm , to wyobraźcie sobie mój
cienkuszowaty, ale za to niebotycznie pachnący lasem świerczek w kolorowych girlandach. Tatko, który w stanie wojennym zrobił nam choinkę z gałązek świerkowych na rusztowaniu z wędki byłby jak mniemam kontent.
b.

czwartek, 21 listopada 2013

obfite piersi, pełne biodra czyli współczesny dialog z Mo Yan

tegoroczna sesja zdjęciowa do naszej świątecznej kartki dla naszych biznesowych milusińskich (niektórych wsadzamy w gigantyczny cudzysłów) była niezwykle wytworna i wyrafinowana. jak się okazało niebawem - z zamierzenia jeno. scenariusz przewidywał scenkę rodzajową z niewielką orkiestrą symfoniczną w strojach o zdecydowanie wysokim C a nawet łał. więc. panowie w czarnych garniturach i smokingach. panie w czarnych, długich sukniach i na niebotycznych obcasach. w zbrojowni czekały stosowne rekwizyty a to obój, a to skrzypce, puzon, saksofon, flet prosty, flet krzywy, batuta dla dyrygenta, złote rogi renifera, czerwony nos rudolfa, sweterek w pingwinki, czapka trola z odstającymi uszami i krawaty z cyrkoniami. zdyscyplinowanie kilkuosobowej, zdrowo szurniętej grupy, która na widok tych rzadkich dóbr wszelakich wyższego rzędu natychmiast po zmakijażowaniu i przebraniu jęła z nagła odgrywać bohaterów entego odcinka dynastii z całym zapleczem przerysowanych gestów oraz łopotaniem rzęsami przed każdym ujęciem, doprowadzało naszego artystę fotografika do całkowitego obłędu. taki na ten przykład ojciec-dyrektor na hasło fotografa „jest pan teraz dyrygentem orkiestry grającej ekstatyczny utwór z warszawskiej jesieni” giął się jak gibki pałąk dla podtrzymania wrażenia prowadzenia ekspresyjnego koncertu a najbardziej ekscentrycznie pozował wykrzykując w przestrzeń studia „ty bolku i lolku, ty”, czym wprawił w stupor fotografa tak dalece, żeśmy artyście mokrą ścierkę na czoło kłaść musieli. my tam nie wnikamy, jakie traumy przejść musiał ojciec-dyrektor za młodu oglądając tę popularną w sumie w bloku wschodnim bajkę. ostateczny efekt zwichrowanego dyrygenta został osiągnięty naszym zdaniem perfekcyjnie. dziękujemy wam bolku i lolku, cokolwiekście uczynili ojcu-dyrektoru naszemu. sam zresztą pan artysta szedł na dziki żywioł wymyślając koncepcję świątecznej kartki. odniosłam nieodparte wrażenie, że oto za pomocą oboju, saksofonu, fletu i skrzypek inscenizujemy bitwę pod Stalingradem. ot taka oryginalna inscenizacja – mała orkiestra symfoniczna naparza się instrumentami a dyrygent rwie z głowy co popadnie i z trzaskiem łamie pałeczkę o kolano altowiolistki. peace, love and christmas w wydaniu nieco ekscentryczno-awangardowym. chaos na planie nie dał się nijak opanować. ubrany w pulowerek ze ślicznym słodkim pingwinkiem kolega woził na baranach szykownie odzianą w czarne szyfony koleżankę, która z szaleństwem w oku mierzyła z oboju w dyrygenta. inny kolega ze skrzypeczkami uparł się wystąpić w pięciu jednocześnie nałożonych na głowę akcesoriach: rogach renifera, nosie renifera, masce weneckiej, opasce z cyrkoniami i kapeluszu trola a za figurę idealnie oddającą jego temperament uznał imitowanie beckhendu stradiwariusem. nasz świeżo upieczony serwisant przecierał co chwila zroszone tremą czoło i próbował ogarnąć, do jakiej szurniętej małpiarni trafił. Przekonywanie go, że to tylko tak raz w roku, poza tym jesteśmy w sumie normalni, przyswajał z widocznym powątpiewaniem i oczami duszy wyrażał niezwykły zapał do natychmiastowego powrotu na śląsk, gdzie czekała na niego rozbabrana straszną awarią maszyna. trzeba też oddać artyście fotografiku, że miał anielską cierpliwość do naszej rozpasanej czeredy. generalnie trudno było mu zapędzić towarzystwo na plan zdjęciowy, gdyż alternatywne do planu animowanie szalonych scenek spoza scenariusza i poza planem zdjęciowym na potrzeby domorosłych fotografów wciągnęło całą naszą trupę do imentu. w związku z tym światłoczuła lampa błyskowa profesjonalisty pobudzana naszymi prywatnymi fleszami błyskała w najbardziej nieodpowiednich momentach a jednak artysta ubrany dla towarzystwa w cudnej urody cekinowe kocie uszy nikomu nie przygrzmocił tylko przez coraz bardziej zaciśnięte zęby nucił zajadle dżingo bel, dżingo bel. na pytanie naszego wielce subtelnego stylisty w wieku przedpoborowym (mówię wam, mieliśmy prawdziwego stylistę, takiego wicie, co się zachwyca dżersejowym skosem spódnicy z koła i wie co to solejka i czym się różni od szmizjerki) z tunelami w uszach - jaką suknię zechcę przymierzyć, odparłam bez namysłu, że czarny namiot będzie jak najbardziej na miejscu. pan stylista opasał mię wzrokiem niczem centymetrem, prychnął i podsunął mi pod nos jeden z wieszaków udrapowany czarnym szyfonem gestem nie znoszącym sprzeciwu. w garderobie pełnej ludzi oraz świątecznych akcesoriów wzułam na siebie z miną wątpiącego sceptyka podetkniętą pod nos kreację. zmieściłam się, co samo w sobie graniczyło z cudem galilejskim. do kompletu wzułam także na twarz maskę wenecką z cekinami i pawimi piórami (oho, pomyślałam, nie jest dobrze – makijażystka nie dała rady, maskują mi kurze łapki) i półtorakilowe kolczyki z dymnego kryształu. i nagle w garderobie zapadła głucha cisza. pan stylista pchnął mię ku lustru ażebym się mogła ocenić. bez okularów (minus sześć dioptrii przypominam) i w masce na oczach zobaczyłam w lusterku duuży czarny namiot z dużą karminową plamą w miejscu ust, jak przypuszczam. pan stylista wypchnął mię z garderoby i czule zamachał śnieżnobiałą batystową chusteczką srogo zakazując pod rygorem rozstrzelania przydeptania niebotycznie długiej sukni. ta, pewnie. weź i człowieku zejdź z gracją po stromych schodach, na cholernie wysokich obcasach (specjalne podziękowania dla mojej matki chrzestnej, której zawdzięczam odziedziczone z lat sześćdziesiątych dwunastocentymetrowe szpilki, w których matka ponoć dansingowała, ja zaś dla wykonania kroku potrzebowałam balkonika i dwóch bodygardów) w za długiej kiecce, bez okularów i w masce weneckiej na oczach. schodząc po tych schodach oczami wyobraźni widziałam się na dole po nagłym upadku z przekręconą na plecy twarzą, niczym któraś z bohaterek- „ze śmiercią jej do twarzy”, którym to motywem w sumie prawdopodobnie wpisałabym się całkiem udanie w panujący na planie zdjęciowym chaos. wystarczyłoby mi wetknąć w otwór w tułowiu wiolonczelę. tymczasem artysta fotograf posadził mię na pomarańczowym zydelku, wetknął w usta koniec oboju i zapadł w letarg. przygryzanie agrafki udającej prawdziwy ustnik (był to albowiem obój wypożyczony od prawdziwego instrumentalisty, a prawdziwy instrumentalista nie pozwala dotknąć swojego ustnika nawet matce rodzonej przez aseptyczną gazę) z jednoczesnym robieniem dziubka i robieniem szerokiego uśmiechu było zadaniem tyleż karkołomnym co awykonalnym. fotograf miast się koncentrować na zdezorientowanym ust koralu zabrał mi nagle spod rzyci pomarańczowy stołeczek. strzępki dochodzącej do mnie rozmowy z asystentem (ślepi słyszą lepiej) dały mi do zrozumienia, że siedząc wyglądam niczem czarna barbapapa lub ostygła góra lawy i nie ma takiego obiektywu, któren by mię objął. proszszsz bardzo, mogę stać i dąć w obój, a już wy tam sobie wyfotoszopujcie dziubek. no więc stanęłam. i nagle, gdzieś z dalekich, nierealnych dali doszedł był mię szept artysty: ona ma TAKIE biodra, TAKĄ sylwetkę, że ona musi stać, jak statuja wolności, jak bogini grecka, jak pramatka co wyda na świat super-bohatera olbrzyma. podąwszy z szerokim uśmiechem w agrafkę w świetle apopleksyjnych fleszów zejszłam szybciutko z planu i kolebiąc się na niebotycznych obcasach matki chrzestnej podeszłam do lustra na odległość nosa. w odbiciu zobaczyłam statuję wolności, grecką boginię i potencjalną matkę superbohatera w przepięknej weneckiej masce, o biodrach rozłożystych acz cudownie obleczonych czarnym plisowanym tiulem. a pomruk zachwytu mój własny i koleżeństwa uniósł mnie był kilka metrów nad posadzkę studia. przez te kilka chwil czułam się naprawdę jak bogini, powiedzmy jak temida, bo ona też lekuchno ślepa była. tymczasem zamierzam nabyć tę suknię wskazaną przez pana stylistę i w mroczne, słotne oraz smętnie depresyjne wieczory wdziewać ją i znajdować w lustrze statuję ku pokrzepieniu tak długo, aż gdy z wiekiem (taka subtelna analogia do wieka trumiennego) skurczę się zbyt nadto (względnie wyrosnę, co się wydawa bardziej prawdopodobnym) i zrobię z niej sobie zasłonkę nad prysznicem. lub gazę do przeciskania przecieru pomidorowego ( bo: pomidory są nieocenione w dietach przeciw otyłości, w cukrzycy, reumatyzmie, zapaleniu stawów, dnie, chorobach nerek i serca).
b.

poniedziałek, 28 października 2013

Swarog z grilla

zgodnie z naszą wieloletnią tradycją na dzień jutrzejszy przypada termin organizacji firmowego grilla, która to impreza regularnie odbywa się raz na dziesięciolecie. jest to ceremonia na wysokim szczeblu, gdyż natenczas nawiedza nas szef z workiem prawdziwej teutońskiej kiełbasy wraz ze swoją teutońska małżonką. szczegółowe instrukcje wydano na pół roku najprzódy. logistycznie temat rozpracowano w najdrobniejszych szczegółach ale dziś, dziś w tak pogodnym dniu chmury znagła nadciągnęły nad nasz ivent. o godzinie 7:45 zrozpaczony głos ojca-dyrektora oznajmił przez telefon, że nie, oh gott, ma nie ( w tle łkające waltornie) i nie będzie kartofelsalat, bo z przyczyn wcześniej światu nie oznajmionych (świat stoi nad krawędzią) kiosk z kartofelsalat nie otworzył dziś swoich podwoi ((czujecie te wyraźne drgania na krawędzi świata?), nie uchylił nawet na szczelinkę, przez którą ojciec dyrektor mógłby nadłubać małym widelczykiem choć niewielki słoik po musztardzie bawarskiej. odczekawszy szloch i jęki zasugerowałam nieśmiało, że pfff kartofelsalat to ja mogę na jutro strzelić spod małego palca, no problem. w słuchawce zapadła cisza tak głęboka jakiej świat do tej pory nie słyszał. potrząchnęłam znacząco aparatem chcąc udrożnić przewody gdy nagle o-d otrzepawszy się z osłupienia zaoponował z gwałtownością huraganu, że NIE i użył argumentu, którym wytrącił mi z dłoni gar ziemniaków w mundurkach aż echo poszło po Alpach i odbiło się od kopuły reichstagu. otóż kartofelsalat w mniemaniu tego rdzennego saksończyka jest daniem o trudności wykonania porównywalnej z bezśladowym i sterylnym wypłukaniem śmiertelnej neurotoksyny z wątroby rozdymki tygrysiej i jedynie licencjonowany kucharz, po przejściu kilkustopniowego szkolenia oraz zdobyciu co najmniej jednej gwiazdki może się podjąć śmiałej próby wykonania akceptowalnej kartofelsalat. acz brzemię, jakie przy tym dźwignie, może okazać się ciężarem ponad siły więc i niewielu jest na świecie śmiałków, którzy by tę legendarną potrawę przygotowywali z otwartą przyłbicą. no i jeden z tego ekskluzywnego wąskiego grona wziął był i zamknął sklepik na skobelek i marzenie o sałatce do grilla prysło w bezlitosny dla konsumentów niebyt. miesiącami opracowywany w detalach plan grilla zakolebał chybotliwie jak linoskoczek, któremu gołąb upstrzył niesymetrycznie guanem jedno ramię. szczęściem, jakiś już czas temu dotarła do nas, na nasze wschodnio-środkowoeuropejskie ostępy, gdzie watr hula po dzikim i ledwo żyznym pustkowiu, królowa bona z wozem pełnym jarzyn, które się dziwnym trafem rozpleniły dając plon obfity aż po dziś dzień, więc zasugerowałam ojcu-dyrektoru nieśmiało śmiały erzac w postaci salatery sałatki jarzynowej, w której obecność kartofla jest rygorystycznym wymogiem ortodoksyjnej receptury, więc w pewien sposób połączymy nasze kulinarne tradycje nasyciwszy wilka, uratowawszy owcę i nakarmiwszy biesiadników – tyle dobrych uczynków na raz. przyklasnąwszy tej jednoczącej zwaśnione od wieków narody idei rozpoczęliśmy międzynarodowe modły o sprzyjającą rozpalonym brykietom aurę, składając stosowne ofiary słowiańskiemu swarogowi.
b.

