piątek, 30 marca 2012

Ząb czasu, ząb ekranu czyli odado-tabletki

dwie na stawów skrzypienie
jedna na starość radosną
kolejna na uodpornienie
i ta co ją łyka się wiosną
na nadmiar lub na braczek
na szereg dziwnych wypaczeń
ze względu i na wskutek
na zaś oraz z pobudek
by wzmóc lub by umniejszyć
poskromić, bądź upiększyć
więc łykam, łykam stale
tak dalej i tak dalej
lek


co rano czeka na mnie amatorsko i intuicyjnie wytypowana przygarść tabletek. to efekt samodzielnego diagnozowania co mi dolega gdy dolega a co dolega gdy nie czuję, że dolega. bo że dolega, to wiadomo. ząb czasu szarpie już moim rocznikiem. więc przygarść połykam z ta myślą upartą, by jak najdłużej i jak najsktueczniej wszelką dopadłość, przypadłość i niemoc mógł zmóc polny dziurawiec, pluskwica bagienna i schelatowany cynk. bo pierwsza z zaplanowanych w nfz wizyt dopiero w maju, gdy kwitną bzy.

b.

czwartek, 22 marca 2012

afera salatera

na skutek nieskoordynowanych ruchów oraz ograniczonej przestrzeni w kuchennej szafce wiszącej dokonałam samozniszczenia rodowej salatery porcelanowej pękając ją na dwie zupełnie nierówne połówki. oglądnięcie szczątków upewniło mnie, że pękłam tę salaterkę po mistrzowsku bez żadnego prawie uszczerbku w porcelanie co oznacza, że przyłożywszy do siebie dwie nierówne połówki nagle wtem znienacka otrzymałam salaterę jak nową i to w jednej części. wniosek mógł być tylko jeden. szlachetna porcelana ma szansę odzyskać swój pierwotny kształt i powrócić na stół w pełnej krasie a tym samym uniknąć umieszczenia w zielonym pojemniku na odpady po alkoholowych libacjach (choć jako wielokrotna nosicielka tatara z powodzeniem mogłaby odnaleźć wspólny język z wysuszonymi flaszkami, no ale przyjmując, że w pojemniku głównie lądują odpady po tanim winie lub browarze, to jednak dla salatery byłaby to degradacja , mezalians i szejm straszny). aaaaaaaaaaaaby więc powrócić salaterę na stołu wdzięczne łono dokonałam precyzyjnego sklejenia za pomocą środka silnie a szybko klejącego. po paru sekundach pasowania nierównych połówek otrzymałam jedną zgrabną salaterę o wizerunku prawie nieskazitelnym i tylko wprawny mikroskopista mógłby dostrzec subtelną rysę świadczącą o tym, iż jest to salatera z przeszłością. kontenta byłabym niechybnie bardzo wielce z tej udanej reaktywacji, gdyby nie finał finałów. oto bowiem postawiona na moim kuchennym stole świeżo sklejona salatera przywarła doń jak przyspawana resztką przeźroczystego kleju. mam więc teraz stół z przyklejoną na wieczność salaterą. a że salatera pożyczona to mam dylemat. oddać naczynie w mozaikowych, porcelanowych kawałkach tkniętych młotkiem w celu trwałego rozdzielenia ze stołem, oddać salaterę ze stołem czy też wariant najbardziej polubowny, który nasyci wilka i owcę ocali: oddać salaterkę z wyrżniętym fragmentem stołu
b.

