czwartek, 28 maja 2015

Poniekąd o za paleolityzmem tęsknocie

jak kiedyś człowiek wsiadał do pociągu to wygadać się mógł za wsze czasy z przypadkowymi współpasażerami. a to się trafiła dawna hrabini z Polesia, a to znachor z Podlasia, a to fanatyk spiskowej teorii dziejów z Lublina. żal było wysiadać na docelowej stacji. a i w podróży jajem na twardo poczęstowali i bimbru kapeczkę się wychyliło za wolność i na pohybel. dzisiaj w pociągu głośniej od stukotu kół brzmią klawiatury laptopów i szuranie po ekranie. wszystkie twarze w odcieniu zielono-niebieskim sfokusowane na ciekłokrystalicznych, wertujące poważne elaboraty w obcych językach z mnóstwem wykresów kryjących zaszyfrowane dane na jednych zsyłające premie uznaniowe i uścisk ręki prezesa a innych zsyłające w niebyt lub czeluści piekielne za nieutrzymanie wskaźnika. nie ma, mówię wam, no nie ma w pociągu na trasie stolica- Katowice normalnego człowieka-interlokutora. jak sobie w tym wirtualnie pogrążonym towarzystwie wyjęłam do przewertowania papierowy przewodnik po jednym takim miasteczku, co go mamy w niedalekich planach, żeby wiedzieć z grubsza jak w sposób czasowo skondensowany zanurzyć się w uliczki strome a kręte by jak najpełniej zakosztować urokliwości i klimatu oraz wyczaić, gdzie dają najlepsze bacalhau, to mię omieciono wzrokiem znamionującym odkrycie obecności kosmity. jak się niebawem okazało, atmosfera spotkania, na które nas z ojcem-dyrektorem zaproszono, bardzo z atmosferą przedziału konweniowała. czuliśmy się bowiem jak na wywiadówce, na której nauczyciel wprawdzie nie pamięta imienia ucznia ale słupki mówią jednoznacznie, że statystycznie to uczeń leży. no więc według wyliczeń leżymy i tak leżąc bruździmy im w statystykach a pankontynentalny zarząd (który nigdy w życiu nie widział hali produkcyjnej i nie ma fioletowego pojęcia o specyfice naszej pracy) stosując skomplikowane algorytmy obliczył nam łaskawie ścieżkę wzrostu (w ichnich statystykach), po której moglibyśmy się wspiąć dość łatwo np. rezygnując całkowicie z wynagrodzenia za nasze usługi na rzecz stosownej daniny dla zarządu płatnej zaliczkowo no powiedzmy ugodowo 180 dni przed każdą naszą usługą. w ten oto sposób ich słupki, znaczy nasze słupki, znaczy ich słupki osiągną właściwy a więc pożądany poziom i dział analiz finansowych odetchnie z ulgą na lazurowym wybrzeżu miast siedzieć na zakurzonym dywaniku zarządu w niewygodnej pozie korzącej, czyli na czołobitnych klęczkach. kiedyś, o ho ho dawno bardzo temu, kiedyś moje drogie dzieci było tak, że dzwonił pan Stasio i mówił pani beniu kochana, szlak nam trafił to-siamto-owamto- przybywajcie z odsieczą. a myśmy spiąwszy strzemiona przybywali i naprawiali. dzisiaj jakiś wirtualny system generuje trudno dla prostego człowieka zrozumiały komunikat, który zresztą można odczytać jedynie po wprowadzeniu specjalnego, oczywiście płatnego, kodu/hasła/loginu. wskutek komunikatu należy podjąć określoną pod rygorem unicestwienia procedurę, w której zwykłe onegdaj naprawienie tego-siamtego-owego mniej jest ważne niż słupkowatość statystyki. mierzi mnie to do coraz głębszej szpiku głębi. a przez to, pomysł hodowania kóz w Bieszczadach coraz bardziej kusi. tymczasem in plus delegacji zapisujemy niniejszym wołowe poliki duszone w Koźlaku z musem selerowym serwowane w sosnowieckiej restauracji nieopodal dworca pkp, dokąd udaliśmy się z o-d w celu zajedzenia problemu wszechobecnej korporalizacji . co, wprawdzie na krótką ale wybitnie smaczną metę, nam się udało. i jeśli nadal nasze statystyki będą pełzały i wymagały natychmiastowej naszej obecności na dyscyplinującej wywiadówce to owszem, nie omieszkam zajechać. 2,5 godziny w odhumanizowanym przedziale dam radę, 2 godziny na karnym jeżyku pfff, ale za to potem – miękkie jak masło, wołowe niebo w gębie i możecie mi tymi słupkami, ten, no, nafiukać mi możecie. ale na zaś, pójdę, poszukam wolnej bacówki w Bieszczadach bo korporacyjny trynd wydaje się być w naszej branży we wzrostowych słupkach. mam nadzieję, że kozy o statystyce jeszcze niewiele wią. a jeśli nawet wiedzą, to ją jak wszystko inne, zjedzą i po kłopocie.
b.