poniedziałek, 21 października 2013

Na pamiątkę, dla Pani Joanny i Pana Edmunda, z wielką pokorą, szacunkiem i uwielbieniem


- nie wiem, znajdź jakiś pusty przedział i usiądźmy w końcu, mam nogi nad uszami – sarknęła zdyszana Alicja taszcząc do wagonu wielką czerwoną walizkę

- gdybyś nie musiała opowiedzieć pani Hansen jak się przystrzyga jesienią krzewy tego badziewia co ci zarasta pół ogrodu byłybyśmy nie musiały biec z tymi tobołami przez cały dworzec tylko jak normalni ludzie poczekały na peronie na pociąg. Po cholerę jej dawałaś teraz te instrukcje strzyżenia krzewu, jest maj, pioruńsko gorący w dodatku – z pretensją w głosie Joanna mocowała się ze swoją walizką, której urwało się kółko w przejściu między wagonami

- pani Hansen na czas mojej podróży ma się zająć takż ogrodem, więc nie zaszkodzi kilka fachowych instrukcji – odfuknęła Alicja

- zupełnie zgłupiałaś, wracasz za tydzień, nawet globalne ocieplenie nie spowoduje jesieni w maju – Joanna postukała się w głowę ręką, w której trzymała paczkę papierosów - muszę zapalić

- gdzie ? tu? w pociągu ? tu się nie pali – praworządna jak zawsze Alicja obruszyła się wskazując na stosowne znaczki nalepione na szybie drzwi wagonu

- będę udawać, że nie rozumiem po duńsku – musze zapalić –widziałam go i mam nerwy na postronkach – potrzebuję papierosa i koniaku, albo dwóch

- czego idiotko nie rozumiesz w przekreślonym papierosie, takie same znaczki są w Chinach i na Kajmanach – to język symboliczny dla analfabetów – oburzyła się Alicja wlokąc walizkę wzdłuż przedziałów

- tu – zdecydowanym głosem Joanna wskazała przedział

- e nie – zakwestionowała wybór Alicja lustrując wnętrze – tu jest jakieś stare babsko

- no i co – odparowała uchetana dźwiganiem walizki bez kółek Joanna – same jesteśmy stare babska, dogadamy się

- o nie – zaoponowała Alicja- ja tu nie wejdę, za pięć minut babsko opowie nam o wszystkich swoich wnukach, zięciach i synowych z prawego i nieprawego łona , wyjmie zdjęcia rentgenowskie i każe się pochylić z uznaniem nad swoją nową protezą biodrową i całą drogę będzie nas męczyć historią swojej chorej wątroby

- skąd wiesz, że ma chorą wątrobę – zapytała Joanna natarczywie przyglądając się kobiecie w przedziale

- jezu, nie gap się tak nachalnie – zmitygowała Joannę Alicja popychając ją walizką dalej- w tym wieku na pewno ma chorą wątrobę, albo zwyrodniałe stawy, albo nie trzyma moczu i musi się wymienić doświadczeniami z kompatybilnym wiekowo słuchaczem

- o przepraszam – nie odwracając oczu od niedoszłej współpasażerki Joanna oponowała – ja mocz skrzętnie trzymam

- gdzie ?

- co gdzie? – zapytała zainteresowana nagle Joanna

- no gdzie trzymasz mocz?
- Muszę zapalić, w lodówce – Joanna była nieustępliwa w kwestii swojego nawyku

- tu nie ma lodówki, no chyba że w ichnim warsie. czemu palisz w lodówce? - Alicja zamarła zdziwiona zaklinowawszy się z wielką walizą w wąskim korytarzu

- ocipiałaś? Nie palę w lodówce. w lodówce trzymam szetlandzki pulower od syna, szczerze mówiąc rzadkiej ohydy. brudny róż, taki wiesz owczy kołtun upaćkany w zjełczałym lurowatym barszczyku - Joanna skrzywiła się z odrazą na wspomnienie garderoby

- a mocz? - skonsternowana dopytywała się Alicja penetrując wzrokiem kolejny przedział
- A! Mocz! – skonstatowała nagle Joanna – a, mocz trzymam faktycznie w lodówce. dla doktor Regin W. ona woli z lodówki, ponoć ma wtedy lepsze walory badawcze

- A czemu twój mocz ma mieć lepsze walory badawcze? pani dr. Regina W. nie może sobie za przeproszeniem sama naprodukować?

- Może i może, ale wtedy w gruzy legnie obiektywność wyników naukowych – odparła przygotowana na pytanie Joanna – wiesz, zaburzenie relacji poprzez więź subiektywną

- Więź subiektywna z własnym , ekskuzemła, moczem ? czy ta twoja pani doktor nie jest nieco zwichnięta psychicznie? – Alicja wykonała wokół skroni kilka zgrabnych kółek wskazującym palcem

- Musze zapalić - jęknęła Joanna i stanęła sztorcem przed kolejnym przedziałem, w którym przygaszone światła nie pozwalały ocenić liczebności pasażerów – tu- orzekła – tu albo dostanę palpitacji – po jaką cholerę taszczymy do Kopenhagi piętnaście kilo owczego sera, przypomnij mi proszę?

- Ty taszczysz tylko siedem i pół kilo, reszta jest w mojej walizce – orzekła zajrzawszy przez oszklone drzwi przedziału Alicja – tu nie – to przedział dla ludzi ze zwierzętami, przypominam ci że mam alergię na koty

- Skąd wiesz, że tu są koty – zaciekawiła się Joanna – a nawet, to może wiozą tę rasę kotów odporną dla alergików , no te łyse z Chin – Joanna wyjąwszy z torebki podręczną latarkę jęła penetrować wnętrze przedziału – może byśmy je nakarmiły tym serem i nie musiałabym wlec tego dalej

- Powleczesz aż do celu, czyli do samej Kopenhagi – od tego zależy nasza, wróć , twoja przyszłość – ten wydawca ma bzika na punkcie tego sera, wyda w zamian za niego nawet komiks w języku suahili o wiewiórkach w kosmosie

- Nooo kochana , teraz to ja już muszę zapalić, uważasz, że moja nowa książka – Joanna nerwowo zaczęła szukać w torbie swojego maszynopisu, rozsypując wokół przeterminowane bilety na gonitwy koni z poprzedniego miesiąca

- Nie uważam, ale w tych barbarzyńskich czasach trzeba mieć stosowne plecy, bo dziś każdy głupi może wydać książkę, a ser owczy z Allerod jest jak plecy Ajschylosa – otworzy ci drzwi każdej drukarni– o tu, tu jest pusty przedział – Alicja zaczęła wpychać walizkę do przedziału, gdzie przy oknie leżała kupka zmiętolonego męskiego płaszcza

- Jaki pusty – omiotła latarką wnętrze przedziału Joanna – tu ktoś jest, o tu pod oknem

- Ee tam, cherlawy jakiś – orzekła Alicja i wepchnęła do przedziału swoją gigantyczną czerwoną walizkę

Zmiętolony płaszcz w kolorze słabej lury uniósł się na chwilę i patrząc wzrokiem błękitnym acz niewidzącym szepnął żałośnie, szurając wątłymi nogami – przepraszam. Cherlawy. Chryzostom Cherlawy jestem i osunął się był na swoje miejsce pod oknem

- Joanna mnąc nerwowo papierosa w palcach zaszeptała dramatycznie – a mówiłam ? mówiłam Ci, że go widziałam!
cd. może nastąpi
b.

czwartek, 3 października 2013

miętówka do zalepiania dziurawej immunologii

w przerwach między rzężeniem wącham amol i skrapiam się nim obficie. jestem chodzącą górą zionącą mentolem. ponieważ skuteczność czyli progres w zanikaniu rzężenia nie daje się odmierzyć w żadnej znanej mi skali rozpatruję setkę płynu doustnie co godzinę. pytanie czy mentol jest w stanie zneutralizować etanol, żebym pod koniec dnia miast w domu na tapczanie nie wylądowała na leżance w izbie wytrzeźwień.

b.

piątek, 27 września 2013

To be or not to be. in touch with the world


jest godzina 7:45 gdy program pocztowy w biurowym komputerze już trzeci raz ulega tajemniczemu zawieszeniu i odmawia wysyłania maili. nie mam z tym problemu tak długo jak długo nagle nie pali się kilka pożarów a wymiana zdań pisanych i plików zdjęć via internet nie stanowi przedłużenia sikawki. użycie faxu, powszechnej w poprzednim wieku drogi korespondencji wychodzi raczej kulawo. interlokutor po drugiej stronie kabla, do którego ślę staromodne wiadomości telefonicznym łączem twierdzi, że w ich sprzęcie egzystuje wybujała nad wyraz kolonia stawonogów, które żywią się z ukontentowaniem zasobami papieru pozostawiając na nim abstrakcyjne wzorki a’la kał basa i mocz tenora, co wydatnie zniekształca odbiór informacji. więc zgrzytam, wściekam i rzucam tatarem mimowolnie skrzętnie omijając ... mać. bo. jakoś mi grzęźnie w ustach, zarezerwowane na jakieś nieznane, gigantyczne pandemonium. może i komuś ulży jak chlapnie ... mać, mnie uwiera i nadal zawstydza. no więc mnąc w ustach byle jakie w stosunku do nagromadzonego napięcia cholery grzmocę ze złością i na oślep w nowiuśką klawiaturę. stara zcichapęk delejtowała mi samowolnie coś, co jej się wydało godne unicestwienia, czyli w zasadzie wszystko. tymczasem pożar się rozprzestrzenia a sikawka smętnie kapie po kropelce ropą lub denaturatem miast strumieniem ugaszacza. muszę mieć złowrogą fizjonomię, bo kolega litościwie acz zdecydowanie przejmuje mój komputer i dokonuje cudownego ozdrowienia kanałów komunikacji ze światem. moja wdzięczność nie ma granic ale moja bezsilność wobec wyzwań współczesnej techniki nie pierwszy raz strąca mię w otchłań zaginionych cywilizacji. od miesiąca oswajam się na ten przykład z najnowszym modelem mojego osobistego komórkowego telefonu firmowego. wożę go do domu w ślicznym futerale, głaszczę po drewnopodobnym opakowaniu i cierpnę na myśl o jego uruchomieniu. i używaniu wszystkich danych mu funkcji. jestem homo raczej lekko sapiens neanderthaliensis uczepionym ostatniej, mocno uschniętej i zwisającej nad ziemią gałązki prajabłoni i strasznie boję się puścić w wirtualny bezkres.
b.

środa, 25 września 2013

Blitzaktion

śmigłam cija dzisiaj najszybszą delegacje świata ever. o szóstej rano wyruszyliśmy z romanem nowiuśką obwodnicą południową stolicy ku wylotowi na Śląsk nasz Górny i Dolny. obwodnica jest pieruńsko fajna, bo szeroka i pusta, przynajmniej o szóstej rano i jechało się jak z bicza trzasło, choć troszkę z lękiem, że miast Pyrzowic nagle osiągnę Kutno/Koło/Turek bo to są takie infrastrukturalne odnogi autostrady a ja w nich się mało rozumiem. S8, S2, S7, szarfes S. punktualnie o 10:05 odebrałam z samolotu mojego germańskiego gościa i pomknęliśmy ku Tychom, gdzie na nas czekał interesant. sunęliśmy S1 zmienną prędkości (nie ma chyba słowa określającego odwrotność) gdyż pół Śląska właśnie frezuje asfalt lub buduje estakady nieco dotkliwie zwężając trakty komunikacyjne więc jakby nie kłopotał mnie czas przejazdu, choć wg. wskazań zdrowego rozsądku i tachomierza Tychy winniśmy osiągnąć już kilka razy. ażeby zatuszować nieprzyjemne wrażenia z podróży nagabywałam mojego gościa miłym smoltokiem o logicznie niewytłumaczalnym spektrum tematycznym (Angela i co dalej, czy dziadek zbierał grzyby, ile waży kufel piwa na oktoberfest, o wyższości chińskich ślimaków nad ślimakami amerykańskimi itp., itd.). nie mam złudzeń, że uczciwie zasłużyłam na opinię całkowitego pomięszańca. na którymś etapie naszej peregrynacji z radością oznajmiłam gościowi look, look – to tu w tym zakładzie sprzedaliśmy ostatnio aż trzy wasze maszynki do robienia ping. i natychmiast doznałam takiego świetlistego ping w mojej świadomości, że owszem to tu ale to znaczy, że Tychy minęliśmy już dobre kilka mil nazad i nadal przemy w niewłaściwym kierunku. blamaż zrzuciłam na drogowców, którzy pryzmą żwiru przysypali szyld z właściwym skrętem, zawróciłam w miejscu piruetem i już o 11:35 byliśmy u bram interesanta. w półtorej minuty załatwiliśmy tradycyjną wymianę grzeczności oraz koszulek/ wróć/ wizytówek. germański gość wyjął z zanadrza teczki taki kolorowy rysunek przypominający dzieło Picassa z okresu kubizmu analitycznego i celując palcem w sam środek zapytał „ok.?”. interesant przez mgnienie oka zeskanował rysunek do mózgu i odpowiedział „ok.”. i tak nadszedł kres naszej wizyty. była godzina 11: 47. odwiozłam gościa na lotnisko, skąd o 15:50 rozpoczynał powrót do domu z przesiadką w tętniącej piwem Bawarii. chytrym podstępem nakłoniłam go do skonsumowania lotniskowego sznycla wiedeńskiego pamiętającego z wyglądu pierwsze powstanie śląskie, napoiłam znieczulającą dawką okolicznym - tu cytat – napojem otrzymanym w wyniku enzymatycznej hydrolizy skrobi i białek zawartych w ziarnach zbóż i poddanym fermentacji alkoholowej, wypaliłam fajkę pokoju i ruszyłam do domu. podczas gdy mój gość prawdopodobnie mościł się w kolei podmiejskiej unoszącej go do teutońskiego domu z ogródkiem (pełna nadziei, że lotniskowy sznycel nie spowodował perturbacji na żadnym z pokładów samolotów) ja stanęłam w Jankach u wrót stolicy o 17:30 i pełzłam w tempie górotwórczym ku staropańszczyźnianej. zachwalana powyżej nadal szeroka i pusta obwodnica południowa przechodząc łagodnie acz nieuniknienie w trasę toruńską pokazała mi o tej porze środkowy palec. zrobiłam jej więc vice versa i skręciwszy na most północny dotarłam do domu o 18:45 kiedy to mijała dwunasta godzina delegacji, która merytorycznie trwała 12 minut. no i kto jest miszczem?

