środa, 29 lutego 2012

futbolopanegiryk okolicznościowy

wczoraj zawierucha dziś wiosna panie sierżancie. portugalczyki nie odmrożą sobie kohones. troche szkoda, bo by nam to zwiększyło szansę. do meczu otwarcia zostało jeszcze jakieś osiem godzin z okładem ale helikoptery relacjonujące już kołują nad stadionem i straszą nam koty i wróble. szalikowców i zasieków nie zaobserwowano. natomiast już słychać wuwuzele i inne tromby. oraz dość trudno rozpoznawalny fragment hymnu. chyba naszego. tymczasem ja wyglądam z balkonu biura i się identyfikuję:

O ronaldo, piłkarzu pokoleń,
o ronaldo, już na mecz jest kolej,
Otworzyłam swój balkon, stoję tuż za firanką,
o ronaldo, czy jesteś na dole,

nie ma ciebie ronaldo na dole,
o godocie piłkarskich pokoleń,
otwieramy już bramy,
w ręku szalik trzymamy
obyś w pole,
nie wywiódł dziś nas.


b.

czwartek, 23 lutego 2012

ile roman ładny dyndał na moreli

z powodu tej quasi palindromicznej daty 21.02.2012 pomyślałam sobie, pfff a co to za trudność strzelić palindroma. wzięłam na warstat, obśliniłam biurko, zasępiłam czoło bo (o ja głupia nieskończenie) myślałam, że smyrk smyrk i woila. apuduta. palindromy muszą chyba wymyślać ludzie po terapii elektrowstrząsami na otwartym mózgu. no ja nie dałam rady. doszłam do etapu wyraz pierwszy… wyraz ostatni a środek ziaje pustką bezdenną i głuchą.
a kto k………kotka
daję sobie rok na stosunkowo logiczne uzupełnienie środka. tego kotka.
choć w zasadzie, taka mię się myśl błyskotliwa nasunęła znagła, że iż oto, kto z czytających ułoży do czasu celebracji międzynarodowego dnia kobiet stosowny środek, ma u mnie nagrodę specjalną i bynajmniej. nie będzie to spalona szarlotka ani zakalcowate drożdżowe.
pitu pitu (międzywierszowa subtelna suponująca dygresja fiskusowa ) a tu nagle nadpłynął we mgle i oślizłej wilgoci popielec a wraz z nim post. wspólnie z aurą są perfekcyjną koincydencją najbardziej ponurych współczynników przedwiośnia. jedynym pocieszeniem jest możliwość zanurzenia głowy w słoiku ze śledziem w occie. a że. ryba wpływa na wszystko, może niebawem palindrom wypełni się treścią. tymczasem popularny portal składa mi zaproszenie „zobacz jak umarł rysiek z klanu”. ryli ? jest to azaliż propozycja, która znajdywa chętnych odbiorców? no chyba z mojej strony to zdecydowane nął, fenkju. oczadzenie tego świata sięga niechybnie zenitu. poza więc wyeliminowaniem telewizyjnych wiadomości maści wszelakiej założę sobię bana na durnowate portale w necie. najwyższa pora na totalny medialny post-detoks (czyż to nie jest sformułowanie godne miana królowej albiońskiej fleksji słowotwórczej?). wracając zaś na ojczyzny łono mówię WAM „Róża” Smarzowskiego jest absolutnie w kategorii „MUSISZZOBACZYĆ!!!”. w czwartej bodajże minucie filmu nerwy uszeregowały mi się w karne, naprężone jak struna stradivariusa postronki i luzowały jeno w kilku momentach – perełkach diamentowego poczucia humoru reżysera, który wiedział, że bez nich do każdego biletu powinien dołączyć defibrylator , pokaźną flaszke neospazminy i vouczer na turnus leczenia bezgłośnego szlochu. a Tadeusz vel Marcin Dorociński jest kongenialny i rwie serce na miliardy kawałeczków. bez znieczulenia.
idę, zahiperwentyluję się słojem ze śledziem.
b.