czwartek, 21 maja 2015

bezwład beztytułowy

istnieje całkiem nieźle udokumentowana urban legend, iż jakoby właściciele zwierząt upodabniają się do swoich milusińskich. mam to samo, tylko w naszym wydaniu upodabniam się do romana. roman jest wysoki ale dość postawny, pękaty i masywny. lepszej ilustracji mojego wizerunku próżno szukać gdziebądź. kolor ma w odcieniu posiwiałe cappucino – no jak mordę strzelił liściem paprotki włos mój ostatnimi czasy konsekwentnie w tym kierunku zmierza. ale nie tylko wygląd nam się kompatybilizuje. także ogólny stan fizyczny. powolutku sypiemy się synchronicznie. romanowi odpada kolejna felga, mi skrzypi biodro. on dziwnie sapie, jakby miał w sobie dziurawe miechy i pali coraz więcej, ja mu dzielnie sekunduję. i sapię. ostatnio przepaliła się mu wiązka przewodów na skutek czego zaczął generować mylny komunikat o braku hamulców. śledząc aktualne doniesienia z kraju i ze świata czuję, że jedna po drugiej pękają mi żyłki w mózgu a te które nie pękną tlą się próbując rozebrać logicznie nielogiczność. nie wiem jak sprawdzić, czy cierpi na bezsenność, ale chyba jeśli upodabnianie przebiega prostoliniowo, to cierpi. zastanawiam się czemu przypisać podwyższone ciśnienie ale roman pewnie wie czemu, tylko jeszcze nie dociekłam subtelnych aluzji. ale generalnie. jest roman jednak nadal pogodnym, miłym i spolegliwym (w tej pierwotnej definicji) facetem, co w sumie i sobie bez zbędnej skromności przypisuję z tą różnicą, że mam chyba więcej niż roman chromosomów X. ponadto pakowny jest, jakby miał siedem krowich żołądków i tu sobie możemy przybić piątkę/klapę. oraz last bat not list : lubi słuchać tego samego radia co ja. nie ma sposobu by poznać sny romana (może śni o sabrinie w toplesie polerującej lśniącą muskulaturę maski masłem shea, hunołs) , ale jeśli chodzi o mnie to śnię tak intensywnie, kolorowo i różnorodnie, że chętnie oddałabym swoją głowę do jakiegoś zainteresowanego instytutu badawczego. niech mnie podłączą kablami (choć z uwagi na milion kręconych w nocy młynków wokół własnej osi wolałabym wariant bezprzewodowy, gdyż wydłubanie mnie rankiem z kłębowiska kabli mogłoby naukowcom nastręczyć zbyt wielu problemów. wiem, bo mam to co rano budząc się z eklerem kołdrowej poszewki na szyi i prześcieradłem zwiniętym w znak nieskończoności u stóp) i niech zbadają co wyprawia mój mózg, gdy ja próbuje spać. on bowiem we śnie żyje swoim niezwykle intensywnym i samodzielnym życiem projektując