b.

poniedziałek, 23 września 2013

Warszawska Jesień ad. 2013

no dobrze. owce precz, rozpoczął się wszak jesienny redyk. w przysłowiowym międzyczasie okazało się, że mam w domu więcej szaf zajętych przez słoiki niż przez szmaty, jak o ubraniu wyraża się superintendet z milicz-wilicz. w sumie rację gada – prędzej czy później każda garderoba zasłuży na to miano. nie ma się co zżymając obrażać na geriatryczną rzeczywistość upływającego czasu. i nam się wszak pomną lica oraz a dla kontrapunktu wygładzą fałdy na półkulach czyniąc z nas rozkosznych i beztroskich staruszków. oby. tymczasem słoiki namnażają się w tym sezonie kompulsywnie i pysznią się w nich ogórki, cukinie, papryki i podgrzybki (skądinąd słuszna to nazwa, bo grzyb to prawdziwek a podgrzybek to licha imitacja borowika, ale na bezrybiu i podgrzybek się nada). wymiatam szmaty na poczet francuskich konfitur, powideł i śliwek w occie. zresztą jeśli zjem te wszystkie nagromadzone pikle i tak wejdę jeno w szlafrok typu oversize. w biurze po upływie półtorarocznego okresu karencji wprowadzono w życie projekt ulubionego naszego młodego tfu architekta – drewniane poręcze precz- to idzie młodość i kreatywność i aluminium i szklane ściany wokół klatki schodowej. na razie wszyscy poruszamy się tu jak somnambulicy niepewnie rozsmarowując na szybach swoje odciski rozedrganych palców w obawie przed grzmotnięciem czerepem w niewidzialną przeszkodę. pomysł nalepienia na wielkich szklanych taflach czarnych ptaszysk, jakie widuje się na ekranach dźwiękoszczelnych poczynił u ojca-dyrektora migotanie i spienioną palpitację. topsz. czekamy i robimy zakłady, kto pierwszy rozłupie sobie czaszkę i zostawi krwawy szlaczek na dębowej posadzce. dodatkowo punktowana będzie rana cięta z jednoczesnym upadkiem ze schodów ( w czym osobiście posiadam pewne doświadczenie więc obstawiam siebie samą w cuglach). A powodów dość, gdyż stonowane do tej pory peregrynacje wzdłuż szkalnej tafli schodów z parteru na piętro i z podsufitki na toż piętro wzmogły się ostatnimi czasy z powodu zaposiądnięcia profesjonalnego ekspresu do kawy, który stanął w kuchni na oszklonym tymże piętrze. machina jest niezwykle elokwentna i inteligentna oraz nad wyraz dociekliwa. nim wysączy z siebie napar zadaje kilkanaście pytań i nie zdziwi mnie wcale gdy kiedyś zagai o pesel i panieńskie nazwisko prababki – tu trzeba chyba będzie włączyć giodo lub e-wuś. drżącym paluchem klikając kolejne odpowiedzi niczym na teście na inteligencję za każdym razem z obawą czekam czy mi naleje czy raczej wyświetli – spadaj – nie zdałaś – następny proszsz. ponadto ilość decybeli wytwarzanych przez młynek powoduje wzmożone opadanie tynku oraz liści z brzóz i igieł z sosenek w naszym koszmarnym, wróć – powalającym ogródku, który powstał na wskutek rozbudowy parkingu kosztem terenów zielonych. ogródek przypomina teraz obrośnięte zdziczałym mleczem pole manewrowe czeredy oszalałych kretów na mocnym spidzie i jest solą morską w oku właścicielom sąsiadujących ogródków pieczołowicie a regularnie strzyżonych i czesanych pod zieloną linijkę. tłumaczenie sąsiadom, że oto mają do czynienia z nowoczesną architekturą zieleni, z trendem który obiegłszy świat zdobędzie swe poczesne miejsce w moma oraz nada nowy wygląd wersalskim ogrodom napotyka oczywiście, jak każda sztuka awangardowa, na opór i niezrozumienie wyrażane przekąsnym splunięciem.

b.

środa, 28 sierpnia 2013

wiersz biały jak owca

a dzisiaj chciałabym być pastuszkiem
leżeć na łące pełnej chrząszczy i motyli
wdychać turzycę i dziewięćsił
patrzeć, gdzie wędruje słonko
i bundz popijać chłodną żentycą

b.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Ostrze-że-nie

uprzejmie się zauważa, iż stosowanie biohumusu w celu nawilżenia storczyka jest niezwykle skuteczne. storczyk sterczy kilkoma bujnie kwitnącymi odnóżami od marca i nie zamierza przejść w stan spoczynku bynajmniej. co jest zasadniczo bardzo zaskakujące i zagadkowe gdyż wszelkiej maści rośliny doniczkowe w pewnym, dość krótkim tzw. okresie czasu, przepoczwarzam udanie w zbiór dawno wymarłych gatunków. ten zasmakował w naturalnej gnojówce tak bardzo i tak w skutkach urodziwie, że przez chwilę rozważałam okłady i katalapsy na własnej powłoce zewnętrznej. uprzedza się jednak przy niniejszym przyszłych użytkowników, iż pozostawiony w konewce roztwór gnojowego biohumusu na czas godzin kilkunastu w temperaturze powyżej stopni dwudziestu zaczyna żyć własnym życiem i rozpościera po pomieszczeniu mało subtelny woal aromatu nadgniłej od dawna chlewni tak intensywnie, że muchy padają już na wirażu mostu toruńskiego a lodówka wyświetla impulsowo fluorescencyjny napis ”to nie ja, to nie ja. tym razem”. wietrzę. no ba. oczywiście, że wietrzę. a storczyk ukontentowany mizia się leniwie bez krygowania w małmazyjnej dla niego gumnianej ablucji wygenerowanej przez konewkę. a ja tymczasem mam wstrząs womitująco-regurgitacyjny. i przemyśliwam uprawę niewymagających sukulentów.
b.

sobota, 17 sierpnia 2013

amarantowy szwed obrzucony kamieniem


ponieważ po urlopie stan konta wskazuje mi minus 36 pln postanowiłam, że to dobry czas by udać się do szwedzkiej jaskini w celu nabycia drobiazgów, które zmienią amplua mojego apartamentu. minus 36 nie pozwala na szaleństwo, jakie gotowam bym była popełnić przy plus 36. albowiem mogę, z wysiłkiem, ale mogę przejść mimo ulubionej galerii garderoby mało używanej i jeno zza krat ogrodzenia rzucić nań okiem lewym(to to sokole, ino minus 4 z haczykiem). mogę zupełnie swobodnie chodzić w dziurawym bucie po sklepie obuwniczym i w bucie tym wyjść. ale gdy się we mnie włączy opcja – dekorujemy apartament – mogę tylko jak somnambulik podążyć, gdyż jest to imperatyw tak natrętny, że musieliby mnie związać tytanową liną i trzymać pod lodem aż mi minie. bardzo, bardzo podoba mi się hasło widniejące co kilka metrów w szwedzkiej jaskini – potrzebna cię dodatkowa ręka. o tak. nim przeszłam pierwsze 30 metrów były mi potrzebne wszystkie ręce kali. ponieważ cel wizji dekoracji miałam klarowny zawiesiłam się nad półkami tylko kilka razy i wyszłam z jaskini zanim wizja zaczęła ewoluować w kierunku – zróbmy sobie gaudiego w miksie z dalim. następnie kilkanaście godzin zajęło mi selekcjonowanie dotychczasowych domowych durnostojek zbierających imponujące pajęczyny niezwykle pracowitych pajęczaków wszelkiej maści. dwa studwudziestolitrowe worki nieselekcjonowanych (przyniniejszym dziękujemy gminie, że nie zdążyła z wprowadzeniem w życie ustawy śmieciowej) zasobów regału i półek po kryjomu wyniosłam bezksiężycową nocą zasilając zasobniki mpo. mimo to w apartamencie nadal panował chaos a podłogę grubo ścielił dywan suszonych putpuri z prawdopodobnie xx wieku oraz nadgryziony przez wszędobylskie mole makaron rosołowy dwujajeczny w krótkich nitkach( nie durum. gdyby był durum tobym pieczołowicie zebrała). noc była głęboka, psy się uśpiły i cośtam kląskało w jaworze. zgasiłam światło w nowym abażurze i chrzęszcząc stopami po dywanie ze starych organicznych skorup zawiesiłam zmianę dekoracji do sobotniego poranka. a przyszedł cion już o szóstej rano (mam beznadziejnie spaczony i niereformowalny zegar biologiczny) i dreptając w miejscu niecierpliwie czekałam dwie godziny żeby włączyć elektroluks w godzinie powszechnie akceptowalnej przez ogół i tak wyjechanego na długi weekend społeczeństwa. albowiem. gdyby mi ktoś z sąsiedztwa dajmynato o 4:30 załączył był odkurzacz to bez ogródek, lecz w pidżamce, poszłabym i wyrwawszy osobnikowi kontakt kurzozasysacza z gniazdka kablem związałabym sprawcę i posypawszy świeżo rozdrobnionym pieprzem kajeńskim upchła w najmniejszy słoik po zepsutych piklach ze skisłą zalewą. uruchomiony odkurzacz kilka razy stwierdził, że no pasaram. no ale jak nie, jak tak. wszyściuchno już było niebawem na miejscu, nowe kapy, nowe poduchy ( ozdobione motywem nagrzmoconych czymś zapewne mocno halucynogennym sów), nowe (oczywiście, że bardzo inne niż poprzednie!) durnostojki, nowa bazylia (stara okazała się okazem nieodpornym na upał i suszę, dziwne) lecz efekt końcowy był jakiś taki, powiedzmy średni. cóś było brak. cóś było nie tak. to cóś czyniło mi z apartamentu czegoś ćwierć albo pół. ale nie całość! zaniechałam dochodzenia sedna i machnąwszy zmitrężoną sprzątaniem ręką udałam się na wycieczkę rowerową licząc na zidentyfikowanie brakującego elementu. i to był strzał w jasne tarczy światło. nabyty w naszym ulubionym składzie rzeczy zupełnie zbędnych innym ludziom maluśki obrazek jelonka chłeptającego wodę w świetle księżyca na tle bezlistnych, jesiennych drzew w otulinie szmaragdowej mgły, w stylu japońskich grafik, za całe 5 złotych polskich uczynił mi w apartamencie postęp, jakiego nie zdołała dokonać cała stojąca perwersyjnie funkcjonalnością szwedzka jaskinia. ale. nadal doskwierał niewielki braczek nie rzucony na rynek. i całość nowego anturażu nagle uratowała maleńka poduszka w kolorze zdziczałego cyklamenu traktowana dotychczas jak siedemnaste koło u kulawego wozu, nabyta jako zestaw nierozłączny z wykwintną plażową torbą, co się była już dawno po dwukrotnym użyciu zgodnie z instrukcją obsługi rozpadła na wiotkie sizalu sztucznego pojedyncze włókienka powiewające na wietrze jak różowe babie lato. rozrzucone tam i owam sześć kilo kamieni przytarganych znad bałtyku dopełniło gustownie, co do dopełnienia pozostało. sześć kilo kamyczków osobiście wytarganych z plaży w upale i skwarze, pięknie gołębioszarych i brudnoróżowych, dopieszczonych przez fale więc gładkich jak ugotowane jajo popieprzone drobno mielonym pieprzem. w sumie więc nowe ampula apartamentu zawdzięczam głównie narodowym surowcom naturalnym oraz dawno nie penetrowanej przepastnej szafie. a szwedzkiej jaskini, no cóż, oddając sprawiedliwość, zawdzięczam klasyczne i czyste tło dla szaroburych (pszprszm: marengo) słowiańskich otoczaków i niewymiarowej, sizalowej poduszki w odcieniu podrasowanego nadmanganianem potasu chłodnika litewskiego.