poniedziałek, 13 lutego 2012

maszmisz mazursko-mazowiecko-hamerykański

białe podsypuje. znaczy zima się okopuje. zima w mieście jest jak zupa bez soli. z głodu nie umrzesz ale smaku nie zaznasz. co innego zima w plenerze.


co bezwiednie mi nasuwa wspomnienie kiełbasy. tej kiełbasy. znad ogniska mozolnie rozpalanego tydzień temu nad Babantem w temperaturze minus 16 st.C . taka kiełbasa ma potężną moc rażenia kubków smakowych. żadna małmazja ani ambrozja nie smakuje w tych okolicznościach lepiej.


przez chwilę ognisko oraz nasze jestestwa były zagrożone przybyciem nad jezioro grupy terrorystów. terroryści jak przystało na przybywających autem oznaczonym reklamą kominków ogaceni byli w kominiarki. i dzierżyli w dłoniach łomy, lewary i ukryte w specjalnych futerałach kałachy. minęli nas mimo jednak dość obojętnie i weszli na zmrożoną taflę jeziora i poczęli ją rozwiercać z pasją. powiedziałabym, że przypominali nieco zagubioną ekipę naukowców drążących antarktyczne jezioro Wostok w poszukiwaniu materiału genetycznego adolfa z braunau. jednakże to dopiero miało się wydarzyć kilka dni po naszym pobycie nad jeziorem więc mogę jedynie powiedzieć, że wyglądali jak fundamentaliści z AWP (anonimowi wędkarze podlodowcowi). pozostając przy związku kulinarnym tego weekendu (proszę o aplauz za karkołomne próby zachowania spójności stylistycznej) dodam, że iż odebrawszy wyniki badań morfologii wskazujące na wymowną w liczbach nadwyżkę cholesterolu nabyte na wsi jaja wyrwane kurom spod zamarzających kuprów wystawiam codziennie na stół, poleruję, gadam do nich i odkładam z tęsknym westchnieniem do lodówki. oraz guglam intensywnie jak długo utrzymuje się świeżość jaj świeżych i czy może jaja świeże zawierają mniej zgubnego cholesterolu od jaj sztucznie pędzonych. weekend na wsi był niezwykle pouczający jeśli chodzi o tradycje amerykańskie. po pierwsze poznałam smak słynnych pankejków. i mogłabym na jakimś stosownym forum kliknąć „tolubie”. natomiast polanie pankejka sosem z choinki (mówią na to syrop klonowy ale mię nie oszukają, to jest wyluzowana rozpuszczalnikiem żywica) czyni go imho absolutnie niejadalnym. gdyż. przypomina lizanie sosnowych desek w tartaku. drugą równie interesującą tradycją amerykańską była hm jakby tu to nazwać ... precyzyjna dekapitacja christmastree polegająca na pozbawieniu choinki gałązek sekatorem aż do otrzymania łysego pnia. przesłanki tej czynności, mimo że chwalebne (pozbycie się choinki bez pozostawienia w domostwie zielonej smugi iglanej za wleczonym do śmieci dwumetrowym drzewem) nie są jednak w stanie ukoić wrażenia dendrologicznej inkwizycji. trochę brrrr . przy kolejnym wątku spójność mi się rypie z hukiem i kretesem więc możecie we mnie rzucić burakiem. otóż ostatnio w radio dr. Kruszewicz zapraszał do odwiedzania zimą ogrodu zoologicznego bo małpy zimą strasznie się nudzą. hm. co, stwierdziwszy wokół domu na wsi niezliczoną ilość śladów zajęcy, nasunęło mi takie skojarzenie, że w ten weekend wszystkie zające z okolicy przycupnęły pod domem w nadziei na jakieś spektakularne widowisko. staraliśmy się jak mogli. klu były występy na róże hydraulicznej. osobiście wzięłam udział w przedstawieniu serwując własnoręcznie spreparowaną szarlotkę.od spodu zwęgloną, a w środku surową. moim zdaniem ciąży na mnie jakaś klątwa faraonów cukiernictwa. natomiast nieskromnie i bez kozery oraz ogródek mogę sobie przyznać tytuł mistrza indyjskiej zupy krewetkowej bez krewetek. o. natomiast ju mianuję moim osobistym i dozgonnym dostawcą kapusty z grochem. ponadto , aby przełamać wątek kulinarny dodam, że byłam w sobotę u naszej ulubionej fryzjerki (niektórzy są tu świadkiem naocznym) i mam oto na głowie coś niepodobne do niczego (ani limahl, ani mirej matieu, ani sal solo). nazwałabym to wyrafinowaną wariacją na temat chaosiku. kolega w pracy obszedłszy mnie trzy razy zapytany o co kamon wylewnie pochwalił ... moje nowe perfumy. no cóż. akceptacja awangardy nie jest mocną strona biurowej społeczności. a teraz to już idę. ugotuję sobie chyba to jajko. bardziej sklerotyczna chyba już nie będę ale za to ukontentowana jajem i owszem.
aha. i jeszcze specjalne pozdrowienia ślę do Ameryki (ze stosownym akcentem ofkors) – zadziwiająco sporo wejść z kraju pankejków tu bowiem odnotowuję:)
Yours sincelery b.