mi kilkugodzinne horrory, komedie, dramaty i seriale z udziałem ludzi mi zupełnie obcych lub z udziałem rodziny, znajomych oraz osobistości z pierwszych, drugich i trzecich stron gazet (dla przykładu wymienię choćby: romans z K.T. Toeplizem, w łóżku ze Stingiem /gbur i cham zresztą się okazał/, debata prezydencka z wiadomo kim). mocno-senne bezsenne noce – niezły temat pracy doktorskiej, podpowiadam szeptem, gdyby ktoś szukał inspiracji. i niech mi proszęjawas nikt nie zazdrości. bynajmniej. wyobraźcie sobie rocznie 365 siedmiogodzinnych seansów w kinie, z którego nijak nie możecie się wymiksować. to jest mówięjawam czystej wody HORROR. onegdaj pchnięta chwilowym niedotlenieniem półkul wybrałam się na „Noc reklamożerców”, podczas której wyświetlano najlepsze i chyba najgorsze reklamy z całego świata. najpierw było pełne skupienie, potem euforia, następnie lekkie otumanienie i skurcz gałek ocznych a po czterech godzinach ciężki stupor i pełzanie z obłędem w oczach pod kinowymi fotelami do wyjścia. i ja tak mam co noc proszę państwa. gdybym miała lekkość i łatwość pióra cholernie zdolnego literata, miast lichych reminiscencji z życia, pisałabym odjazdowe fantasmagoryczne opowiadania snów moich szurniętych. może dla tejże przypadłości tak mi podeszły opowiadania Weroniki Murek „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” – czuję tu bowiem szczególne pokrewieństwo w kreowaniu nierzeczywistej rzeczywistości (bardzo polecam, niech się państwo przy tej lekturze ubawią, oderwą od ram, schematów i wszelkiej logiki i zaczerpną umysłem czystej wyobraźni). a tymczasem wracając na jawę, z niejakim skonsternowaniem skonstatowałyśmy dziś z koleżanką z biura, obdarowane 12 letnią whiskey z okazji szczęśliwego powrotu ojca-dyrektora z urlopu w Irlandii, że częściej na naszych biurkach goszczą flaszki nadobnych napitków niż kwiaty cięte w wazonie. i to on! On! Ojciec-dyrektor winien jest rozpijaniu pańszczyźnianych . gdyż obdarza nas tak od lat dwudziestu bezmała z okazji świąt wszelakich, nie wyłączając himmelfahrt , pfingsten (państwo odnotują uprzejmie w sztambuchu, że to ta najbliższa, niehandlowa niedziela umajona tatarakiem) oraz z okazji dnia górnika, hutnika i metalowca, nie wspominając już o urodzinach, imieninach, rocznicy ślubu, rozwodu , szczepienia na dur brzuszny i pierwszego mleczaka. i za to w sumie ojcu-dyrektoru, jako zapamiętały lubieżnik tychże destylatów, składam tu oficjalnie godblesju o-d.
b.