b.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Molim was krucha drogowcy, bardzo was molim i bardzo krucha

poranek wstał przyjemnie pochmurny, co zapowiadało nam atrakcyjną klimatycznie drogę powrotną znad morza do domu. spakowalim, naszykowalim kanapki i wyruszylim. wyboista nieco droga wiła się wśród falujących złotem pól i w urokliwych ciemnozielonych tunelach ze starych buków obrosłych trakty i dukty wiodące do Wejherowa. jeszcze się w nas żagiel bielił, jeszcze w głowach szumiało wczorajsze wzburzone morze a myśli i ślinianki krążyły wokół cudownych ryb smażonych i wędzonych, których kontener wytaszczyliśmy na wynos w ramach prezentów wakacyjnych (bo ciupag o dziwo nie było).TRZY GODZINY! trzy godziny wyjazdu z Pomorza w kierunku Trójmiasta. no topsz. jedząc prowiant dzierżyliśmy. z autostradą było coś nie tak. znaczy urywa się ona gdzieś w Polsce w środku pola i trzeba szukać dokąd to drogowcy doszli z budową z drugiej strony urwanej hajłej. ale. zanim, trzeba się opłacić za przejechane kilka kilometrów. 40 minut przed okienkiem. a kanapek powoli braknie. zostają nam psie ciasteczka, szczęśliwie korbiszcze śpi i można jej podbierać. po wyjechaniu z drogi szybkiego ruchu następuje dotkliwa kara – 45 km drogą ubytkowo rozbabraną w tempie 20 km na godzinę albowiem światła w lesie, ronda na wsiach, zwężenia wszędzie. powoli acz obficie wzbiera w nas adrenalina a zanabyte zasoby relaksu znacząco topnieją. wieści z radia mówią, że alternatywna siódemka stoi sobie koło Elbląga i nie zamierza drgnąć. rezygnujemy z siódemki z gulą w gardłach. korbiszcze nadal śpi, alaska wylizuje papierek po czekoladce wysysając ostatnie ślady endorfin, mnie drętwieją stopy od manewrowania gazem i sprzęgłem, dzidek kompulsywnie zjada potas z pomidorów licząc na obniżenie ciśnienia. mija siódma godzina jazdy. zaczynam myśleć o rozbiciu obozowiska i poczekaniu na dobudowanie brakującego ogniwa autostrady środek Polski-stolica gdy wtem nagle sister namierza trasę Włocławek – Płock – Wyszogród- Nowy Dwór Mazowiecki. i oto mkniemy śliczną drogą podziwiając uroczą panoramę Wisły a przed nami jasna długa prosta szeroka jak morze trasa łazienkowska z finiszem w Jabłonnej, a stąd to już tylko jeden mały myk. mija dziesiąta godzina gdy stajemy pod domem. potem tylko cztery razy wte i nazad rozpakować romana, zezuć rowerek i w końcu zanurzyć twarz we własnej pachnącej pościeli.

jako ciekawostkę dodam, że z Zamościa w okolice Ustki dotarliśmy w DZIESIĘĆ godzin. I takie nam się nasuwa wspomnienie, że w latach siedemdziesiątych jeździliśmy z Warszawy do Kołobrzegu autobusem ogórkiem z przyczepą pełną ludzi w 8-9 godzin. WNIOSEK: nie wiem droga redakcjo, nie umiem wysnuć.

ale urlop udał się był przewybornie i nawet sytuacja dróg polskich i autostrad nam tego nie odbierze, a nawet gdyby próbowała, to będziemy się temu przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom

b.

sobota, 27 lipca 2013

komu nikat, komu?

nie wybuchłam!
spakowałam walizkę książek, rowerek i pareo.
uprasza się drogowców aby do przyszłej niedzieli wybudować zechcieli autostradę Rzeszów - Koszalin, gdyż zamierzam tamtędy przemknąć migusiem na plażę.

b.

czwartek, 25 lipca 2013

Eksplozja za pasem


jeśli gdzieś tam na rubieżach kraju dokąd zamierzam udać się wnet w celach urlopeizacji usłyszę choćby jeden warkot kosiarki to zaklinam, pęknie mi nabrzmiała żyłka w potylicy i weźmie mnie najjaśniejsza cholera. a potem albo wybuchnę na strzępy (no bo przecież nie na strzępki, prawda, adekwatnie do rozrywanych gabarytów korpusu z członkami) albo na strzępy rozerwę operatora kosiarki. normalnie nie zdzierżam już. codziennie od początku maja jak nie z lewa to z prawa, jak nie z dołu to z góry (tu są wyyysokie żywopłoty i codziennie ktoś je piekielną maszyną przycina po milimetrze) warczą mi silnikiem nad głową. w międzyczasie przez jakiś tydzień nie słyszałam kosiarek bo mi pod oknem biurowym robili parking i grzmocili od rana do wieczora młotem udarowym oraz maszynką do ubijania gruntu. mam ręce w kieszeniach a kieszenie jak arsenał, pełne granatów są i bomb. pozatym do huku silników dokłada się huk roboty. w ogóle nie wiem skąd, skoro każdy wysłany mail wraca z wywalonym jęzorem : odwal się, jestem na urlopie. powolutku sama zamiatam pod przykrótki dywanik wszystkie moje todo-sie. czas zacząć planować zawartość urlopowego kuferka.
byle do soboty: nie wybuchnąć, nie wybuchnąć …
b.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Kwaśne zegarki

Jany nie było. musiała dostać jakiś cynk. albo po prostu uważnie przeczytała agendę. w sumie to może i lepiej, bo gdybyśmy podczas dwóch dni konferencji poświęconej świetności korporacji do ekipy słuchaczy z Europy Środkowo-Wschodniej prócz Rumuna, Słowaka i dwojga Polaków dokooptowali jeszcze Czeszkę, to niechybnie wznoszony przed naszymi oczami kryształowy korporacyjny monolit o szczególnej predylekcji do samouwielbienia w obliczu naszych przekąsnych komentarzy runąłby z kretesem zasypując tombakowym pyłem cały ten matrix ze wszystkimi namaszczonymi manadżerami. te dwa dni to była niezwykle ciekawa lekcja socjologii. obserwowanie, jak w obliczu kryzysu i pikujących w otchłań wyników zarząd w osobach specjalnych szkolonych cerberów spina pośladki przekuwając niepowodzenia w jasną świetlistą przyszłość raz po raz rozdając razy posoloną linijką po łapkach niesubordynowanych komentatorów wywlekających z wrednych zakamarków swojego wrednego jestestwa negatywne przykłady na to, że koncern czasem bywa bardzo be i nie cacy zupełnie - obserwowanie tego procesu było niezwykle zajmujące i dla takiego niekorporacyjnego outsidera jak ja fascynujące. szekspir by tego lepiej nie napisał. oddając sprawiedliwość chylę się z szacunkiem nad wykładami technicznymi, bo były przygotowane pieczołowicie i były (by) dla mnie wielce zajmujące gdybym moim małym umysłem mogła objąć choć niewielki fragment inżynierskiego geniuszu, dzięki któremu kręci się świat i turbinka samolotu, który mnie bezpiecznie dotransportował do Helwecji. siedem godzin dziennie wykładów branżowych wymagało nadludzkiego skupienia umysłu i nadludzkiej odporności kląśniejącego na zydelku kręgosłupa. pod koniec drugiego dnia równie dobrze mogli mi wykładać po fińsku teorię kwarków/kwantów/kwadryli/lub suszenia śledzi na wietrze. mój mózg zaczopował się doimmentnie i odbijał płynącą ku mnie wiedzę jak lustro. oczy szeroko otwarte imitowały pełen stan skupienia polegający na intensywnym wpatrywaniu się w prelegenta dzięki zaprzestaniu mrugania w obawie, że za którymś razem będę musiała powieki spiąć z brwiami spinaczem od bielizny. gdzieś między wykładem o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą (obowiązuje mnie jednak tajemnica branżowa) nastąpiło przemówienie szefa wszystkich szefów. z opieszałego letargu obudził mnie aplauz i smyrgane po policzku kiście rzucanych na podium goździków(mentalnie i jedynie przez wyższy manadżment). szef wszystkich szefów zabłysnął perorą zacną i w absolutnie doskonałym stylu amerykańskich mentorów przekonując serdecznie do swojej filozofii uczynienia świata lepszym. żadnych danych statystycznych, żadnych tabelek, żadnej księgowości. miłość, równość, braterstwo. love and peace. gdy trzeba, zawieszał głos i głęboko zaglądał w oczy. gdy trzeba, zapatrzył się w okno szukając natchnienia bądź potwierdzenia od najwyższego. mówił i mądrość jego przekazu przenikała nasze trzewia. na sali słychać było omalże cichutkie pochlipywania wzruszenia a jasna przyszłość zaczęła rozświetlać nasze oblicza światłem kominka i choinki. nie znam się ale to musiał być yoda retoryki, erudyta klasy najwyższej. naprawdę szapoba. a potem był lancz, bo wszyscy wiedzieli, że po takim wystąpieniu już nikt inny nie zazna posłuchu. lancz helwecki zarówno dnia pierwszego jak i drugiego baaaardzo mię rozczarował. ilość użytego do doprawienia potraw octu przewyższa tę, jaką zużywam do kiszenia wanny ogórków. no topsz. de gustibus itd. ale oddam sprawiedliwość :kawę, kawę mieli dobrą. i dużo. poza tym podanie jako przystawki na wieczorku zapoznawczym miednic z tartą marchwią, tartym burakiem i zieloną sałatą (oczywiście z octem) uważam jednak za lekkie fopa. jednak już sam wieczorek zapoznawczy wymknął się szczęśliwie sztywnym konwenansom a to za sprawą naszych helweckich kolegów, którzy odważnie chwycili za perkusję, gitary i tamburynek i odstawili nam niezwykle żywiołowy koncert zjednując nasze serca głównie otwierającym burzliwie oklaskiwany koncert utworem Pink Floyd „we dont need no education” – czym zaskarbili sobie naszą miłość dozgonną i dozgonny pomruk niezadowolenia manadżerskich cerberów. rozchełstane koszule technologa i konstruktora pląsających po scenie niczym zdublowany Angus Young, szalone kołowrotki szefa działu programistów walącego w bębny, wokal rzucającego biodrem inżyniera sprzedaży rozsmarowały nas kompletnie. późną nocą okazało się, że przemiły, nobliwy pan z Illinois, z którym zadzierzgnęłam sympatyczną konwersację przy lanczu na temat „co tam panie w polityce, chińczyki trzymają się mocno a te warzywa jakieś takieś kwaśne co nie” jest prawdopodobnie światowej sławy perkusistą i dał takiego czadu, że nam spadły onuce i tupeciki. a grający na gitarze solowej skromny pracownik miejscowego oddziału korporacji tak nas urzekł „black magic woman” Santany, że jeszcze dnia następnego po wykładzie o bardzo skomplikowanej technologii (cenzura) dostał owacje na stojąco mimo, że stopień zrozumienia prelekcji wymagał nobla z (cenzura). w ogóle mimo zetknięcia z korporacyjnym molochem i całym jego autoramentem miło było spotkać starych i nowych znajomych i poplotkować o tym siamtym i owamtym w międzynarodowym gronie. i wszystko byłoby w sumie dobrze, gdyby mi nie zrobili na lotnisku w Helwecji osobistej z powodu piszczącego buta oraz nie odebrali na lotnisku w Warszawie pamiątkowego scyzoryka, com go miała w zanadrzu podręcznego ot tak z nawyku. ale już dwudziestocentymetrowego lusterka, którym mogłam bym była bez problemu zdekapitować kogobądź już nie znaleźli. ha.
b.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Dolina. niech będzie, że szwajcarska

