piątek, 30 stycznia 2009

w delcie jangcy

śmiem podejrzewać granicząc z pewnością, że detoksykacja znacząco wpłynęła na oczyszczenie mojego umysłu z weny. mózg wypełniony ryżem spełnia jedynie zupełnie podstawowe funkcje a i to kompletnie ociężale. setka ryżu rano, setka wieczorem a w międzyczasie przeżuwam. pojęcie znane z dzieciństwa o rosnącym w ustach jedzeniu drastycznie egzemplifikuje mi się na detoksie w całej rozciągłości. szczątki rozsądku (pewnie się ukrywają w jakimś jeszcze nie zdetoksowanym zakamarku mózgu) każą mi sięgać po miseczkę ale jestem bliska totalnego odzwyczajenia się od karmienia. w ramach dodatkowej pokuty na patelni perkoce mi buritos. niepojęte ale najadłam się zapachem. o, węch się baaardzo wyostrza. lewym nozdrzem wyczuwam kapuśniak u sąsiadki z drugiego piętra i kaszankę u sąsiada z naprzeciwka. wącham sałatę lodową – pachnie jak tulipany. wącham ser koryciński i odkładam do lodówki. jeszcze tylko pięć dni. jeszcze tylko dziesięć miseczek ryżu i dziesięć dzbanków z pokrzywą. pokrzywa jest wstrętna niestety. idę sobie powąchać misie haribo.
b.
ps. nie mam pryszczy :( trochę się martwię.

wtorek, 27 stycznia 2009

No to co

wypadałoby coś donieść. ale co ja mogie. ja nic nie mogie. tajemnica-grób-mogiła. fuchę mam taką sekretną raczej. możecie się domyślać. możecie na przykład się domyślać, że zostałam tancerką gogo w klubie gogo-monster XXXL. albo, że wieczorami z ministrami budżet naprawiamy. toki myślenia dowolnie swobodne. pary nie puszczę. jedno co puszczam w pracy ostatnio to wiązki, i to nie światła bynajmniej. a ojciec-derektor chce mi udowodnić, że owszem posłańca co złe wieści przynosi należy bez żadnego „ale” dekapitować. bez sentymentu. na pytanie, co dziś dobrego mi pani powie pani beniu, mam na zawołanie siedem rodzajów znaczących chrząknięć i modulowane yyyyeeeeyyyooouuu yyyyymmm. jakbym się nie starała, brzmi to za każdym razem tak samo głupio lub głupiej. do tego wszystkiego żadnego pocieszenia zewnętrznego, żadnej endorfinogennej praliny kajmakowej, żadnego śledzia po kaszubsku. bo. wdrażamy nowy system ISO 2009. na śniadanie miska ryżu, na obiad miska ryżu, na kolację ha ! ryżu miska. bez soli. w płynie pokrzywa i zielona herbata. znaczy detoks organiczny, po którym oczy będę miała błyszczące i chabrowe, liczko śnieżnobiałe, włos rozświetlony i mózg. mózg będę miała wyszorowany od złogów durnowatości, otwarty, błyskotliwy, zrelaksowany i skłonny do sudoku. zanim jednak te skutki dobrodziejne spadną na mnie, zanim nagroda – najpierw kara i pokuta. ssie. ssie przed miseczką i ssie po miseczce. a przede mną dopiero festiwal dotkliwości: zimne dreszcze, głowy bolenie, marazm i ogólne rozwarstwienie. tymczasem starsza pani świergoli mi w słuchawkę o chrupkiej wątróbeczce na kruchym śpinaku, o kluseczkach z sosem gorgoncola, o zupce grzybowej, o babce piaskowej. a kysz! a kysz! a kysz! wdrażanie ISO doskonale konweniuje ze scenariuszem na wypadek kryzysu (bo podobno go nie ma, jak mówią w rządzie) . dwa i pół kilo ryżu na dziesięć dni i przegotowana woda i o, frank, libor i prezes banku mogą mi skoczyć na łękotkę. w miejsce strawy organicznej strawa duchowa. zalecają robić om w kocu, szczotkować ciało ruchem zgodnym ze wskazówkami zegara (tu mam dysonans, bo mam tylko elektroniczne cyferblaty), lektura jedynie lekka, łatwa i przyjemna. no to odłożyłam tego „asystenta śmierci”, odłożyłam „widnokrąg” myśliwskiego, odłożyłam ”lenina”. nie wiem tylko, czy konsekwentne obstawianie przy harlekinach nie rozedmie mi zbytnio mózgu i całe iso nie póóóóójdzie w kibinimatry. dobra. ryż mi wyłazi z gara, muszę go zdyscyplinować na durszlaku. a dziś szef kuchni poleca – ryż jaśminowy. a jutro – brązowy. a pojutrze – basmati. i wiecie co? ryż bez soli smakuje jak styropian. Ommmmm-iso-ommmm.
b.