środa, 20 maja 2015

Oldschoolowym busem po tarchomińskich duktach i niuansach historii


w ubiegłym tygodniu natarcie medialne nocy muzeów zaczęło mi omalże wyłazić z lodówki. lodówkę bowiem traktuję również jako medium, czyli środek masowego przekazu. gdyż to do niej zaglądając rankiem i wieczorem wiem. wiem co zjem. podczas gdy próby wsłuchania się w inne massmedia implikujące mi np. prezydenta nadal powodują, że widzę albo czarną ciemność albo ognie bengalskie z mokrym lontem. a tymczasem lodówka prawdę ci powie a nawet jako multimedialna dostarczy wrażeń wielosensorycznych, od widoku dorodnej pleśni na czymś co kiedyś było chyba jogurtem po swąd pakuneczku, którego pochodzenia, wydobywszy coś szczypcami, nie zamierzam zbyt intensywnie analizować. przekaz lodówki jest klarowny, zero-jedynkowy: non konsumatum-konsumatum. no więc gdy noc muzeów wylazła mi prawie z lodówki postanowiłam jednak podjąć rękawicę. jako tłumofob wsobny natychmiast odrzuciłam peregrynację po mieście. zresztą poprzednie straceńczo podjęte próby zbliżenia ze społeczeństwem w tej szlachetnej idei odstręczyły mię skutecznie, bowiem limit stania w kolejkach uważam za wyczerpany. a tę resztkę co mi jeszcze się ostała zostawiam na potrzeby naszej ulubionej państwowej służby zdrowiu (co mi przypomniało kampanijny postulat panującego prezydenta o uchwaleniu ustawy jakby poniekąd zakazującej chorowania jako antidotum na kulejący Nasz Fundusz Zdrowiażyczący – brawo! tak trzymać!). noc muzeów postanowiłyśmy więc z alaską scelebrować w jakiejś miłej, niszowej sytuacji. najlepiej niedaleko domu, ot rzut filcowym beretem. i oto okazało się, że Tarchomin nas nie zawiódł, a przeciwnie. zawiódł nas po swoich historycznych szlakach, które wbrew temu co o nim mówią, że jest li jeno senną sypialnią stolicy, kryje w sobie wiele sekretów i pasjonujących historii sięgających co najmniej XVII w. wsiadłszy więc wieczorową sobotnią porą w oldschoolowy żółty bus objechałyśmy wiele tarchomińskich i białołęckich ścieżek, które doskonale znamy z naszych bicykolwych peregrynacji ale ich historia była dla nas do tej pory mało lub zupełnie nieznana. nie wiem, czy takie było pierwotne zamierzenie konstruktora busa ale my siedziałyśmy na pięknej stylowej, białej ławce ogrodowej ustawionej na końcu pojazdu a dla wygody nadprogramowych pasażerów obleczonej w czerwony flausz. obok nas siedzieli młodzi fotoreporterzy, którym zawdzięczamy upamiętnione dla potomności profesjonalne zdjęcia z tej wycieczki, na których i nasze skromne oblicza zaistniały i wiszą sobie w sieci (sława, sława, sława!). w dwie godziny objechałyśmy Tarchomin i Białołękę zaglądając do różnych zakamarków tchniętych historią. byłyśmy np. na ul. Ambaras, gdzie hrabia Rej, pasjonat