upał z amazońską wilgotnością rozgotowują mi mózg. nie wiem, czy przez to stanie się bardziej pożyteczny – jak ugotowane ziemniaki, czy raczej bardziej niezdatny jak ugotowane calypso. na razie antycypowanie ostatecznego efektu cieplarnianego przekracza możliwości obu vel obydwu półkul. jedyne co przewiduję, per analogia do skorupiaków, to że szara masa przybierze śliczny, karminowy kolor. na tym etapie gotowania znacząco zanika mi funkcja podstawowa mózgu. w związku z czym wzbudzając spóźnioną panikę pognałam dziś na łeb na szyje i na badania okresowe medycyny pracy siłą odkleiwszy się od fotela. parkując na maciupeńkiej saskokępskiej uliczce wykonałam w ciągu kwadransa osiemset ruchów manewrowych mających mnie uplasować na jedynym wolnym kawałku krawężnika. panom z pobliskiej stacji paliw dostarczyłam dużo darmowej, wysokogatunkowej rozrywki, zwłaszcza wyślizgując się ruchem wężowym z auta przyblokowanego od strony kierowcy płotem. a potem. wtargnęłam z przyklapniętym do czoła od upału włosem do rejestracji z dala już awizując przepraszające spóźnienie. stateczna obsługa w klimatyzowanym pomieszczeniu pobrała wszystkie moje dane do piątego pokolenia wstecz, kilkakrotnie przeczytała wysłane przez siebie skierowanie i orzekła nie znosząc sprzeciwu : zenek, to nie ten. to nie ten dzień. na moje alejakto odpowiedzią był palec wskazujący kalendarz. no fakt. to nie ten. alem i ja wszak się mogła pomylić skoro mi jeden taki germaniec, co go chronicznie nie znoszę a znosić muszę, zapowiedział DZIŚ, że owszem szykują ekspresowy serwis na nadchodzący 15 czerwca. no chyba, że w tych piekielnych okolicznościach przyrody czas się zaczął cofać. moje kurze łapki byłyby zacnie wdzięczne. choć wątpię nie sądzę.w asyście panów z pobliskiej stacji paliw wślizgłam się do romana i wykonałam popisowy, bezszkodowy manewr jazdy po łuku tyłem na odcinku pół kilometra. zachwyceni panowie rzucali mi na maskę kwiaty lipy i konfetti ze starych paragonów. nawet nie przeczuwają, że jutro kolejny odcinek krawężnikowej farsy. powróciwszy po pracy na tarchomińskie łono wyrzuciłam z szafy całą garderobę w celu skompletowania stroju stosownego do wygłoszenia mowy tronowej, tfu, sprawozdania z wyników rocznej pracy na forum międzynarodowym w maleńkim miasteczku zachodniej Helwecji. konieczność wygłoszenia dysertacji w języku co najmniej zbliżonym do mowy Szekspia (sorry Szekspir) w dwójnasób paraliżuje mi gotujący się mózg. pierwszym krokiem do kompletacji było upranie skórzanych sandałów w dość popularnym proszku do prania bez wirowania. sandałki na skutek rozlazły się prześlicznie i tylko owinięcie stopy skoczem może utrzymać mi stopę w ryzach obuwia. porzuciwszy obuw skupiłam się na owinięciu korpusu. selekcja podyktowana upałem była dość prosta. precz rękawy, długie nogawki, precz garsoni, żakiety i pulowery. na placu boju zostały mi fikuśne body, topy bez pleców, zwiewne tiule i perkalowe spódnice. postanowiłam udawać filigranową, słowiańską blondynkę w środku gorącego lata licząc na to, że upał przygna innych zagranicznych prelegentów jeno w kepi, sandałach i sukienkach z gazy. i w tym otoczeniu moje przykrótkie rybaczki i gołe ramiona wydadzą się bardzo stosowne. spakowawszy dobytek do maleńkiego sakwojażu wielkości średniego słoja z ogórkami odpaliłam internet w poszukiwaniu prognozy, wróć, potwierdzenia oczekiwanej prognozy pogody dla tej części Helwecji. o jakże nikczemnie zmyliła mię nazwa hotelu FLORYDA.od środy temperatura max. wyniesie stopni celsjusza może ho ho ho 17 a minimalna to już na ament 9. opady ulewnego deszczu bardzo niewykluczone. jakby, cholera jasna, byli w Unii, to by takie anomalie nie mogły mieć miejsca. odstawiam więc na bok słój po ogórkach, bierę kufer transatlantycki i pakuję żakiety, pulowery, długie nogawki i wodoodporne mokasyny. już ja im w języku Szekspia powiem łot aj fink ebałt dys łeder misaponting. jasną stroną delegacji jest szansa ponownego spotkania z czeską Janą. czeska Jana jest niezmiernie wyluzowna. ma ponoć cholernie bogatego męża i na rzecz koncernu pracuje raczej hobbystycznie. Ma tez dość swobodny stosunek do wszelakich tego typu nadętych zgromadzeń i zawsze wie, gdzie dają dobrą kawę i jeszcze lepsze wino. a w trakcie oficjalnych prelekcji, wykładów i podsumować ostentacyjnie ziewa i gra w kulki na iphonie. i mówi ślicznie po angielsku. a gdy jej nie rozumiem ( co oczywiste, po angielsku) bez pardonu przechodzi na czeski i wtedy dopiero zaczyna się jazda bez trzymanki. Szekspirze, nie opuszczaj mnie!
b.

sobota, 22 czerwca 2013

Na Francuskiej

przed kioskiem pochylał się mnąc w dłoniach karteczkę jakiś pan. wsadził głowę w okienko (swoją drogą co za idiotyczna konstrukcja, że aby kupić gazetę, żyletki czy cobądź trzeba omalże przed kioskiem uklęknąć lub być wzrostu siedzącego psa – co nie jest niczym nagannym ale jednak nie jest to też przeciętny wzrost słowianina – no chyba, że te kioski to patent pigmejski), no więc wsadził głowę w te okienko i zapytał, czy jest kolejny odcinek gazetki dla dzieci: „wierzę w przetwory”. zaintrygowana tytułem też wsadziłam głowę w okienko. lato wszak przyszło, w powietrzu wisi eksplozja ogórków, buraczków, wisienek, papryki i wszystko prze ku wegetacyjnemu szczytowi – to i może mnie się przyda taka gazetka. widziany z perspektywy okienka biust w środku kiosku obrócił się w lewo, potem w prawo a potem na wprost i skonstatował, że takiej gazetki nigdy nie miał w ofercie. pan, obarczony zadaniem rozmnął na powrót zmiętą karteczkę i wprowadził korektę swojego zamówienia: a, nienie, poproszę przepraszam gazetkę „wierzę w potwory”. hm. jestem chyba za bardzo wyalienowana z aktualnego rynku gazetek. lub czasopism.
b.

wtorek, 11 czerwca 2013

podroby potargowe

chciałam przyniniejszym zdementować plotki, że iż oto w publicznie rozpowszechnianym mailem przepisie na słowiańskie fułagra zawarłam tajemnicę wysublimowanego smaku w fakcie przesmażenia posikanej cebulki. otóż uprasza się potencjalnych kucharzy aby nie posikiwali na cebulę a jedynie ją posiekali. brak jednej literki nie oznacza, iż chciałam zaszczepić w konsumentach ducha wszechmogącej urynoterapii. bynajmniej. no. ale. poszło w świat więc z całą mą mocą dementuję. zwłaszcza, że dałam skosztować fułagra na targach międzynarodowemu towarzystwu i musiałabym się w cuglach ekstrapolować z firmy, gdyby wieść o serwowaniu posikanej cebuli dotarła do nobliwych konsumentów zza Odry i Nysy Łużyckiej. choć w sumie zważywszy na napięcie panujące ostatnimi czasy w biurze chętnie wysłałabym się w kosmos co najmniej. ojciec-dyrektor daje czadu do pieca jakby się objadł sfermentowanego manioku. plan wizytacji klientów w towarzystwie angielskiego specjalisty od tego i siego (moja wiedza o tym i siamtym jest licha jak funt kłaków, a już w języku Szekspira pretenduje do miana szczytu kuriozalnej niekompetencji) skręca mi żołądek w dwuzwojowego ślimaka. no i co. no i co z tego, że angielski dżentelmen niezwykle uprzejmy, miły i ujmujący jest. koniec końców i on też musi wypełnić po delegacji w Polsce koncernowy matrix znaczącym przychodem. w procentach. oraz w calach. myśl o natychmiastowym przekwalifikowaniu na operatora mopa wzrasta we mnie jak poziom wody na trasie AK w stolicy. tegoroczne targi z powodu braku henryczka były potwornie nudne. no może z wyjątkiem czwartku, kiedy musiałam zaglądnąć do wizytownika, żeby sobie przypomnieć huajem. podczas gdy ja konwersowałam z mniej lub bardziej znanymi mi klientami, dziewczyny w kuchni szatkowały na wyścigi składniki zastępczych kanapek. gdyż oto bowiem – kataklizm dwudziestolecia – zabrakło, och zabrakło parówek. nagła trwoga zdjęła Poznań. zrobiło się szaro, a w niedalekiej oddali zagrzmiał złowróżbnie ciskając pioruny neon „skrytym parówkożercom mówimy nasze stanowcze NIE”. groza przeszyła na wskroś trzewia. słychać było szlochy, łkania i lament. a potem znagła wśród zimnej nocy wzszedł był na nieboskłon księżyc i obłaskawił sytuację miejscowym śledziem w śmietanie w hotelowej karczmie. i nagle coś, jakby pojawili się: „wszędzie pogodni, zamożni Polacy (i nie tylko), luźnym zdążając tramwajem, wytworną konfekcją okryci, i darząc uśmiechem się wzajem, i wszyscy do czysta wymyci, i wszyscy uczciwi od rana od morza po góry, aż hen”. i tym wieczornym, niepozornym śledziem uratowaliśmy swój imydż i honor a może i ojczyznę. na następne targi jednakowoż planuję koklusz ze szkarlatyną, osoby stosownie prątkujące w okolicach początku czerwca 2014 mile widziane.
b.

wtorek, 28 maja 2013

Kogel-mogel na wodzie

kupiłam szparagi, bo przy tej przekichanej aurze za kilka dni będzie można dostać jedynie zupę szparagową. leje.zacina deszczem i wiatrem w okna. strumień wody kładzie bratki i irysy. chyba trzeba zrobić zapasy mrożonych truskawek bo wątpię by te gruntowe umiały się wychować w środowisku charakterystycznym dla pól ryżowych. fachowo zserwisowany rower smętnie spogląda w okno i zazdrości, że nie urodził się rowerem wodnym. do wszystkich małych meteorologicznie zainicjowanych smuteczków dochodzi jeszcze smuta literacka. otóż nie mogie, no nie mogie przeczytać „Gry w klasy”. albo za młoda jestem, albo za stara. albo mam mózg skostniały jak gips na złamanej szkicie albo niewrażliwy jak szmata od linoleum. ta lektura wymaga wyjścia z wygodnych kapci, otworzenia ramion jak skrzydła i wzniesienia się ponad stereotypy swobodnym lotem niesionym geniuszem autora. na razie moje próby przypominają próby lotu kury z niewysokiego kurnika. ale nie tracę nadziei, że kiedyś kiedyś odlecę jak duży, tłusty argentavis magnificens bez kapci. zwłaszcza, że przekrój wagowy mam niezwykle kompatybilny 60-80 kg. a tymczasem chichram się tarzając z nieposkromioną radością i zachwytem w wyśmienitej narracji najnowszego Pilcha. z beczki zawodowej doniesiono nam, że nie będzie na targach henryczka. i znikła szansa na adhezję w tanecznym pas. buuu.
b.

niedziela, 19 maja 2013

Noc muzeów vs. kręgosłup


jeśli w przyszłym roku wyartykułuję hasło ”na noc muzeów hajda!” – niech ktoś mnie walnie w ciemię tłuczkiem. cztery godziny kulturalnego spaceru zrobiły mi z kręgosłupa jesień średniowiecza. pierwsza myśl po wysiądnięciu z komunikacji miejskiej na Nowym Świecie aby zasiąść w jednym z setek barów ulicznych, zamówić piwo i gapić się na ludzkość płynącą kompulsywnym strumieniem we wszystkie strony jednocześnie była przednia. ale jej nie wprowadziłam w życie. szłam sobie a każdy obiekt kulturalny oplątany niekończącą się kolejką coraz bardziej mnie wzdragał. świadome i samowolne ustawienie się w ogonku do powszechnie dostępnych w normalne dni muzeów i różnych innych instytucji wydawało mi się przejawem masochizmu. zaszłam do PAN-u gdzie bez kolejki obejrzałam występ archiwum Polskiego Radia (troszku lichusieńki), salę z obrazkami Elżbiety Barszczewskiej i jakieś malowidła samaniewiemkogo. przyjemność bycia częścią radosnego, kolorowego tłumu zaczęła mi przechodzić w dyskomfort przedzierania się łokciami i parasolką aż doszła do groźby wywrzeszczenia „niech ktoś mnie stąd natychmiast zabierze”. moja miejska socjalność jest stanowczo ograniczona. aby nikogo nie rozerwać na strzępki postanowiłam ukoić nerw koncertem Stanisłwy Celińskiej w Łazienkach Królewskich. i to był starzał w dziesiątkę, której po jakimś czasie odpadła jedynka. Łazienki nocą są urokliwe acz mroczne. wzdłuż alejek ustawiono znicze nagrobne, dzięki którym można było trafić do Pałacu. i to było ładne, choć nie wyeliminowało zderzeń z innymi odwiedzającymi w prawie egipskich ciemnościach. pałac spowijała wielozwojowa kolejka, z kawiarnianego ogródka dochodził gwar, pachniały bzy a pawie darły ryje schowane gdzieś w gęstwinie drzew okalających staw na którym pływała scena. w oczekiwaniu na koncert odstałam w najlepszym z możliwych miejsc 40 minut. za mną skłębił się w tymczasie spory tłum. kręgosłup zaczął konkurować z pawiami. i wtedy sobie pomyślałam „o ho, to nie wróży nic dobrego”: scena, aktorka, pawie, mój łkający odcinek lędźwiowy – prosta droga do katastrofy. i nagle wyłowiony reflektorem z toni stawu Paweł Sztompke zapowiedział koncert yyy Marka Dyjaka. Pani Stanisława utraciwszy głos nie mogła wystąpić. sklęsłam. ale się nie poddałam. jeszcze nie. Marek Dyjak ma świetnych instrumentalistów a sam ma charyzmatyczny głos chrapliwie dudniący z wielką mocą. w jego tekstach, jak zapowiedział konferansjer, dominowały krew, żółć i łzy. ja doceniam szczerość artysty i jego wyśpiewane trudne życie. ale. w tych pięknych okolicznościach przyrody nie dałam , no nie dałam rady. mea culpa. bardzo Pana Panie Marku przepraszam, ale musiałam zdezerterować. Pana ból istnienia nałożył mi się na ból istnienia mojego kręgosłupa. po szóstym utworze odeszłam w noc po omacku szukając wyjścia a przydrożne znicze ustrzegły mnie przed zapętleniem w mrokach parku. za najfajniejsze z wczorajszej nocy muzeów uważam przejazdy komunikacją miejską: jakie my mamy fajne autobusy! nie nadążałam czytać wyświetlanych reklam i informacji i obrazków. w jednym było lodowato a w drugim mieliśmy meksykańskie sukulentarium. i musze tu z dumą dodać, że, co do mnie niepodobne – nabyłam bilecik. całodobowy. czy Wy wiecie ILE to kosztuje? za tę cenę mogłabym w Szczytnie kupić 4,28 bluzki! za to dziś mogę go jeszcze spożytkować na odwiedzenie Targów Książki. i niech mnie kręgosłup nie dźga w bok, z targów nie zrezygnuję. a jak kręgosłup nie chce to proszę bardzo, droga wolna, niech sobie gnuśnieje na staropańszczyźnianej. no to idę. do bankomatu. i do stolarza. po nowa półeczkę .
b.

