wtorek, 27 stycznia 2015

Goodbye my love, goodbye

Cholibka, kolejka do Piotrowych Bram się zrobiła. Konwicki, Barańczak, a teraz jeszcze o . Temu się zachciało. do raju. szkoda. Każdego szkoda. ale Demisa jakoś mi tak szkoda bardziej sercem niż rozumem. stara już jestem i wzruszliwa wielce i temuż to faktu na karb zrzucam, że pierwsze takty każdej Jego pioseneczki wyciskają mi zawsze albo uśmiech szeroki jak Ganges albo ślozy chyżo po polikach płynące. Demis zwany Kaftankingiem odszedł i już nie zatańczy z Ireną Dziedzic w żadnym ziemskim amfiteatrze. i nigdy nie stworzy już takich słońcem i wiatrem od morza podszytych piosenek szczerze serce szczypiących. a tyle w tych piosenkach było uczucia, tkliwości i radości życia. Kochani Grecy, bardzo Wam (i sobie takoż) współczuje Tego odejścia. Goodbye, my love. goodbye Demisie. graj Tam na najlepszych koncertach i dancingach i ukołysz łagodnie wszystkich naszych bliskich swoimi ślicznymi, latem pachnącymi piosenkami
b.

czwartek, 22 stycznia 2015

podszewka zaniechania


może i jabym o co napisała, ale kto mi rączke rozbuja. po świątecznej nirwanie i przerwie śladu tyle co po kosmitach na kaktusie. w biurze tradycyjny pożar w burdelu (ha! w lutym pójdę w końcu i ja obaczyć, czy ten kabaretowy jakosik przystaje do mojej rzeczywistości. tuptam relaxami ze zniecierpliwienia. mówią weki, że silnie okraszony nieobyczajnymi pannami na k. będę więc słuchała selektywnie bo mam drażliwe na k ucho). codziennie zaczynam w biurze przed ósmą, kończę przed siódmą jako wyleniały flak na kaszankę. a chodzą słuchy, że bliscy bliźni mają jeszcze gorzej. się nie będę licytować. w każdem przypadku to granda i tu pardonemła cytat z Dukaja wszystko to „chuj, zbój i propaganda” rzekłam. nadomiar roman znowu w szpitalu. chcieli mu wszczepić baypasy ale się okazało, że akuratnie wyszły i nie wiadomo kiedy wrócą. a przecież poszłam z nim do doktora jedynie z powodu niepohamowania w ręku. bo jak zauważyłam, na ręcznym z górki ślicznie się roman stacza, ruchem jednostajnym i dostojnym ale jednak stacza. a pan Zenek, ten od wlepiania przepustek i stempli mówi , że nie nada. żenada. no a po prześwietleniu wyszły baypasy i inne cenne frykasy. bidulek rozpruty leży więc na stole operacyjnym i czeka na organa a ja tymczasem popylam komunikacją miejską. bileciki karnie kasuję i fru, fajnie jest. gorzej, że jak z buta od przystanku to albo leje albo jak dzisiaj się zimie przypomniało, że ojej zapomniałam nasypać w grudniu to teraz zrobię biały nalot dywanowy. no topsz. w końcu się śnieg zimie jak psu buda z michą przynależy. za przyczyną mokrych opadów ze skonsternowaniem skonstatowałam, że moja mokra czapka z pomponem pachnie zwarciem instalacji elektrycznej. serio serio. to jest naprawdę surrealistyczne wrażenie, gdy w środku miasta na chodniku poczujecie swąd z przepalonego gniazdka. chyba nie chcę wiedzieć z czego ta czapka jest zrobiona. czyżby z wełny owcy przegryzającej kabel od żelazka? no ale. się nie boję wcale. bom wszak wnuczka elektryka a wiadomo. elektryka prąd nie tyka. w czem pokładam głęboką nadzieję patrząc jak mój kuchenny żyrandol coraz niżej opada wyciągając z sufitu kolejne metry kabla. jak tak dalej pójdzie, za jakiś miesiąc spodziewam się na jego końcu ujrzeć głowę generalnego dyrektora pobliskiej elektrowni i jego paprotkę. bo się mi dyrektor zawsze jakoś z paprotką kojarzy (Gruza, Gruza winny. wszystko przez Czterdziestolatka i jego Zjednoczenia). tymczasem idę sobie stąd. bo na mnie czeka różowiutki ozór w galarecie i słoik chrzanu. co jakoś dziwnie mi nie zgadza się, sprzeciwia, KOLIDUJE! jednakowąż bądź z moją ideją bycia wegetarjanem. bo ja owszem. mogę być wegetarjanem . ale. tatar, mielone, schaboszczak, nóżki cielęce i ozorek zostają!
b.

środa, 14 stycznia 2015

na we tu, kor ki są

w autobusie wiozącym nas do samolotu czereda ludzkości gniotła się niemiłosiernie na każdym wolnym skrawku wypchanego do granic trzaskania karoserii pojazdu. obok mnie stał dystyngowany pan w aksamitnym fularze i rozmawiał wykwintnie (tak się mi bo zdawało) z drugim dystyngowanym panem w wełnianej jesionce. ponieważ ucho moje sięgało z powodu tłoku ich rozmowy, to wyłuskałam bez trudu jedną taką frazę, wpadłam w zachwyt nad ślicznym językiem francuskim i powtarzałam sobie zapamiętany wers aż do lądowania w stolicy (w tej aktualnej stolicy, lecąc z tej starej stolicy). pomyślałam, a. zapodam marianowi podsłuchane, niech mi przetłumaczy co usłyszałam i żeby nie zapomnieć jadąc trasą łazienkowska synkopowałam sobie: na we tu kor ki są, na we tu kor ki są. i nagle, gdzieś w okolicach pomnika lotnika, stojąc w korku na światłach, dopadł mię lotem koszącym gwałtowny i nieoczekiwany przebłysk inteligencji zniewiadomoskąd. i skojarzyłam zasadność wypowiedzi rzuconej w eter gdyśmy czekali na pasie startowym czekając dość długo na dowóz do schodków bombardiera. i najpierw myśl miałam taką naiwną, że jednak mimo wszystko rozumiem po fransusku a potem, że jednak eksplikacja jest bardzo bardziej prostsza. ot tylko potwierdza odwieczną regułę, że co głuchy nie dosłyszy, to zmyśli. ale nadal uważam, że owszem, zmyśliłam. za to zmyśliłam bardzo wykwintnie, bo po frąsusku. ne spa?
b.