piątek, 27 września 2013

To be or not to be. in touch with the world


jest godzina 7:45 gdy program pocztowy w biurowym komputerze już trzeci raz ulega tajemniczemu zawieszeniu i odmawia wysyłania maili. nie mam z tym problemu tak długo jak długo nagle nie pali się kilka pożarów a wymiana zdań pisanych i plików zdjęć via internet nie stanowi przedłużenia sikawki. użycie faxu, powszechnej w poprzednim wieku drogi korespondencji wychodzi raczej kulawo. interlokutor po drugiej stronie kabla, do którego ślę staromodne wiadomości telefonicznym łączem twierdzi, że w ich sprzęcie egzystuje wybujała nad wyraz kolonia stawonogów, które żywią się z ukontentowaniem zasobami papieru pozostawiając na nim abstrakcyjne wzorki a’la kał basa i mocz tenora, co wydatnie zniekształca odbiór informacji. więc zgrzytam, wściekam i rzucam tatarem mimowolnie skrzętnie omijając ... mać. bo. jakoś mi grzęźnie w ustach, zarezerwowane na jakieś nieznane, gigantyczne pandemonium. może i komuś ulży jak chlapnie ... mać, mnie uwiera i nadal zawstydza. no więc mnąc w ustach byle jakie w stosunku do nagromadzonego napięcia cholery grzmocę ze złością i na oślep w nowiuśką klawiaturę. stara zcichapęk delejtowała mi samowolnie coś, co jej się wydało godne unicestwienia, czyli w zasadzie wszystko. tymczasem pożar się rozprzestrzenia a sikawka smętnie kapie po kropelce ropą lub denaturatem miast strumieniem ugaszacza. muszę mieć złowrogą fizjonomię, bo kolega litościwie acz zdecydowanie przejmuje mój komputer i dokonuje cudownego ozdrowienia kanałów komunikacji ze światem. moja wdzięczność nie ma granic ale moja bezsilność wobec wyzwań współczesnej techniki nie pierwszy raz strąca mię w otchłań zaginionych cywilizacji. od miesiąca oswajam się na ten przykład z najnowszym modelem mojego osobistego komórkowego telefonu firmowego. wożę go do domu w ślicznym futerale, głaszczę po drewnopodobnym opakowaniu i cierpnę na myśl o jego uruchomieniu. i używaniu wszystkich danych mu funkcji. jestem homo raczej lekko sapiens neanderthaliensis uczepionym ostatniej, mocno uschniętej i zwisającej nad ziemią gałązki prajabłoni i strasznie boję się puścić w wirtualny bezkres.
b.

środa, 25 września 2013

Blitzaktion

śmigłam cija dzisiaj najszybszą delegacje świata ever. o szóstej rano wyruszyliśmy z romanem nowiuśką obwodnicą południową stolicy ku wylotowi na Śląsk nasz Górny i Dolny. obwodnica jest pieruńsko fajna, bo szeroka i pusta, przynajmniej o szóstej rano i jechało się jak z bicza trzasło, choć troszkę z lękiem, że miast Pyrzowic nagle osiągnę Kutno/Koło/Turek bo to są takie infrastrukturalne odnogi autostrady a ja w nich się mało rozumiem. S8, S2, S7, szarfes S. punktualnie o 10:05 odebrałam z samolotu mojego germańskiego gościa i pomknęliśmy ku Tychom, gdzie na nas czekał interesant. sunęliśmy S1 zmienną prędkości (nie ma chyba słowa określającego odwrotność) gdyż pół Śląska właśnie frezuje asfalt lub buduje estakady nieco dotkliwie zwężając trakty komunikacyjne więc jakby nie kłopotał mnie czas przejazdu, choć wg. wskazań zdrowego rozsądku i tachomierza Tychy winniśmy osiągnąć już kilka razy. ażeby zatuszować nieprzyjemne wrażenia z podróży nagabywałam mojego gościa miłym smoltokiem o logicznie niewytłumaczalnym spektrum tematycznym (Angela i co dalej, czy dziadek zbierał grzyby, ile waży kufel piwa na oktoberfest, o wyższości chińskich ślimaków nad ślimakami amerykańskimi itp., itd.). nie mam złudzeń, że uczciwie zasłużyłam na opinię całkowitego pomięszańca. na którymś etapie naszej peregrynacji z radością oznajmiłam gościowi look, look – to tu w tym zakładzie sprzedaliśmy ostatnio aż trzy wasze maszynki do robienia ping. i natychmiast doznałam takiego świetlistego ping w mojej świadomości, że owszem to tu ale to znaczy, że Tychy minęliśmy już dobre kilka mil nazad i nadal przemy w niewłaściwym kierunku. blamaż zrzuciłam na drogowców, którzy pryzmą żwiru przysypali szyld z właściwym skrętem, zawróciłam w miejscu piruetem i już o 11:35 byliśmy u bram interesanta. w półtorej minuty załatwiliśmy tradycyjną wymianę grzeczności oraz koszulek/ wróć/ wizytówek. germański gość wyjął z zanadrza teczki taki kolorowy rysunek przypominający dzieło Picassa z okresu kubizmu analitycznego i celując palcem w sam środek zapytał „ok.?”. interesant przez mgnienie oka zeskanował rysunek do mózgu i odpowiedział „ok.”. i tak nadszedł kres naszej wizyty. była godzina 11: 47. odwiozłam gościa na lotnisko, skąd o 15:50 rozpoczynał powrót do domu z przesiadką w tętniącej piwem Bawarii. chytrym podstępem nakłoniłam go do skonsumowania lotniskowego sznycla wiedeńskiego pamiętającego z wyglądu pierwsze powstanie śląskie, napoiłam znieczulającą dawką okolicznym - tu cytat – napojem otrzymanym w wyniku enzymatycznej hydrolizy skrobi i białek zawartych w ziarnach zbóż i poddanym fermentacji alkoholowej, wypaliłam fajkę pokoju i ruszyłam do domu. podczas gdy mój gość prawdopodobnie mościł się w kolei podmiejskiej unoszącej go do teutońskiego domu z ogródkiem (pełna nadziei, że lotniskowy sznycel nie spowodował perturbacji na żadnym z pokładów samolotów) ja stanęłam w Jankach u wrót stolicy o 17:30 i pełzłam w tempie górotwórczym ku staropańszczyźnianej. zachwalana powyżej nadal szeroka i pusta obwodnica południowa przechodząc łagodnie acz nieuniknienie w trasę toruńską pokazała mi o tej porze środkowy palec. zrobiłam jej więc vice versa i skręciwszy na most północny dotarłam do domu o 18:45 kiedy to mijała dwunasta godzina delegacji, która merytorycznie trwała 12 minut. no i kto jest miszczem?