czwartek, 16 maja 2013

W kolejce na dywanik


w pracy jesteśmy tak absurdalnie zdyscyplinowani, że iż jeśli chodzi o wizytę na dywaniku u ojca-dyrektora sami karnie ustawiamy się w ogonku i przynosimy własne rózgi. ba. nawet miewamy zapisy gdy następuje szczególne spiętrzenie. jak dziś. a tymczasem kolega mnie wycyckał z zaklepanej kolejki machając szefowi przed okiem w oldskulowym okularze wyższością rangi. szlak. za tą przyczyną front robót mam tak zatkany jak odcinek gorzyczki-świerklany. rzucę to wszystko. rzucę i pójdę na ogródek wąchać bzy. rzekłszy rzuciłam i poszłam. i wróciłam z szóstą prędkością kosmiczną. albowiem. z całek Saskiej Kępy, z całej Warszawy a może nawet z całego Mazowsza nadciągać ku mnie zaczęły nieprzeliczone rzesze warczących kosiarek. niczym zmasowany atak klonów (co ja mam z tymi wojnami gwiezdnymi?). dudnienie zbliżało się. oczami wyobraźni zobaczyłam jak do fundamentów wykaszają nam biuro a znad zgliszczy wystają jeno obsieczone kończyny i bezwolnie po płaskiej klawiaturze śmigające niczyje już palce. do wrażeń słuchowych ambitnie dołączyła ekipa łatająca asfaltowe dziury smrodliwą smołą. bzy poszły się gonić. ja poszłam wysterczeć swoją kolejkę na dywaniku pode drzwi prezesa. już już witałam się z tłustą gąską gdy mi w paradę wszedł jeden umówiony gość zewnętrzny a zaraz potem kolejny. chciałam już rozedrzeć rejtanem koszulę w aluminiowych ościeżnicach gabinetu o-d . ale. egipska bawełna. z egiptu. z tego egiptu. nostalgiczny wzdech i poniechałam. w końcu jednak wjechałam do dyrekcji z taczką pełną wątpliwości oraz sprawzwłokszefaniecierpiących. z całej góry tematów zawiłych a ważkich ojciec-dyrektor wytyczył jedynie słuszny azymut i mimochodem wspomniawszy o nadchodzącym kryzysie oraz konieczności wzrostu wydajności z troską i pochyleniem ku zapytał o sprawę wagi wszechgalaktycznej: gdzież azaliż, droga moja, miła, oddana, wierna, uczciwa i pracowita jak mróweńka koleżanko, gdzież azaliż mój ty druhu najstarszy (TAK, chlip, jestem najstarszym ci bowiem ja pracownikiem firmy. STAŻEM oczywiście)... oooo to już wiedziałam – będzie z gruuubej rury. będzie z megagigantycznej kolumbryny. i zadrżałam niczem osika siekana deszczem, niczem sitowie smagane szkwałem. chwila suspensowskiej pauzy i prezes wystrzelił. bez przecinka i tchu zaczerpnięcia kłując mi w sumienie grotem z currarą: gdzież atoli są doniczki , w które się miały przyoblec firmowe flory okazy. do... do.. doniczki - wyjąkałam zbierając z parkietu swą pokruszoną przyszłość w firmie. doniczki oczywiście są na liście moich priorytetów od czerwca 2012 i klnę się na hołd pruski, niebawem będą. resztę mniej ważkich spraw omówiliśmy w ekspresowym trymiga a nad e mną zawisły cementowe donice mentalnie przyobleczone w damoklesceński miecz ważąc losy mojej rocznej premii. oraz na odchodnym rzucona w asfaltowe powietrze alternatywa, że może koleżanki to JAKOŚ załatwią. targana imperatywem zawieszonej poniekąd premii natychmiast skręciłam romanem ku źródłu, gdzie donic bezbrzeżna niepoliczalność. bo ja bym jednak nie chciała zobaczyć swoje koleżanki, jak autobusem linii miejskiej taszczą do biura te roślinne imponderabilia. jedna kamienna donica waży bowiem jakieś 9 kila. donic było 5. do tego 100 litrów ziemi ogrodowej oraz worek niejadalnego keramzytu. roman się ugiął był. podobnie jak ja, taszcząc. zakładam, że na skutek odcyfrowania faktury ugnie się też , lub omdleje, moja księgowość. no ale. życzenie ojca- dyrektora jest dla mnie klientnaśpan. generalnie dzień dzisiejszy był wielce urozmaicony (dostaliśmy w międzyczasie i bonusie nowego współpracownika od frezów, co niestety zagęści nam pokój i już sobie z koleżanką nie pogadamy swobodnie o tipsach, implantach, francuskim pilingu i dupiemaryni) i brakło jedynie gradobicia. no ale te ponoć-podobno ma nastąpić w nadchodzący weekend.
b.

niedziela, 12 maja 2013

Zielone oczy królika


intuicja podparta zachęcającymi recenzjami mnie nie zawiodła. tydzień temu po gigantycznym blamażu w księgarni nabyłam książkę pt. „Zając o bursztynowych oczach” uporczywie dopytując się w księgarni o „zielone oczy królika”. blamaż, ale jednak nagrodzony książką. wyjątkowo delikatnie, by nie przestraszyć maleńkiego zająca z okładki złożyłam exlibris i odłożyłam na tydzień na stosik czekających lektur. drapało. malutki zając zdawał się zapraszać „weź mnie do ręki, opowiem ci pewną historię , poprowadzę za rękę”. no i poprowadził. on i jeszcze dwieście sześćdziesiąt trzy inne japońskie figurki netsuke pozostające od XIX wieku w kolekcji rodziny Ephrussich – odeskich potentatów handlu zbożem rozsianych przez historię po prawie wszystkich kontynentach świata. nie powiem, że to najpiękniejsza książka jaką kiedykolwiek czytałam ale jest to najpiękniejsza opowieść, jaką kiedykolwiek poznałam. składam niski pokłon autorowi, Edmundowi De Waal za pieczołowitość, serce i szacunek z jakim oddał historię swojej rodziny śledząc z niezwykłą starannością los odziedziczonych po swoim prapradziadku maleńkich figurek. jeśli historia zaczyna się ok. 1884 a kończy w XXI wieku, to musi w sobie zawrzeć nie tylko cudowny czas bell epoque ale i tragedię, którą przyniosły światu i rodzinie dwie wojny. gdzieś od 230 strony zaczęłam używać chusteczek do spoconych oczu. ale bynajmniej autor nie epatuje tu żadnymi środkami, które miałaby wzruszyć śledzącego opowieść. jest absolutnie rzeczowy w swej opowieści i nie ma tu śladu ckliwości, która miałaby na celu wzbudzenie współczucia czytelnika. fakty, archiwalia, stare dokumenty, strzępki opowieści wyłaniające się ze wspomnień członków rodziny, korespondencji i urzędowych zapisków. to przepiękna opowieść, lekcja historii i hołd oddany rodzinie. przez dwanaście godzin byłam razem z opowieścią o figurkach netsuke w Odessie, Paryżu, Wiedniu, Londynie, Nowym Jorku i Tokio. byłam tam na salonach z Renoirem, Proustem, Rotschildami, i na wiedeńskim wiecu z Hitlerem.
to niesamowite, jak fascynującym jest poznawanie świata poprzez historię malutkich przedmiotów z drewna, kości słoniowej i bursztynu, które w Japonii jako ozdobnik zawieszano przy sakiewce dyndającej u kimona.
b.

piątek, 10 maja 2013

rebelia parówkowa


zapowiedziany choć nie potwierdzony przyjazd rico zwanego henryczkiem na targi w Poznaniu wzbudza wiele emocji . wyciągnięte z archiwaliów opowieści o rzucaniu frenetycznym biodrem w pasadoble wystukanym na stole pełnym słowiańskiej rijoji i tapas z kaszanki i kiszeniaka pozwalają powiązać obowiązek świadczenia pracy z lekką nutą hedonizmu. z potencjalnej garderoby targowej w tym roku mieszczę się już jedynie w sznur długich korali oraz w buciki (choć i tu ciut pije po paluchach, bu). gdyby nie henryczek, najchętniej zaszyłabym się w kątku z książką i przecz- (yt)ek-ała cały ten targowy harmider. wg. wstępnego regulaminu ojca-dyrektora ma nastąpić w tym roku znaczące obostrzenie w dostępie do targowego poczęstunku. na kanapki oraz napoje zostaną wydane bony ze znakiem wodnym naszego logo, na podstawie których następować będzie za pomocą wydarcia przydziału wielce skromna reglamentacja. próby wyłudzenia powyżej jednej kanapeczki na dzień będą karane mokrą ścierą po łapach lub przytrzaśnięciem kuchennymi drzwiami. tak oto kryzys zawitał w nasze skromne progi, od lat znane z hojnego dysponowania parówkami. obawiam się , że w takiej sytuacji nie unikniemy buntu, rebelii oraz forsowania kuchennego przybytku przez międzynarodowy tłum z transparentem skandującym żądania niereglamentowanego dostępu do pajdy chleba z omastą co się należy jak psu buda lub jak ministrowi zegarek. zawczasu więc obmyślam strategię środków zaradczych i obłaskawiania napięć nerwowych ukrytymi na stoisku przed okiem o-d jajkami z niespodzianką. jest to rozwiązanie tyleż chytre co inteligentne, albowiem z jednej strony pozwala na dłuższą chwilę pokonać ssący głód czekoladą, która przy okazji wyekstrahuje z osobnika jedzącego błogostan na endorfinach a z drugiej strony umysł i ręce konsumenta dzierżące transparent wzgl. łomoczące w drzwi kuchni zajmie wnętrze jaja. ostatnio w jajkach seria bohaterów gwiezdnych wojen – moglibyśmy po skonsumowaniu czekolady zrekonstruować na przykład jakąś „bitwę o endor”. byłoby to jakże twórczym wykorzystaniem naszych targowych rebeliantów.
wiedzieliście, że można sobie kupić urządzenie imitujące oddech lorda vadera ?!?
b.

środa, 8 maja 2013

wśród magnolii i regałów

osobniki przebywające w pomieszczeniach klimatyzowanych informuje się, że na zewnątrz zgłupiafrant przyszedł upał i skwar. oszalałe z gorąca bzy na wyścigi się rozpękują, magnolie sypią hojnie zgotowanym kwieciem , tulipany pałąkowato gną się ku rabatom a peonie puchną co milisekundę bardziej. pachnie kocem rozłożonym na nagrzanej trawie, bułką z kiełbasą i pomidorem i samowolnym oddaleniem z miejsca pracy. w trakcie takiego oddalenia odkryłam baaardzo zasobną księgarnię w tak zwanym nieopodal. na skutek czego znacznie zmniejszyła się moja własna zasobność w złoty polski. ale z radością grzmotnę dziś kilka razy w tuszownicę a potem w okładki moim ekslibrisem. niezwykłą siłą woli powstrzymałam chęć zgarnięcia do koszyczka encyklopedycznej monografii poświęconej dekoracyjnemu zdobieniu doniczek oraz trzytomowego albumu poświęconego artystycznemu mnęciu papieru. next time. I’ll be beck. albo niech mnie ktoś zwiąże.
b.