poniedziałek, 19 marca 2012

ran forest, ran

nagle, wtem i znienacka posiadłam pracową lukę w nawale. nic się nie pali, najwyżej tli dopiero lub dogorywa, nic się nie wali najwyższej majestatycznie zsuwa z kalendarza spraw. więc. zamierzałam się tą chwilą porozkoszować a potem wykorzystać czas wolny na wprowadzenie konstruktywnych zmian, które pozwoliłby choć w niewielkim stopniu okiełznać i usystematyzować chaos w jakim pracuje. wiem - sprawa z gruntu przegrana. ale pomarzyć wszak można. no to już już stawałam się lotosem na tafli gdy nagle wtem i znienacka wszystko jebutnęło za sprawą kilku nieopatrznie otwartych maili. praca w serwisie nieco przypomina pracę w pogotowiu. ztem, że miast nabzdyczonej wątroby albo utkniętego w przełyku śledziego ogona mam tu przypadki gwałtownej zapaści cybernetycznej albo rozhisteryzowane wrzeciono. no to zwinęłam to jezioro na którym się miałam lotosem kołysać, włączyłam tryb awaryjny i ruszyłam ratować świat maszyn. miałam wśród wielu mniej lub bardziej poważniejszych zgłoszeń przypadek samouleczenia, który szefa serwisu producenta maszyny na długo wbił w siedzisko. oto bowiem diagnozowana zdalnie przyczyna ustąpiła nagle dzięki wypluskaniu wadliwej części w pszenicznym destylacie. się tak więc zastanawiam, czy we wszelkich innych awaryjnych zgłoszeniach nie zalecić najsampierw setki. ba – dwóch. jedna w gardło operatora, druga na część wadliwą. poza tym doszłam dzis do ściany własnej demencji. otóż przeglądając wizytownik kolegi obśmiałam się jak pijana norka z pewnego kawału, który samam jakiś czas temu koledze zrobiłam. dziś kawału tego (sic sic sic!!! o zgrozo!) nie rozpoznawszy. i trochę nie wiem, czy jednak się cieszyć, że wic przedni, czy raczej jednak martwić, że oto wpadam we własne sidła jak pijany kłusownik bezksiężycową nocą. a wieczorem znowu potruchtałam swoją tarchomińska pętlę. dziś cały odcinek od trzeciej bazy do staropańszczyźnianej plus jakieś 800 metrów w bonusie rozgrzanych mięśni. du ju beliw mi? – nadal truchtam. rzyć nadal wprawdzie faluje mi podczas truchtania niczem woal panny młodej w kabriolecie a stawy biodrowe już nie jęczą a ryczą donośnie nieczem Wyjąca i Wściekła z Walkirii Wagnera. ale ja się nie poddam tak łatwo. do końca roku zamierzam przebiec bez zadyszki, zakwasów i reanimacji defibrylatorem dystans 8 km. tak mi dopomóż obszerny mięśniu przyśrodkowy i pośladkowy wielki.
b.

wtorek, 13 marca 2012

klin z alkoholem

alaska twierdzi, że po imprezie z okazji międzynarodowego dnia kobiet miała alkomierzem potwierdzone 0,0 alkoholu w wydychanym. shejmonmi.a zarazem : hm. dwa litry wysokoprocentowego destylatu okazały się azaliż nędzną podróbką? albo sedno leży w niewylosowaniu ani jednego gud-bedlaka. a propo losowania, niniejszym uprzejmie donoszę, że ktoś ponoć podiwanił jadwidze wielkanocnego króliczka więc muszę wszcząć inwestygejszyn – będę waszym monkiem i szatanem z siódmej klasy w jednym. po imprezie zostało mi dużo liści cykorii , wspomnienie zalanego golfisty, falującej ciąży i przypadkiem odnaleziony słoiczek miodu, którego szukałam od trzech tygodni. oraz niestety ćwiartka tortownicy z ciastem. więc dziś, dla jej odreagowania smyrgnęłam truchtem niedużą pętlę po tarchominie. jeśli między 17:30 a 18:30 zatrzęsły się wam szyby w oknach to byłam ja. nadal uważam, że pływanie jest dobre dla ryb a bieganie dla czworonogów ale wskaźnik bmi tak mi robi koło pióra, że muszę mu zadać klina. z wiekiem mój wstręt do sportu znacząco przybiera na sile niczym lawina ale umówiłam się sama ze sobą, że dopóki mi nie zastrajkują stopy i kolana będę truchtać. ja – mechagodzilla tarchomińska.
b.

ps. misie były dziś na pierwszym spacerze. byłam z nich taka dumna. idę sączyć yerbę. czuję, że po niej będę mogła czytać marukamiego w oryginale.

b.

ps.ps.

po truchtaniu: stopy OK, kolana OK.
ale @#$%^ ^&* staw biodrowy prawy pilnie nabędę wraz z instalacją. bo taka jestm dziś bardziej powłóczysta niż zwykle.

piątek, 9 marca 2012

de ża wu że nu ła

dzwoni rano szef do firmy i z zadziwieniem konstatuje twoją niewytłumaczalną logicznie, uporczywą awersję i pogardę do korzystania z zaplanowanego i ba, udzielonego urlopu.
pracocholizm vs skleroza.
kod kreskowy dla wtajemniczonych: 10.03.2012.18:00-pukać dwa razy
b.