piątek, 23 stycznia 2009

szewski piątek

piątek sponsorowała w pracy pieśń galerników „killing mi softly”. z kolegą , osieroceni przez resztę ekipy, głównie przeliczaliśmy czy jak wypijemy tego łyskacza, cośmy go po targach skitrali w szafce na tusze przed okiem ojca-derektora, do godziny 8:44 to nam wyjdzie w praniu o 14:44 na rondzie waszyngtona czy może już raczej nie. bryndzowata pogoda i wyjątkowo smendzoncy klienci pchali nas do tej szafki z desperacją godną królestwa i połowy księżniczki. ostatecznie jednak zdecydowaliśmy rozlać płyn do słoików i wysączyć go w bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody. szkocki malt w słoiku po majonezie prezentuje się zaiste awangardowo. dzisiejsze mieszanie kultur i przełamywanie stereotypów poczytujemy sobie za wkład w zwycięstwo nad ksenofobią oraz skostniałym normatywizmem pozbawiającym człowieka swobód immanentnie mu przynależnych z natury ( o, chyba mi wyszedł pleonazm). no więc siedzę sobie teraz ze słoikiem w dłoni a za oknem ciśnienie pełza po gruncie ku radości psychopatycznych rzezimieszków i smętnych krwiopijców. idę. zapcham komodę pode drzwi i zawieszę sobie czosnek na mej bladej, smukłej (niegdyś) szyi.
b.

środa, 21 stycznia 2009

minimalmengelschmierungsnebel

takiego węża umiom wymyśleć ale jak się akuratnych germańców zapytasz jak jest po ichniemu „kilkanaście” to dupa blada – iś wajs niśt. oni muszą mieć albo czysta albo czynaście ale przecież nie ma takiego czegoś jak „kilkanaście”. niuansowanie dialogu z germańcem przypomina ciosanie bazaltowej skały. gdyby dwóch germańców rozmawiało o zwiewności i nieuchwytności świata to im by wyszła maczuga herkulesa. konsekwentnie rozstrzygnie sporów z ojcem dyrektorem przypomina właśnie ciosanie maczugi. topór wojenny znakomicie się do niego nadaje. uprawiamy więc z szefem słowny wrestling. w najbardziej zaskakujących momentach podnoszę białą szmate i ojciec-dyrektor zaskoczony wypada z ringu. innym razem to on nakłada mi nelsona podchwytliwym pytaniem. trwamy w stanie zimnej wojny i wysyłamy sobie nieco śmierdzące maile. tymczasem jeszcze bez lęku wypija moją kawę – ha! ryzykant. lubię odważnych mężczyzn. nicto. jakoś to będzie.
ostatnimi czasy param się lekutko humanizacją nastolatków. uf. kwietniowy egzamin humanistyczny wisi bowiem nad nami jak miecz dakomlesa. oj taka tam malusia literówka. po korkach z marianem znacznie poszerzam otwartość na styl i wolność słowa. zwłaszcza słowa pisanego par excellence. hasło rozprawka skutecznie niweczy moje kilkunastoletnie starania bycia ciotką de best of de best of de best. po rozprawce jestem katem i od zrzucenia mnie ze schodów dzieli mnie tylko cienki, siwy włos. fatalny rozjazd priorytetowej sympatii. podczas gdy ja preferuje proste i złożone składanie zdań logicznie powiązanych, marian kontestuje sens rozwijania kilkuliterowych skrótów w tożsamą treść ubraną w epitety nadrzędnie złożone. mój zachwyt nad egzaminami każe mi zweryfikować poziom wykształcenia. plasuję się bowiem raczej w średniej gimnazjalnej, o ile nie padają pytania o daty. hm. maturę z polaka oblałabym for siur koncertowo.
ale my tu, ja tu, pitu pitu o pozornej ważkości zdarzeń świata tego a tu nam się ulęgły imieniny co mieć powinny stosowną oprawę i rangę. ostawiwszy więc na lewym boku sprawy miałksze śpieszę padając do nóg mojej alasce i ściskając w kibici babę jagę z koszem serdeczności. a niech Wam się !