środa, 24 kwietnia 2013

pitu pitu

drapie mnie parę rzeczy w potylicę. nic w zasadzie specjalnego, ot jakieś zagubione w szarej masie neuroprzekazy. blog się zrobił taki ę ą, że nawet sobie tu nie mogę pożonglować wulgaryzmami ani opierniczyć ani obsmarować komu zadka jak trzeba no bo nie wiem kto to czyta. a raczej , raczej wiem względnie przypuszczam kto, więc obowiązuje mnie kod kreskowy kulturowy wytaszczony z domu , obciążony kokardką na warkoczykach, białą podkolanówką, dygnięciem dla cioci i dzieńdobry dla sąsiada oraz paroma jeszcze innymi wprasowanymi w osobowość formułami, które mi blokują potoczystość niższego rzędu utkaną gęsto wyrazami inwektywami oraz kapiącą bezpardonową i sarkastyczną złośliwością. przyjdzie mi ukryć się gdzieś w sieci z moim paskudnie haniebnym alter ego. a tymczasem rozpoznałam jeden z drapiących neuroprzekazów . to pit. pit mię świerzbi pod naporem końca rozliczeniowego miesiąca.
b

niedziela, 21 kwietnia 2013

Niechciejstwo prowadzi na Podlasie

blog nadal nie przyjmuje mi zdjęć. więc. spazm, szloch i wścieklica. jeśli ktoś wie jak mu tę funkcję przywrócić albo zna kogoś, kto wie jak to zrobić – proszę o kontakt benia.mail@op.pl
no bo jak, jak ja mam, nie mogąc zamieścić zdjęć, opisać te zalane szerokim nostalgicznym Bugiem łąki ze starodrzewiem skąpanym po korony srebrem błyskającej szmaragdowej wody. jak oddać słowami pełne buńczucznie zieleniejących krzewów na miejskiej plaży głębokie Bugu rozlewiska oglądane w pełnym słońcu z perspektywy góry zamkowej ( ni śladu zamku, jakaś ściema jednak chyba). jak opowiedzieć, że Kompleks Wniebowstąpienia NMP w Drohiczynie na tle obłędnego błękitu wygląda jak meksykańska świątynia i tylko krótko podcięte drzewka trochę nieudanie imitują palmy, za to różowe marmury ołtarza unoszą człowieka prosto w ramiona aniołków. jak oddać słowami widok tysięcy ogromnych i maluczkich krzyży i krzyżyków na Grabarce świadczących o zlanych łzami intencjach. i źródełko świętej wody obudowane przepiękną błękitną kopułą, jakby lustrzanym odbiciem nieba. a w powietrzu słychać i czuć pękające z rozkoszy pąki drzew, krzewów i kwiatków głaskanych słońcem spóźnionej wiosny. i tylko czemu. ACH czemu ?! w żadnym z tych urokliwych i magicznych miejsc nie można się do Przenajjaśniejszej Anielki napić KAWY!!!
no ale trudno. i tak zasnę z Bugiem cicho szemrzącym pod powiekami i z bocianami w gniazdach i z krzyczącą jaskrawą zielenią oziminą na rozległych polach.

b.

piątek, 19 kwietnia 2013

granatowy niż

powiedzieć, że mi się dziś nie chce to gigantycznie skonfabulować rzeczywistość. to eliptycznie ją nagiąć aż do grożącego pęknięciem skrzypnięcia. nie chce mi się tak, że moim niechceniem mogłabym wypełnić galaktykę i wszystkie damskie torebki świata tego. zrzućmy to na karb nadpełźniętego niżu co się chce osadzić ciężka rzycią na łykendzie. oraz na patologicznie niezbilansowane roszczeniowe relacje z ojcem-dyrektorem. nie no, nie łkam tu szlochem rwanym pod biurkiem, raczej tlę sobie cienkiem dymkiem parę złości z uszu. i zjadłabym hamburgera wielkości sombrero - mięso mnie uspokaja i łagodzi obyczaje. na sałacie i otrębach jeno odkręca się mi zawleczka.

b.

niedziela, 14 kwietnia 2013

o zgubnych skutkach zachłyśnięcia wiosną


z powodu nagłego rozpogodzenia wyprowadziłam wczoraj swoje jestestwo na wał. szłam i szłam, w uszach brzdąkała mi muzyka - tak cichutko, żeby nie zagłuszyć świergotliwych ptaszyn, wiało lekką bryzą pachnącą ziemią, pan w trzeciej bazie odkurzał już barowe stoliki zapowiadające otwarcie sezonu a słońce opalało mi polar. szłam i szłam i gdy prawie już byłam w Gdańsku symbolicznie odtrąbiłam odwrót wiedziona przeczuciem, że lekko przeszarżowałam z tachografem. szłam i szłam i szłam aż w końcu przestało mi się iść. stanęłam nad szarą rzeką i pomyślałam, że poczekam aż tu na wale postawią kolejną stację veturilo. jak na złość na trójkołowych jeno rowerkach popylały tylko takie małe bączki więc nawet napad rabunkowy, na który byłam desperacko zdecydowana, celem posiądnięcia środka lokomocji innego niż własne stawy biodrowe nie był do ziszczenia. inaugurujący wiosnę spacer przeszedł płynnie w bolesną pokutę za półroczną ruchu zaniechaność, skwapliwie praktykowaną wersalkowatość i nieskrępowane popie gardło po capstrzyku. szłam i szłam a Molier z krypty pohukiwał z przekąsem: sam tego chciałeś grzegorzu dyndało.

b.

piątek, 5 kwietnia 2013

sfrontu

mam wrażenie, że albo w albo na głowie mam batyskaf. w którym perkoczą po węgiersku flaczki. z minuty na minutę czuję jak opadam na dno majestatycznie falując rozłożystymi bokami a miękkie ukwiały miziają mi stopy. na szczęście jestem mistrzem w błyskawicznym wychodzeniu z opresji zagrażających wrednym patogenem mojej osobistej immunologii. i nic nie stanie na drodze do realizacji resetu z kokawę na staropańszczyźnianej. ole (jęknęło głucho a smętnie w wilgotnych oparach unoszących się sponad saskokepskich kałuż).
b.

sobota, 30 marca 2013

Jajko w koszulce

nie, no nie mogę zostawić Was na Święta z gołą klatą bena jeno. zwłaszcza, że w aktualnych warunkach atmosferycznych powinnam cija była zakryć ja baranicą.
no ale ad rem czyli ab ovo.
nie dajcież się zwieść pozorom. przywołacież ducha świąt. WIELKANOCNYCH !!! niech Was nie zmyli „kevin sam w domu i zagrodzie”.
miejcież wiosnę w sercach, duszach i umysłach, na parapetach obsianych owsem, na stole z kraszankami, w pociągu, przeciągu, na drągu i w baranicy też.
i nie zapomnijcież o bałwanku. tfu. BARANKU!

b.

środa, 20 marca 2013

operacja argo


no więc tak. przez pierwsze pół filmu zachwycałam się matem dajmondem. taki piękny ciemnowłosy zarośnięty, barczysty wysoki. wysoki. barczysty, brodaty, piękny. nagle nastąpiło zonk-zonk oraz właściwa identyfikacja. i przez drugie pół filmu zachwycałam się benem aflekiem. nie wiem co miała wnieść do dramaturgii filmu scena z gołym torsem bena, ale do mojej osobistej dramaturgii wniosła parującą wazę feromonów. wokół szaleństwo irańskiej rewolucji islamskiej. historia się pisze . a tu piękny ciemnowłosy zarośnięty, barczysty z nagim torsem ben. byli tam też inni bohaterowie (fabuła wymagała, by to nie był monodram). cała masa bohaterów rozsianych po całym świecie, głównie po usa i iranie. ale to ben był piękny ciemnowłosy zarośnięty, barczysty, wysoki i z nagim torsem.
a na końcu jak zwykle niezwykle patriotycznie powiewała w kadrze amerykańska flaga. szkoda, że to nie ben powiewał jeszcze trochę torsem
b.

wtorek, 19 marca 2013

Aaaaaaaby do wiosny

jedynym wyjściem aby nie zwariować i nie rozerwać w afekcie jakiejś pogodynki z powodu nawracającej się zimy jest cofnięcie się w czasie i rozpoczęcie retroaktywności zimowej na etapie: dziś jest 19 stycznia jeszcze tylko dwa miesiące i koniec zimy. i dać się zaskoczyć wiośnie. w ramach legendarnego już globalnego ocieplenia kolejne ataki i ataczki śnieżnych opadów opresyjnie znęcają się nad moja psychiką wpatrzoną w kiełkujące pod oknem tulipany z łopoczącym na wietrze transparentem „wtf”. nawet zimowa kurtka wygląda na wieszaku jak „weź , zostaw mnie, idź sobie”. biały opad wywołuje natychmiast wzrost frustracji i gdybym miała dubeltówkę, strzelałabym do każdego pojedynczego płatka. odbiór społeczny aktualnej aury jest przychylny jak pies do jeża i budzi szeroką paletę uczuć skrajnych od pełzającej niechęci osobników zagubionych w zimowej malignie i wlokących noga za nogą swoje przegryzione solą kujawską relaxy do agresywnej nienawiści wyrzucanej w przestrzeń ze złowrogim burkotem wspomaganym gestykulacją na łokcie i pięści.

snadź bez utopienia płonącej kukły jednak się nie obędzie. szykujta stare szmaty na jare gody. spotkamy się pojutrze na brzegu. nie zapomnijta klekotek , grzechotek i grzebieni – rumoru trza narobić – by zimę odstraszyć i precz przegnać.

b.

niedziela, 17 marca 2013

o okien krasie


myśl o myciu okien towarzyszyła mi od kiedy słońce wstaje zanim wyjdę z domu. dla wschodnich okien brzask poranka jest okrutnie demaskatorski. porządna germańska pani domu nigdy PRZENIGDY nie dopuściłaby do tego co przy pomocy opadów i kurzu powstało na moich szybach. dziś korzystając z pięknego poranka, który wyrzucił mię z tapczanu równo ze świtaniem, przyjrzałam się temu bliżej. i jakby myśl o myciu okien sklęsła w swoim zarodku. bo cóż za przebogatą fakturę stworzyła mi zewnętrzna rzeczywistość. takie dzieło, nie bójmy się – sztuki - wymaga niepospolitego kunsztu i nawet najlepsi weneccy szklarze mieliby zapewne nieliche kłopoty chcąc stworzyć podobny tylko wzór. szalone meandry deszczowych strumyków pośród poszarpanych monteverestów wielopostaciowego nalotu, mroźna szadź przechodząca kompulsywnie w wielowymiarowe kryształy błyszczące w słońcu jak oszlifowane mikrodiamenciki. mogłabym godzinami obserwować tę cudną mozaikę, która wydaje się być wysoko zorganizowaną obcą cywilizacją i żyje swoim niezwykle ciekawym i pasjonującym życiem. a jakimż ta intrygująca płaszczyzna jest idealnym tłem dla mojej ło(ł)richidei. jakież wypucowane okno dałoby efekt złotem tkanego arrasu. jakaż szyba prześwietlona porankiem wyłowiłaby tak subtelnie kwiat z niebiańskiej mgły, niczym ze zroszonego rajskim deszczykiem ogrodu św. fiakriusza. no więc postanowione. mycie takich okien uważam za czyn barbarzyński i poniżej godności człowieka wrażliwego na sztukę, podobny spaleniu świątyni artemidy przez tego szurniętego szewca. a cioteczki na śniadaniu wielkanocnym (czas najdoskonalszej ekspozycji słonecznej w moje szyby) posadzę tyłem do okna i wydziedziczę jeśli tylko cokolwiek napomkną, zasugerują lub rzucą okiem z nagannym grymasem.


chciałam tu dodać zdjęcie ale blog pokazuje jęzor bo cos tam cos tam . buuu :( nienawidze tej nowoczesnej techniki. NIE NA WI DZĘ !!!

b.

piątek, 8 marca 2013

Szefa fascynacja ptaszkiem

od kilku tygodni przyczajam się na życzenie ojca-dyrektora w jego gabinecie by podglądać ptaszka.
ze słownego opisu ojca-dyrektora wynika, iż wypatruję co najmniej ptaka wielkości dużego koguta o bajecznym upierzeniu, najprawdopodobniej z uwagi na oryginalna urodę zbiegłego z woliery warszawskiego zoo z lekko zaguanioną tabliczką „ ptaszki egzotyczne”. no to przecieram szkieł moich denka, zwiesiwszy się z balustrady tarasu uprawiam wśród nieopadłego sosnowego igliwia swoisty berdłoczing i namierzam szefowi ptaszka. ojciec-dyrektor wydaje się być niezwykle dumny udzielając jak mu się zdaje wszystkomówiącej wskazówki, że oto ptaszek ten to na pawno na pewniuśko nie jest to gołąb. no topszszsz. zostaje nam do negatywnej selekcji jeszcze kilka tysięcy gatunków ale w końcu może cija i mam móżdżek w kokilce, ale na pewno nie jest to móżdżek ptasi. a kokilka jest o taaaaka wielka. drogą dedukcji , niczym ornitologiczny holms wysnuwam iż może tu chodzić o ptaszka z wierszyka. i słuszność mej hipotezy potwierdza się jak tylko ptaszek wylatywa spomiędzy konarów. tłumaczenie ojcu-dyrektoru, że to nie egzemplarz egzotyczny a nasz przaśny europejski czyli sójka , SÓJKA ! Es ó Jot Ka nie przemówiło. musiałam dostarczyć teutońską transkrypcję. w wolnym tłumaczeniu : strażnik żołędzi. oszywiście. praktyczność, pragmatyzm i precyzyjna dosłowność na każdym teutońskim kroku. podczas gdy nasza sójka wywiodła się z prasłowiańskiej impresji jasnego upierzenia. nasze mentalności leżą jednak po dwóch stronach długiego kijka.
b.