b.

poniedziałek, 23 września 2013

Warszawska Jesień ad. 2013

no dobrze. owce precz, rozpoczął się wszak jesienny redyk. w przysłowiowym międzyczasie okazało się, że mam w domu więcej szaf zajętych przez słoiki niż przez szmaty, jak o ubraniu wyraża się superintendet z milicz-wilicz. w sumie rację gada – prędzej czy później każda garderoba zasłuży na to miano. nie ma się co zżymając obrażać na geriatryczną rzeczywistość upływającego czasu. i nam się wszak pomną lica oraz a dla kontrapunktu wygładzą fałdy na półkulach czyniąc z nas rozkosznych i beztroskich staruszków. oby. tymczasem słoiki namnażają się w tym sezonie kompulsywnie i pysznią się w nich ogórki, cukinie, papryki i podgrzybki (skądinąd słuszna to nazwa, bo grzyb to prawdziwek a podgrzybek to licha imitacja borowika, ale na bezrybiu i podgrzybek się nada). wymiatam szmaty na poczet francuskich konfitur, powideł i śliwek w occie. zresztą jeśli zjem te wszystkie nagromadzone pikle i tak wejdę jeno w szlafrok typu oversize. w biurze po upływie półtorarocznego okresu karencji wprowadzono w życie projekt ulubionego naszego młodego tfu architekta – drewniane poręcze precz- to idzie młodość i kreatywność i aluminium i szklane ściany wokół klatki schodowej. na razie wszyscy poruszamy się tu jak somnambulicy niepewnie rozsmarowując na szybach swoje odciski rozedrganych palców w obawie przed grzmotnięciem czerepem w niewidzialną przeszkodę. pomysł nalepienia na wielkich szklanych taflach czarnych ptaszysk, jakie widuje się na ekranach dźwiękoszczelnych poczynił u ojca-dyrektora migotanie i spienioną palpitację. topsz. czekamy i robimy zakłady, kto pierwszy rozłupie sobie czaszkę i zostawi krwawy szlaczek na dębowej posadzce. dodatkowo punktowana będzie rana cięta z jednoczesnym upadkiem ze schodów ( w czym osobiście posiadam pewne doświadczenie więc obstawiam siebie samą w cuglach). A powodów dość, gdyż stonowane do tej pory peregrynacje wzdłuż szkalnej tafli schodów z parteru na piętro i z podsufitki na toż piętro wzmogły się ostatnimi czasy z powodu zaposiądnięcia profesjonalnego ekspresu do kawy, który stanął w kuchni na oszklonym tymże piętrze. machina jest niezwykle elokwentna i inteligentna oraz nad wyraz dociekliwa. nim wysączy z siebie napar zadaje kilkanaście pytań i nie zdziwi mnie wcale gdy kiedyś zagai o pesel i panieńskie nazwisko prababki – tu trzeba chyba będzie włączyć giodo lub e-wuś. drżącym paluchem klikając kolejne odpowiedzi niczym na teście na inteligencję za każdym razem z obawą czekam czy mi naleje czy raczej wyświetli – spadaj – nie zdałaś – następny proszsz. ponadto ilość decybeli wytwarzanych przez młynek powoduje wzmożone opadanie tynku oraz liści z brzóz i igieł z sosenek w naszym koszmarnym, wróć – powalającym ogródku, który powstał na wskutek rozbudowy parkingu kosztem terenów zielonych. ogródek przypomina teraz obrośnięte zdziczałym mleczem pole manewrowe czeredy oszalałych kretów na mocnym spidzie i jest solą morską w oku właścicielom sąsiadujących ogródków pieczołowicie a regularnie strzyżonych i czesanych pod zieloną linijkę. tłumaczenie sąsiadom, że oto mają do czynienia z nowoczesną architekturą zieleni, z trendem który obiegłszy świat zdobędzie swe poczesne miejsce w moma oraz nada nowy wygląd wersalskim ogrodom napotyka oczywiście, jak każda sztuka awangardowa, na opór i niezrozumienie wyrażane przekąsnym splunięciem.

b.