środa, 7 marca 2012

bezloczna bezsenność na Tarchominie

wypadłam z łóżka o 5:15. no to poszłam sobie ułożyć loki. efekt imho śliczny. po kwadransie wszystkie leżą plackiem w kompletnej niepamięci modelującej szczotki. poproszę w prezencie perukę. najlepiej blond. i wąską talię.
b

piątek, 2 marca 2012

Generalny stan zapalny

w zasadzie a nawet w zakwasie mogłabym tu wkleić jakąś notkę wcześniejszą, że w biurze spirala armagedonu rozkręca się na szerokim łuku i wali po oczach zjadliwym siarkowym ogonem komety. w związku z czym ostatnimi dniami wyprowadzam obiad do pracy na spacer i potem go przywożę na staropańszczyźnianą curik. o ta późna pora powrotna ani mię nęci ani mię grzeje taki posiłek. w ogóle mię nie nęci posiłek odgrzewany par exellence. najlepiej je misie z gara podczas preparacji, potem to już mogłabym to komuś oddać. a w zamian dostać coś zupełnie innego. aczkolwiek też do konsumpcji. to samo mam z mrożonymi nadwyżkami żywności. wyjmuję takie pudełeczko ze zbrylonym lodem, równie dobrze jak potrawka z kury może to być leczo z cukinii albo towot z tymiankiem. rozmrażam i podczas tego rozmrażania wybuchiwa we mnie taki wstręt , ale to taki wstręt do mrożonki, że ciepam to na powrót w zamrażalnik. gronkowca się nie boję. bo co mi tam gronkowiec, gdy od z górą lat dziesięciu wcinam ponoć siarkoazotan zamiast soli. a może ten nadobny beztlenowiec okaże się tak zjadliwy, że zneutralizuje działanie zafajdanej soli. a jak się nadarzy okazja, a wszak się nadarza tusz tusz, smyrgnę zawartość wszystkich zamrożonych pojemniczków do jednego gara i uwarzę soliankę. bo takie mam wyobrażenie, że soliankę robi się ze wszystkich podręczników, znaczy z podręcznych wiktuałów będących na stanie. ponoć solianka (mówią pudelki i kozaczki) jest teraz na salonach very sofisykejted. a w końcu czemś muszę błysnąć na celebracji dnia kobiet. co nie jest łatwe po smakowych walorach lat osiemdziesiątych u alaski.
no więc tak: będzie zupa na bazie i płynna podbudowa w postaci osławionego sexem w wielkim mieście drinku dosmaczonego paloną nad kieliszkiem skórką pomarańczy (trund taki) . istnieje prawdopodobieństwo, że dla uzyskania efektu spalenia użyję jakiejś płynnej podpałki. bo. szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak bez użycia miotacza ognia spalić wilgotną skórkę cytrusa. no to. skoro już ustaliłam menu, pójdę położę się na tapczanie gdyż wtem nagle i znienacka dostałam pakiet darmowych dreszczy a termometr rtęciowy się zdematerializował i muszę działać na oślep, choć skutecznie. gdyż na jutro zapowiadają aurę wyborną i zamierzam tę aurę przetruchtać. choć na razie rozsądek podpowiada mi ustalenie trasy truchu w bliskim sąsiedztwie tojtoja. być może jutro wykonam siedemset okrążeń wokół tego przybytku, czym pobiję rekord ginesa w kategorii „ bieg z nerwowym pęcherzem”. no więc tymczasem pa. pa, moje wy czytadełka wdzięczne, moje wy opoki i wirtualne byćalboniebyć. dzwońcie do mnie na tapczan. numer znany redakcji.
b.

Czy ktoś widział dziub-dziuba ?


jeżdżę cija sobie codziennie obok takiego plakaciku, a że jeżdżę stojąc głównie gdyż azaliŻ przejezdność w naszym kraju jest zdefiniowana dość swobodnie, to miałam czas wyśledzić o co chodzi z tym plakatem. najpierwej bez czytania to sobie pomyślałam, że oho ho warszawska jesień i skołtuniona klawesynistka. potem, że to reklama jakiegoś awangardowego fryzjera. ależem się w końcu doczytała, że to to na bilbordzie madonna louise ciccone jest. rozumiem, że stopień trudności sfotoszopowania m. sięgnął brukozenitu i dlatego tu zastosowano włosiennicę jako maskownicę. jednakże droga pani m., jeśli o mnie chodzi , to równie dobrze na tym plakacie można byłoby umieścić jeżozwierza albo przekrój poprzeczny kłębuszka nerkowego – efekt byłby ten sam, a może i lepszy.
b.