b.

piątek, 16 stycznia 2009

podsłuchane jednym okiem

podsłuch bezwiedny okolicznościowy czasem może uradośnić piątkowe popołudnie po marnym i nerwowym tygodniu. w moim mało ulubionym sklepie takie oto słyszy się rozmowy:
scenka pierwsza:


podchodzi pewien pan, wysoki do pewnej pani niziutkiej i strzelając cholewami zakrzykuje głośnym półszeptem
- stowarzyszenie nosicieli idiotycznych czapek wita w swoim gronie
niziutka pani zadzierając główkę rysuje w powietrzu wzrokiem znak zapytania, acz nie ucieka, z czego wnoszę, że osobnika wysokiego zna co bądź.
pan wysoki ekspresyjnie machając rękoma wokół głowy pani niziutkiej kontynuuje:
- masz potwornie ohydną czapkę, nie mogę się na nią patrzeć. wyglądasz jakbyś przed chwilą wychynęła z trumny
niziutka pani chichocze i kurtuazyjnie przytakując zdziera czapkę mówiąc
och, jak ty pięknie to powiedziałeś i odchodzą w półki z chemią gospodarczą wysoki pan i pani niziutka.

scenka druga:
przy kasie z impetem pewna młoda pani wyrzuca na ladę góry artykułów. twarz ma zaciętą , błyskawice trzaskają w powietrzu. obok stoi młodzieniec, wierna kopia pani młodej , tylko z zen na twarzy i tryska radością.
- a czemuż to matko taka jesteś trochę wkurzona, matko ma czemu?
pani młoda szarpiąc natkę odparowuje zmrożonym wibrato
- w szkole byłam, ty ..., trzy godziny
- w szkole mama była? - pyta zaciekawiony młodzieniec - ale po co mamunia w szkole i to tak długo?
- wywiadówka twoja była, ty ... – powietrze kumuluje wyładowania elektryczne
- i po co mamunia aż trzy godziny, ja tam tak długo nigdy nie przebywam
mamunia wzrokiem zakłada synkowi pętlę na szyje i przydusza wirtualnie kolanem
- eeee, mamunia, mamunia się nie denerwuje, bardzo kocham mamunie – i rzuca się młodzieniec do całowania matki nad siatką ziemniaków
- poszedł, śmierdzielu, nie całuj mnie ty ... obrusza się mamunia zamachnąwszy się paletą z trzydziestoma jajami
i tak gaworząc odchodzą w tarchomiński mrok.

tymczasem ja w moim nie ulubionym sklepie wyśledziłam o to:



czegóż to moja siostra dla sławy nie zrobi, no doprawdy.
b.