utworzenia na Białołęce warszawskiego SPA z kortami tenisowymi i leczniczym działaniem wydm piaskowych aromatyzowanych endemiczną sosną, zechciał był zakopać sobie skarb w pobliskim lesie. i pomyśleć, że przez kilkanaście lat, w nieprawdopodobnie bliskim sąsiedztwie, uprawialiśmy tam przaśny grilizm miast wyjść na pole i pogrzebawszy patykiem dojść do fortuny(skarbu Rjea), za którą można by tu letko obstalować domek z ogródkiem albo i dwa. no ale. margaritas ante porcos. zanurzeni po kokardkę w grilowanych kotlecikach , kiełbasach i mięsiwach w zalewie (oj, w obfitej zalewie) ani żem myśleli(śmy) o innych niż kulinarne skarby. i tak to domek z ogródkiem przeszedł nam był koło nosa zanurzonego w aromacie dymnej wędzonki z czosnkiem i lubczykiem. ale za to pamiątka po kiełbasach dzielnie trwa w naszych boczkach i fałdach. ponadto obmacałyśmy oficynę domu opieki nad warszawskimi młodocianymi kurtyzanami, w którym w roku 1943 wystawiono dla panien upadłych i dziatek uratowanych przez Irenę Sendlerową Pastorałkę z udziałem Schillera, Barszczewskiej i Miłosza. okazało się również, dzięki opowieściom naszego szalonego przewodnika z lekko jeno ujarzmionym adhd, iż oto w zasadzie mieszkam prawie w nawie pierwowzoru pałacu Mostowskich czyli prawzoru komendy stołecznej policji. zarażone bakcylem zamierzamy odbywać kolejne wycieczki po białołęckich i tarchomińskich duktach o czym nie omieszkam donieść we właściwym czasie. zamierzam nawet zaproponować organizatorom podróż szlakiem nadwiślańskich wyszynków, z których te najprzedniejsze przykleiły się do wiślanego wału i kuszą hamakami, drewnianymi w gęstym listowiu ukrytymi ławami, zapachem smażonej kiełbasy i kiszki ziemniaczanej oraz chwalebną ceną chmielowego. w końcu za lat 50 będzie to w dobie ewolucyjnej cyfryzacji życia już zaiste historia na miarę nocy muzeów. „państwo spojrzą, zakrzyknie wirtualny przewodnik: o tu, tu właśnie siadywali tubylcy, niegdyś wasi protoplaści. i sącząc dziwny, żółty płyn na bazie szyszek chmielowych z sokiem lub bez rozprawiali analogowo, fejs tu fejs bez użycia fejsbuka a wkoło tzw. ptaszyna (żywa, nie syntetyczna) świergoliła jak oszalała, duktem szły dziki z małymi warchlakami, a w nadbrzeżnej gęstwinie bobry obgryzały drzewa (państwo sobie potem w googlach sprawdzą co to ptaszyna, drzewo, chmiel, dzik i bóbr oraz hamak. proszę bardzo, wracamy do woonochoda i lecimy dalej mamy dziś jeszcze w programie przechadzkę zrekonstruowanym starodawnym mostem północnym i w bonusie taras widokowy z pałacu kultury, najniższego budynku stolicy”. zakład, że tak będzie ? a ja tymczasem zamierzam się historiograficznie poświęcić i niebawem zawisnąć w hamaku na wale jako przyszły eksponat z kuflem (bez soku) w garści. czego i Wam życzę.
b.