piątek, 3 lutego 2012

oda do waciaka

roman jeszcze daje radę. czasem tylko zapali mu się jakaś ostrzegawcza lampka ale nie padło jeszcze ostentacyjne „ja pier..., za zimno. nie jadę”. gdy się zapomnę i nie wzuję rękawiczek, dłonie przymarzają mi do kierownicy. perspektywa weekendu na Mazurach w okowach elektryzującego włos mrozu nakazuje przedsięwzięcie specjalnych środków bezpieczeństwa termicznego. o jakże dziś żałuje, że z lat dziecięctwa nie zachowałam samogrzewczych barchanów, takich wełnianych. do kolan. wtedy był to scare shit i facepalm ale dziś moja rzyć by mi za nie podziękowała. nic, nic nie może ich zastąpić. próbowałam, to wiem. kilka warstw elastycznych rajstop oraz wyszczuplające majtki z ciągliwej stali nie dają rady niestety. Zostaje mi wzuć nogi w rękawy polara. i tylko nie wiem czego bardziej w tym momencie żałować, że mam zbyt krótkie ręce, czy też, że zbyt długie nogi.

b.

środa, 1 lutego 2012

W zatrzęsieniu



Jestem kim jestem.
Niepojęty przypadek
jak każdy przypadek

Inni przodkowie
mogli być przecież moimi,
a już z innego gniazda
wyfrunęłabym,
już spod innego pnia
wypełzła w łusce

W garderobie natury
jest kostiumów sporo.
Kostium pająka, mewy, myszy polnej.
Każdy od razu pasuje jak ulał
i noszony jest posłusznie
aż do zdarcia.

Ja też nie wybierałam,
ale nie narzekam.
Mogłam być kimś
o wiele mniej osobnym.
Kimś z ławicy, mrowiska, brzęczącego roju,
szarpaną wiatrem cząstką krajobrazu.

Kimś dużo mniej szczęśliwym,
hodowanym na futro,
na świąteczny stół,
czymś co pływa pod szkiełkiem.

Drzewem uwięzłym w ziemi,
do którego zbliża się pożar.

Źdźbłem tratowanym
przez bieg niepojętych wydarzeń.

Typem spod ciemnej gwiazdy,
która dla innych jaśnieje.

A co, gdybym budziła w ludziach strach,
albo tylko odrazę,
albo tylko litość?

Gdybym się urodziła
nie w tym, co trzeba, plemieniu
i zamykały się przede mną drogi?

Los okazał się dla mnie
jak dotąd łaskawy.

mogła mi nie być dana
pamięć dobrych chwil.

Mogła mi być odjęta
skłonność do porównań.

Mogłam być sobą – ale bez zdziwienia,
a to by oznaczało,
że kimś całkiem innym.

Wisława Szymborska