czwartek, 15 stycznia 2009

intermezzo

no nie mogę pisać. mam gulę w gardle i dłoniach. wspinamy się z ojcem-dyrektorem nieoczekiwanie na szczyt, z którego ktoś musi zlecieć, a ja okazuję się być doskonale rokującym kandydatem. mam wrażenie, że ktoś na mnie jakiś zły urok rzucił i w pewnej sprawie jestem dla ojca-dyrektora spersonifikowaniem nieszczęść, generatorem obfitych kłód i kondensatorem wrażych sił. twarz mi blednie, włos mi rzednie, psują mi się zęby przednie (i szóstka się mi odłupała też) i czuje na barkach bezmiar negatywnych ładunków. a fakt, że w całej tej fatalistycznej otoczce palnęłam jeszcze piramidalne qui pro quo, dodaje naszej sytuacji nutę (co ja mówię nutę, symfonię) pieprznej wisienki na torcie. taka raczej mało przesądna jestem ale. już kiedyś ćwierkałam na lewo i prawo, że cudnie, fantastiko , czegóż chcieć więcej. i co? I spektakularne jebutttt. szlag trafił tę cudną sytuację. jakbym się sama fortunie podkładała. więc. od dziś na pytanie co w pracy – jedynie lamęt, szloch, smarkanie, szat darcie, rozpacz i dół jak rozpadlina mariańska. rozsądek zaś podpowiada kierować myśli pozytywnym szlakiem, wizualizować zwycięstwo, kumulować małe plusy przeciw armii minusów. a jeszcze coś tam pod żołądkiem szepce – eeetam. świat ma dla ciebie tyle ofert. zawsze możesz się przenieść w kieleckie i paść kozy. to podobno świetnie robi na reumatyzm i na cerę. albo zgłoszę swój akces na administratora wysp wielkiej rafy kolarowej. gdyby jednak Państwo zechcieli się zabawić w kaszpirowskiego i wysłać mi kilka pozytywnych kwantów, to nastawiam antenę na odbiór. tymczasem spróbuję fortunę przekupić zupą-kremem z brukselki okraszoną przyprawą orientalną i czosnkowymi grzankami , podczas której gotowania wielokrotnie spluwam przez lewe ramię (z gracją omijając garnek) trzymając w lewej dłoni kalendarzyk z kominiarzem. idę. poczytam se o leninie. może przyda mi się parę wskazówek od geniusza rewolucji.b.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

bezdroża literatury



no więc poszłam do księgarni. ale przecież nie mogli mieć jeszcze Oty Filipa, bo dopiero mu malują okładkę. więc. sama nie wiem. czy to wpływ księżyca
czy też inne opętanie. ale nabyłam sobie o, to :

muszę się na chwilę uwolnić od prozy Dehnela jakimś radykalnym cięciem, bo inaczej nie wyjdę z podszytego zachwytem stuporu.


b.

sobota, 10 stycznia 2009

desperacja czytelnicza on

czytam. „Lalę” Jacka Dehnela. każdy wers cyzeluję po literce, dwa spojrzenia w okno, jedno w książkę. po przeczytaniu strony z niekłamaną rozpaczą odkładam książkę na bok. upiorne dawkowanie dla przedłużenia przyjemności lektury. czytam i w zachwycie się roztapiam. pamiętacie thiller , w którym Kathy Bates więzi swojego ulubionego pisarza i on pod groźbą utraty życia musi dla niej pisać ? no. to ja bym zrobiła z Jackiem Dehnelem to samo. przywiązałabym go do mojego fotela bandażem elastycznym, karmiła fasolką po bretońsku i śledziem po japońsku. i czekała na cieplutki maszynopis.
a gdybym miała drugi fotel, przytroczyłabym do niego Antoniego Liberę, który po „Madam” nie raczył napisać żadnej książki. doprawdy czyste marnotrawstwo talentu. a. najwyżej go przytroczę do pufy. będę karmić bigosem i owocami morza. i niech chłopak pisze na allacha, bo inaczej mu coś utnę albo wyrżnę nerkę, z jedną można żyć, więc pisać tym bardziej.
albo wyjdę za Liberę i usynowię Dehnela. zostanę toksyczną żoną i matką, szantażując uczuciowo wymogę na nich kolejne książki. za każdą nienapisaną stronę popadać będę w histeryczną epilepsję, będę przypalać zupę i przestanę golić łydki, którymi będę epatować społeczeństwo stojąc z przysposobionym mężem w kolejce po podroby.
tymczasem idę czytać. na zakładce wołami oraz czarnym markerem wykaligrafowałam „rymember, tylko j-e-d-n-a strona !!!”
no to pa.
b.


ps.
skończyłam. czytając ryczałam od 349 strony do ostatniej tj. 408 strony. ryczałam nad przemijaniem i fizycznym rozpadaniem na atomy postaci babci Heleny, jej filiżanek, obrazów i myśli, ryczałam nad doświadczaniem przez Jacusia przemijania fizycznego i historycznego, rozpaczałam także last but not least nad sobą w dwójnasób, raz, że i ja będę musiała być także świadkiem jakiegoś rozpadu, czyjegoś gaśnięcia , świadkiem odchodzenia nie tylko ze świata ale i od siebie samego, dwa, że i ja kiedyś będę odchodzić, niekoniecznie mile i ładnie przemijając, że być może zostanie mnie we mnie tyle co kot napłakał do starej spękanej miseczki. i czy ktoś wtedy, obłaskawiając cierpliwie moją demencję przykryje mi nogi moim własnym pledem, nie zaś pledem dyżurnym domu radosnej starości „złota reneta”.