czwartek, 14 maja 2015

Himmelfahrt, czyli o względności czasu


w całym chrześcijańskim świecie święto Wniebowstąpienia jest świętem ruchomym i odbywa się dokładnie 40 dni po Zmartwychwstaniu. Czyli tegoż roku dziś. wszędzie, lecz nie w Polsce. w Polsce świętujemy tę rocznicę w VII , czyli najbliższą niedzielę wielkanocną. takie zdziwko czasoprzestrzenne małe, że nobojakto? podrapałam się eschatologicznie po zmarszczonym czole nagabnięta przez teutońskich przyjaciół, czemu my, ultrakatolicy Europy nie świętujemy podczas gdy oni i owszem jak każe pismo, świętują i proszę do nas nie dzwonić, nie pisać, światłowodu na próżno nie rozgrzewać. bo nas nie ma i nie będzie aż będziemy, więc najpewniej dopiero w poniedziałek. bowiem instytucja mostków między wolnym czwartkiem a pracującym piątkiem i wolnym weekendem jest uświęcona tradycją panglobalną i nikt tego ludzkości a zwłaszcza masom pracującym nie odbierze i kropka. nawet jeśli ludzkość już nie bardzo kojarzy czemu ma wolny czwartek. wolne dni w te dni po przydają się zwłaszcza Germanom, gdyż w Niemczech jest to jednocześnie święto ojca/mężczyzny celebrowane gremialnym wyjazdem wszystkich mężczyzn na zieloną trawkę, gdzie intensywnie zajmują się suszeniem wysokooktanowych opakowań szklanych i aluminiowych a kobieta wiernie czeka schładzając w domu z umytymi oknami kompresy z krojonego kartofla i kruszonego lodu. no więc, ad rem, przemyśliwując ten fenomen rozbieżności dat wniebowstąpienia najpierw wykluczyłam różnice w strefie czasowej. no mógł Pan wstępować do nieba godzinkę naprzód lub godzinke wstecz ale przeca pozostając wciąż w podobnej długości geograficznej nie całe trzy dni później! więc łaj bożeńku łaj żeś się tak u nas spóźnił?! i tu mi pomysłowy dobromir zrzucił z impetem na ciemię fioletową kulkę bilardową. juhuuu! a było to tak, być może:
przyszedł Jezus do nas Polaków i mówi
- no chłopaki ( myślał pewnie i dziewczyny, ale ten współczesny gender nieco psuje narrację, więc wybaczcie, dziewczyny, pomijam was symbolicznie, takie czasy były zresztą, no) będę się zbierał, pozdrówcie ciocię Jadzię i wujka Albercika . miło było ale pora się zwijać, bo tam na mnie ojciec czeka.
a chłopaki (i dziewczyny pewnie też) co im we krwi słowiańskiej, polskiej krwi najszlachetniejszej na świecie, płynie szeroką strugą tzw. polska gościnność, chórem i hurmem zaprotestowali
- ale Jezus, kochaneńki, gdzie ty się tak spieszysz, tatko poczeka. zobacz, noc taka młoda, bigos się grzeje, Zośka dolepia ruskie pierogi a Heniek poleciał na metę i zaraz będzie patykiem pisane, tak jak lubisz. siadaj stary i się nie wygłupiaj. do nieba zawsze zdążysz.
i usiadł był i został się z nimi. z nami, znaczy. krzesanego zatańczył, przez krzew gorejący, wróć, przez ognisko skacząc, ballady Grzesiuka zanucił, zasmęcił się pod wierzbą nad nokturnem Szopena, w końcu jednak płaszcz otrzepawszy z okruchów baltonowskiego bochenka spojrzał na kolejny poranek i przesączający się w klepsydrze piasek z pustyni błędowskiej oznajmił, że no sorry, ale tu time is ower i wszedłszy w świstoklik znikł był i tyle go widzieli. a było to trzy albo i cztery dni po tym, jak się pożegnał z całą świata resztą. i na pamiątkę tego wydarzenia świętujemy odmiennie. co w te dni w biurze skutkuje squashem w miejsce ping-ponga. bowiem w normalne dni gdy piszę do Germańca , że ja cię tu pożądam, to on mi natentychmiast piłeczkę odrzuca i odpowiada, że proszsz bardzo, bitte sehr, dajesz 10000 euro i mnie masz. a gdy piszę w te dni mostkiem weekend spinające to on mi nic nie pisze, tylko maszyna jak ściana oddaje na pytanie automatem, że pana nie ma w domu i może wróci, jakbógda, za czas bliżej nieokreślony (bo w sumie, kto wie jak długo na czele nosić trzeba kartofla z lodową kruszonką by ból istnienia czytaj ciemienia ustąpił). i tak to dzięki temu czasowemu przesunięciu Wniebowstąpienia miałam dziś cija w pracy luzik. a w związku z tym zachodnim mostkiem na jutro zaplanowaliśmy sobie gardenparty z sajgonkami, na które się mi właśnie marynuje w hoi sin souse łosoś oraz dojrzewa kolendra. więc. jeśli Państwo zechce do nas jutro zadzwonić, to prawdopodobnie nie wejdziemy w interakcję. ale automat zgłoszeniowy chętnie przyjmie wasze wnioski i uwagi (zażalenia jakoś się nie nagrywają, wada ukryta fabryczna nagrywarki. a za nią nie ponosimy odpowiedzialności).
b.