piątek, 22 lutego 2013

fridays enquire

jaki ładny poranek. nieprawdaż. Wróblowate ćwierkają w suchych krzewów zaroślach. pomarańczowe słońce wędruje po błękitu nieboskłonie. białe czapy na choinkach strącają skaczące wiewiórki i srebrny pył skrzy się w rozkosznie rześkim powietrzu. ślicznie jest tak, że brakuje jedynie jelonka na rykowisku.
I CO JA DO JASNEJ WIĘC CHOLERY ROBIĘ W TAKIM RAZIE W PRACY MIAST SIĘ ROZKOSZOWAĆ, NAPAWAĆ, MELANŻOWAĆ I WENTYLOWAĆ ŻYWICZNYM POWIETRZEM NA LEŻAKU POD KOCYKIEM W SZKOCKĄ KRATĘ Z KUBKIEM GRZAŃCA W DŁONI?

czy ktoś wie?

b.

piątek, 15 lutego 2013

tożsamość biurka


nie chciałabym nic sugerować, zupełnie nic. ale. te spadające meteory byłyby może jakąśtam przesłanką końca świata. nieznaczną. ale TO że. na moim biurku stosik „tudu” nagle zanihilzował i zdematerializował się pozostawiając mi wielkoformatową gładź blatu do swobodnej dyspozycji jest przesłaną niewątpliwą i niepodważalną. gdyby mnie ten powstały brak tak nie cieszył, to musiałby martwić. ale jest piątek, mam tego tygodnia po karbowaną kokardkę i będę się teraz przez całe 35 minut bezczynnie napawać pustym biurkiem. a może nawet potraktuję jak wezgłowie.
b.

czwartek, 14 lutego 2013

5 mm do furii

no to walentynki zainaugurowaliśmy sobie z ojcem –dyrektorem karczemną awanturą. poszło o 5 mm. uwierzycie!? 5 mm robi WIELKĄ różnicę. ja byłam za ciachnięciem i po kłopocie, ojciec-dyrektor uważał, że to wina użytkownika a nie naddługości 5 mm. poszło więc na noże z szylkretową rączką. oraz dostałam zakaz publicznego używania słowa mówionego i pisanego: problem. no problem, mam w zanadrzu kilka dobitnie brzmiących synonimów: cholerna sprawa, drażniący temat, bulwersująca kwestia, dotkliwa niedogodność. cały problematyczny wachlarz. a teraz idę na pocztę. bo jest daleko.co pozwoli mi uczesać potargane nerwy. w międzyczasie wyszło na moje i 5 mm będzie ciachnięte. ja wiedziałam że tak będzie, ja wiedziałam. ale postronki nerwów szlag zdąrzył trafić.

b.

sobota, 9 lutego 2013

Wielka majówka w środku zimy


ostatnimi czasy budzę się i najsampierw bardzo uważnie rozglądam i badam topografię pomieszczenia . trochę mi się zaczynają mylić miasta, hotele, pokoje i czy ja byłam samolotem czy pociągiem. jako wzorzec stabilnej i latami praktykowanej niemobliności nagle wpadłam w wir delegacyjny rzucający mnie a to na Śląsk a to na Żuławy. odkrywam uroki środków komunikacji publicznej. w pociągu do Katowic omalże się udusiłam i ugotowałam. w powrotnym skrzepło mi pod nosem i całą drogę rozwiewało mi rzadkie włosy jakbym jechała cabrioletem. wysłuchałam bezwiednie i bez możliwości nieusłyszenia kilku interesujących relacji a to z korzyści i satysfakcji płynących z używania najnowszego wibratora, a to lekko jedynie kodowanej rozmowy sprzedawcy broni. udało mi się też od deski do deski przeczytać wszystkie poważne tygodniki od prawa do lewa i teraz to ja już dziękuje, kupię sobie dla rewitalizacji mózgu i odbudowania ludzkich odruchów jakiś miesięcznik o koniach i rybach i psach. z powodu zamieci i zawiei tak nam oblepiło samolot, że przed startem udaliśmy się pod odśnieżający prysznic. uprzedzam, kąpiel samolotu trwa cholernie długo . dłużej niż lot do. na tyle długo, że w międzyczasie zeżarliśmy chyba prawie cały pokładowy zapas princepolo i słonych talarków i osuszyliśmy barek zostawiając tylko niezbędną ilość paliwa lotniczego. lubię takie krótkie loty bo głównie składają się ze startu – wcisk w foltel i lądowania – wcisk w fotel. poczęstunek w trakcie pięciominutowego lotu polega na wypiciu jednym haustem podanego napoju. ociąganie się grozi nagłym i niespodziewanym wyrwaniem naczynia przez personel pokładowy. z moich obserwacji wynika także, że korzystanie z nawigacji wydającej damskim głosem polecenia powoduje u niektórych kierowców-mężczyzn silny sprzeciw. i tak to miast do celu dojechać w niecałą godzinę ojciec-dyrektor postponując dobre rady nawigacji obwiózł był nas przez całe Żuławy, zaplątał się w śliczne jednokierunkowe uliczki starówki tczewskiej, kilka razy okrążył zamek w Malborku, dwukrotnie próbował staranować barierki na rozbieranym moście na Wiśle by w końcu po dwóch godzinach dowieźć nas na kolację, którą zamawiałam telefonicznie, gdyż kucharz kładł się już spać. w nagrodę za moje taktowne milczenie i cierpliwość (choć strasznie mnie świerzbiło, żeby palnąć ojca-dyrektora moją wielką torebką przez łeb, zabrać mu kierownice i skrócić to zwiedzanie)dostałam słoik oliwek z martini i talon na bezpłatne korzystanie z hotelowego spa. wielce to hojny gest, zwłaszcza w obliczu, że spa jest czynne od 10 rano do 10 wieczór. my zaś przyjechaliśmy o 10 wieczór i wyjechaliśmy o 8 rano. więc takzwanadópazkokardką. podczas spotkania z klientem wynudziłam się jak gigantyczny mops gdyż całość negocjacji odbywała się w narzeczu szekspira. więc tylko od czasu do czasu potakiwałam z angielskim akcentem. alaska radzi, żeby następnym razem wziąć sobie robótkę szydełkową. obawiam się jednak, że wtedy Ojciec-dyrektor obciąłby mi talony na spa. a w drodze powrotnej na lotnisko przez godzinę miło sobie pokonwersowałam z taksówkarzem o cieniach i blaskach obróbki skrawaniem. zastanawiam się, czy zamiast na serwis randkowy nie zapisać się do jakichś grup dyskusyjnych np. „frez z lub bez protuberancji – zady i walety” albo”wpływ kierunku dyszy na skuteczność chłodzenia dna wrębu”. w rozmowach o dópiemaryni idzie mi zdecydowanie mniej składnie. droga redakcjo, czy powinnam sobie odessać trochę testosteronu?
b.

piątek, 1 lutego 2013

o białego znikaniu


no co tam, podobno odwilż jakaś. że strumienie mkną po spękanym asfalcie tworząc śrubowe wiry w okolicy studzienek ? że grząsko jak na moczarach a chodniki pluskają pod stopą wysokimi brudnymi fontannami i zachlapują okulary solianką? no ale jakto? mam sobie już wsadzić zimę w annały jeno? i kto mi uwierzy w minus dwadzieścia, sannę, kulig, mgłę jak kasza manna i mrozem skrzące źdźbła? dopiero co przedprzedprzedprzedwczoraj.

drogie dzieci, prawdziwa zima wygląda o tak:




b.


piątek, 18 stycznia 2013

świerk mi uśwerk(ł)

kiedy ilość igieł pod choinką przewyższa ilość igieł na choince zaczyna się pełne napięcia oczekiwanie na samodzielną bezigielną ekstrapolację drzewka z granic mieszkania po uprzednim samozdjęciu się bombek, samospakowaniu do pudełek i samoupchnięciu na pawlaczu. moja nadzieja na to zdarzenie z biegiem lat nie maleje. bynajmniej. tymczasem kopczyk igliwia pod drzewkiem bezszelestnie urasta do rozmiarów wysoko zorganizowanego mrowiska , bombki pochopnie chcą iść w ślady opadających igieł i trzeba coś przedsięwziąć nim się drzewko zmieni w węgiel. a jest już na tym wrednym etapie, że nim doleci do ziemi z mojego parterowego okna wszyściuśkie igły opadną mi na bank we wnętrzu mieszkania aby je potem znajdować w kaszy manny i w tapczanie do późnej jesieni. muszę więc wymyśleć jakiś sposób pozbycia się choinki WRAZ z igłami . próbowałam już kiedyś zasysnąć wszystkie igły i te z podłogi i z regału i z lodówki i z fotela i i te z każdego zakamarka i te z drzewka zmechanizowaną myślą techniczną w postaci odkurzacza ale był to przypadek jednostkowy, po którym odkurzacz odszedł do krainy wielkich łowów z brzuszkiem pełnym igliwia.
pilnie potrzebne mi jest stado nieco przeposzczonych głuszców. one ponoć żywią się igliwiem.
b.

wtorek, 15 stycznia 2013

Na słał słał aż zasłał


ha. nasypało. roman zmienił się w przykrytego białym kilimkiem półsiedzącego wielbłąda. zrzucenie mu z grzbietu (niezrzucenie zagrożone mandatem) dziesięciu cali sypkiego opadu wymaga nagłego przyrostu ręki co najmniej o dodatkowy łokieć zakończony nogogłaszczką z gibkim stawem. brak owychże zastępuje system podskoków wokół auta przypominający taniec rytualny dziewic pigmejskich w intencji wysokiego męża. a tuż po odśnieżeniu poruszamy się po osiedlowych uliczkach wężykiem godnym karnawałowego wodzireja, o milimetry mijając obce zderzaki. albo i nie.

b.

piątek, 11 stycznia 2013

Z motyką jej do twarzy czyli make noise for alaska


jednych uszczęśliwiają diamenty, innych futra z anoraka jeszcze innych spa w błocie. ale jest taki prezent, który w szczególny sposób niesie w sobie mnóstwo zdrowia , moc szczęścia, wiele radości i poczucie satysfakcji. może nie wszyscy o nim marzą ale niektórzy i owszem. dear sister, życzę Ci żebyś kiedyś wytaszczyła z własnego ogródka co najmniej takie plony (najlepszy na intensywną wegetację jest ponoć świeży kurzak).




b.

środa, 9 stycznia 2013

Przewodnik po labiryncie

ja bardzo proszę wszystkich o powstanie i uczczenie minutą zadumanej ciszy wydarzenia na miarę lotu pierwszego kota w kosmos. oto bowiem, po stu osiemdziesięciu dniach próśb do administratora naszego kochanego, wniosków ze zdjęciem, listów z groźbami oraz z kijków z marchewką, po stu osiemdziesięciu dniach konsultacji optymalnego dizajnerskiego wariantu aranżacji przestrzeni - na murze naszego biura, tadam, tadam tadam - chór wznosi w niebo grande crescendo, starsze panie ocierają łzy wzruszenia, dorośli mężczyźni znacząco skubią wąsa i zwijają w trąbkę krawat z podekscytowania, dzieciom z ust wypadają lizaki - na naszym biurze zawisła tabliczka z numerem domu.tadam. i stała się jasność. bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce i nie zna wagi sprawy, kto nie próbował nas odnaleźć w gąszczu setki identycznych domków o szczególnie pokrętnej numeracji oszalałego urbanisty. jego bowiem algorytmu rozmieszczenia numeracji ulic i domów nie rozgryzłyby najtęższe umysły świata. wszyscy nas odwiedzający od listonosza począwszy, poprzez kurierów, dostawcy pizz, stolarzy, taksówkarzy, klientów aż po niedoszłego premiera wszyscy oni zawsze zbłądzali w labiryncie uliczek w poszukiwaniu właściwego adresu poczem stanąwszy na najbliższym rozdrożu dzwonili do nas po pomoc w lokalizacji gdyż trzeci dzień już krążą w tym osedlowym chaosie a tu ni drogi ni kurhanu. no więc teraz już mamy oznaczony kurhan. naprawdę dech nam zaparło gdyśmy na ścianie naszego budynku odkryli tabliczkę identyfikującą nas na mapie świata. zatchnięcie nasze spotęgował fakt, że tabliczka wisi pod pewnym kątem. ale zapewniam, stosowne i prawie niebolesne przechylenie głowy wraz z oczami omalże zupełnie niweluje efekt skosu. a teraz czekamy na inspekcję ojca-dyrektora. i jeśli trzeba będzie, prędzej podkopiemy fundamenty domu by wypoziomować tabliczkę zgodnie z horyzontem niż weszczniemy procedurę reklamacyjną u naszego administratora kochanego.

b.

wtorek, 1 stycznia 2013

2013 pierwsze impresje



1.powiedzieć o korbie*, że ma nadpobudliwe adhd to jakby o misiu polarnym powiedzieć, że jest trochę podobny do pelikana. ona musi być nawiedzona.

2.bułę z wurstem (owiniętą celofanem, parzącą język kapiącą musztardą i keczupem) na sylwestrowym przyjęciu ogłaszam kulinarnym odkryciem roku. duże mlask.

3.noworoczny spacer po lesie przypomina próbę trawestacji pod górę bobslejowej rynny.



4.dwie królewny śpią dwa razy dłużej niż jedna :)


b.

korba – kilkumiesięczna bokserka alaskich