...„Lala” nie była pisania jako powieść mainstreamowa, gdybym chciał robić coś mainstreamowego, to pisałbym coś na kształt tekstów Janusza L. Wiśniewskiego czy Grocholi, co, powiedzmy sobie szczerze, nie stwarza jakichś szczególnych problemów literackich nawet średnio inteligentnemu człowiekowi. ...JD.

Po przeczytaniu „Lali” nawet przez chwilę nie pomyślałam, że ta wypowiedź jest zadufana i gburowata.

Już się martwiłam, co ja będę czytać po Dehnelu, na szczęście mój kolejny faworyt, Ota Filip, zechciał napisać, bez wiązania do fotela, kolejną książkę „Sąsiedzi i ci inni”. No to idę do księgarni :)
b.

czwartek, 8 stycznia 2009

gaudeamus camelus

mam, mam, mam ! mam postanowienie noworoczne (jeszcze się liczy, prawda? jeszcze się łapie w liczony w dniach kwadrans studencki wszak ?). otóż, idę na studia. jest mi zupełnie newermajnd i hauever jakie, ale. jest jeden condiczio sinekłanon. te studia muszą się odbywać na UW. mieliście pojęcie jaki piękny jest nasz uniwersytet? perła architektoniczna indyd. I wszystkie wykłady poproszę od 16.25, kiedy już stosowna iluminacja zjawiskowo dekoruje fasady, na które moje oko reaguje frenetycznym zachwytem. i dźwi. wiecie, że tam się same otwierają dźwi? podchodzisz, wyciągasz łapkę do zabytkowej, rzeźbionej klamki zabytkowego budynku a dźwi same, samiuśkie, bezstykowo się rozwierają jakby obsługiwane przez niewidzialnego portiergajsta. potem marmurem wyłożony hol, a w nim kryształowe kandelabry cichutko brzęczą „hej ho hej ho, na wykład by się szło”. a wykład w sali ultranowoczesnej, sterowanej ukrytymi guziczkami, z telebimem godnym transmisji koncertu chóru dwustu kozaków zadonieckich na koniach w galopie. w takim anturażu mogłabym się nawet uczyć gry na drumli z dynastii shang albo studiować poezję w sanskrycie tybetańsko-mongolskim. tymczasem uraczyłam się tam slajdowiskiem z podróży młodego człowieka rowerem z Warszawy do Kairu. oszczędna w słowach narracja była podszyta wibrującymi emocjami, miłością i tęsknotą do tej, dla zwykłego zjadacza grahamki trudno pojmowalnej, wyprawy, do ludzi o wielkich sercach i gościnności daleko wykraczającej poza przysłowiowe pojęcie gościnności słowiańskiej. tym samym gościnność wschodnioeuropejska i islamska każe poważnie zweryfikować rozpiętość naszych ramion w geście powitalnym i raczej powinna nam spurpurowieć wstydem nasze słowiańskie oblicza podejrzliwie zza płota spoglądające na obcych przybyszy. przez chwilę znowu było nieznośnie upalnie i wydawało się , że kozaki się stopią w syryjskim słońcu, przez chwilę znowu byłam w magicznej Jerozolimie, przez chwilę morze martwe sypnęło solą z ekranu, przez chwilę znowu byłam nad nilem. no więc chyba pójdę. pójdę na studia. UW mię wzywa niczym złachanego wielbłąda kusząc go obietnicą rajskiego seraju i wiadrem świeżych fig maczanych w baranim, sfermentowanym mleku.


macie jakąś ideę, jaki kierunek powinnam obrać (poza kierunkiem tapczan, który jest u mnie priorytetowy for ewer) ?
b.