poniedziałek, 4 maja 2015

Ludyczna ludowość majówkowa z intensywną domieszką sadzonkarstwa i dżipizmu

o jakże miło było rozczarować się w ten weekend co do prognoz prognostyków wieszczących obszerny szturm deszczu w temperaturze oscylującej w okolicach 10. było dobrze ponad 10 i w dodatku bezdeszcznie. no, może troszkę nas skropiło w skansenie w Olsztynku (Muzeum Budownictwa Ludowego - Park Etnograficzny) ale za to wrażenia zbilansowały deszcz na in duży plus. skansen polecam, bo pięknie położony na ogromnym terenie imitującym prawdziwą wieś. z kościołem, wiatrakiem, stawem i drewnianymi chatami wokół których dziobią, beczą, wierzgają i gdaczą żywe kury, indory, koniki, owce i barany. wiosna w stu odcieniach zieleni okraszonych mgławicą kwitnących drzewek owocowych i żółcienią mleczy dodała temu skansenu wielkiego uroku. a w chatach zaaranżowane piękne, stare wnętrza ze starymi meblami, sprzętami, czarnymi kuchniami, piecami kaflowymi, malowanymi meblami , garncami oraz manekinami udatnie udającymi a to tkanie a to butów zelowanie a to dzieska w kołysce u powały zawieszonej kołysanie. oraz była tam zabytkowa wygódka zewnętrzna z jakiej, ekskuzemła, dziecięciem będąc, samam korzystałam podjadając wiśnie szklanki z drzewa, co na gumnie rodziło jak gupie. a w dodatku odbywał się na głównem placu wioski jarmark sztuk ludowych wszelakich i pisząc ludowych obejmuję tu baaardzo szerokie spektrum ludowości sięgające po drewniane kuferku dekupażowane hello kitty. śliczne. ludowość była niezwykle aromatyczna i smaczna. pęta wędzonych kiełbas, schabów i szynek, spirale kaszanek w jadalnym flaku, kobiałki serów korycińskich z kozieradką i czybrycą, miody od szczęśliwych pszczół, chały prosto z pieca, wata cukrowa i sprężynowe ziemniaki – wszystko to chciało się natychmiast nabyć, zjeść i mlaskać. obok sztuki ludowej kulinarnej rękodzieło artystyczne szydełkowane, strugane, lepione z gliny i solnej masy, plecione z wikliny i mechacone z filcu, gałgankowe laleczki, sóweczki, poduszeczki także ze współczesnemi motywami, które za lat 50 dzieci naszych dzieci będą oglądać w muzeach etnograficznych jako prastarą sztukę ludową. jako wielka admiratorka folkloru zachłystywałam się do wypęku. uwielbiam prawdziwy folklor wiejski i jeśli nie zbyt mocno zahacza o pseudo-cepeliowski kicz biorę garściami i w nim nurkuję. a niechby trwał nawet tylko ślad, namiastka, nawiązanie. niech trwa. niech żyje swoim życiem w drobnych rzeczach i sprzętach, w obrazkach, krzyżykach, koszyczkach i garncach. żadna teflonowa patelnia ani kombiwar z elektronicznym czasomierzem nie zadadzą takiego szyku i nie dostarczą tylu estetycznych wrażeń co gliniane dwojaki, dzban na zakwas i ptaszki – gwizdaszki do świergolenia. wytaszczyłyśmy stamtąd prę kilo wikliny, kiełbas, kaszanek, glinianych ptaszków, koników i świeczkę z pszczelego wosku o aromacie propolisu na katar i zen. a potem nastąpiła właściwa część weekendu, podczas której posadzono tryliard sadzonek i wysiano bilion nasionek. domniemywam, że jeśli. jeśli te sadzonki i nasionka wykiełkują w postać powszechnie znaną z almanachu roślin ozdobnych tam, gdzieśmy je wetkli w suchą jak pieprz syczuański ziemię, to i na marsie będzie można hodować jabłonie, grusze i łubin o właściwościach nasennych i liściach podobnych choć nie tak euforyzujących jak ta no, no wiecie ... . o pozytywnych wynikach eksperymentu niewątpliwie powiadomię nasa, spółdzielców z ogródków działkowych piaszczystych wydm Sahary oraz , redakcję „Motyką i szpadlem”. generalnie spodziewamy się cudu na miarę działkowca tysiąclecia. ponadto zupełnie przypadkiem zostałam kierowcą off-roadowym przejechawszy po terenie silnie zmuldowanym odcinek 273, 50 metrów z gazikiem na holu i czuję, że drzemie we mnie potencjał w tej dziedzinie. i pfff, proszę japaństwa, co to za pikuś jest jechać starym jak świat amerykańckim jeepem o automatycznej skrzyni biegów (o której kiedyś, ho ho ho, gdym miała stosowny odbiornik fal elektromagnetycznych wizyjnych, usłyszałam w pewnej audycji tego pana co go wygrzmocili za mordobicie). pouczona, na zaś, na okoliczność brońciepanbóg używania lewej stopy, przed wyruszeniem w trasę właściwą nogę zanihilowałam uwiązawszy do biodra luźnym dresu rękawem . zmiany biegów subtelną wajchą przy kierownicy przypominającą rurkę bimbrownicy jednak jakoś nie udało się mi opanować w potrzebny wnet, więc w stosownych momentach wkraczał z rozwianym prędkością ćwierci węzła na minutę włosem właściciel jeepa i dokonywał skomplikowanej zmiany biegów przez uchylone okienko. najs and godblesju Jack. idę. poszukam, gdzie się odbywa najbliższy off-road w okolicy. nowoodkrytego talentu bowiem nie należy w tlącym popiele zasypywać.
b.