wtorek, 6 stycznia 2009

Trzej Królowie z AGD

o ho ho dziś wielki dzień. pamiętajcie dziewczyny – od dziś żadnego zmywania. wszystkie statki i widelce w kartonik i dehaelem do baby jagi. testujemy zmywarkę. o ho ho. porcelana babci w różyczki oczywiście odpada bo jej odpadną te różyczki i nam się babcie zbiesią tu lub tam. gdziekolwiek są. papram więc trzeci gar bigosem i patelnię sosem, wszystko w wysokooktanowym tłuszczu z rozmazem. smyranie zwykłej filiżanki po herbacie nie daje albowiem wiarygodnej oceny. może nawet posunę się do zmiksowania smalcu malakserem, niech się urządzenie wykaże. a na płytę kuchenną rzuci się kiełbaski owinięte żółtym serem i posypie migdałami do uprażenia. i potrzebny jest dwunastokilogramowy indyk – najlepiej z nadzieniem z wątrobianą – piekarnik też musi przejść swój test. nie pamiętam co tam baba jaga jeszcze nabyła – kuchnię z funkcją prasowania, czy lodówkę opowiadającą kawały. nasza czarownica, latająca na miotle i warząca w miedzianym kociołku mysie truchła przechodzi ewolucję technologiczno-cywilizacyjną. może jutro pojedzie do pracy na żelazku? oglądajcie kurier warszawski, albo relację z ministerstwa – nie wiadomo gdzie to puszczą :)
b.


ps.
a wiecie co dziś znalazłam na szybie (okiennej , nie naftowym) - OD WEWNąTRZ !?! - mróz ! taki pienkny, w kształcie karbowanych gałązek paprotki strzępiastej, taki bajkowy - telewizyjny wręcz. mróz mi pomalował szyby od wewnątrz. i bynajmniej nie było to wewnętrze samochodu , o nie ! to było wewnętrze mieszkania. najpierw z niewiary uszczypałam się w dyndający podbródek a potem sinym palcem skrobnęłam srebrny wzorek. no zupełnie jak w wiejskiej chacie na podlasiu pod lasem rodem z początków ubiegłego stulecia. chyba jednak użyję wacików i skocza. w skrajnej sytuacji (minus30) odkręce kaloryfer i łeb urwę hydrze, tj. tfu pokonam mróz w myśl zasady kto temperaturą wojuje ten od temperatury ginie.
b.

sobota, 3 stycznia 2009

biing (g)older

urodziny. powiedzmy sobie, że hm, kolejne. obleczona w czeskie perły i poliestrowe diamenty pachnę sobie urodzinowo maseczką miodową i kieliszkiem nalewki wiśniowej. na torcie stosowna cyfra. od dziś zawsze ta sama. O-SIEM-NA-ŚCIE! smalec tężeje, sos się przegryza z czosnkiem, woda w kranie, gaz w rurach, książki przy tapczanie , a zaraz się rozlegnie pukanie i strzeli szampan. i niech tak będzie przez następne yyy osiemnaście z okładką. a jeśli nie będzie, to wezmę widły i trzynaście razy nadzieję na nie każdego, kto mi to wszystko co mam zfilcuje. a potem odkorkuję kolejnego szampana, nałożę maseczkę i będę czekać na pukanie !
b.


ps.
byli u mnie derwisze ;)



ps.2

nie wiem co mnie bardziej przeraża: wizja mrozu czy wizja pracy. albo wiem, albo wiem. jednak wizja pracy. budzik na 5:30. piątą trzydzieści?!? jeszcze kilka dni temu szłam spać o 6:12. do pracy spakowałam gar wędrującego bigosu dzidka, pudełko owocowej brei marnie imitującej galaretkę, waham się przy naleweczce. zwyczaj subtelnych chlapnięć przed południem może się, szokiem nagłego odstawienia, upomnieć o kultywowanie. jest 20:20 więc chyba już pójdę spać. czy to prawda, że trzech króli nie jest dniem wolnym od ? unmygliś zaiste, unmygliś.
b.

ps.3

pięknie skrzypi pod butami mróz. i pięknie skrzypi moja poliestrowa kapota, nagle po wyjściu na dwór sztywniejąca jak po zalaniu gipsem . w te zimne wieczory siedzimy sobie z farelką na stosie dzianin w najdalszym kącie trzydrzwiowej szafy okutane w pled a ja myślę z otuchą, że może wcale nie trzeba będzie włączać tego drugiego kaloryfera, z którego mam przyznany domiar do uregulowania za ponadplanowe nadużycia w sezonie grzewczym 2007-2008. Skoro przy minus 22 wytrzymałam bez, to resztę zimy też spędzę przy zupełnie wyłączonym kaloryferze i może nawet od czasu do czasu wyjdę z szafy.

b.