czwartek, 12 czerwca 2014

o redundancji


dom wariatów w aktualnych okolicznościach przyrody wydaje się być krainą łagodności, zen i melisy w porównaniu z potargowym krajobrazem w biurze. w niewyjaśnionych okolicznościach znikła nam z pola uwagi oraz ze stoiska pięciotonowa maszyna o gabarytach stada mamutów. trwają poszukiwania. ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie. maszyna proszona jest o pilny kontakt z nami w ważnej sprawie rodzinnej. od kilkudziesięciu godzin próbuję poselekcjonować zgromadzone przez tydzień nieobecności na biurku sprawy na hiper ważne, super ważne, ważne oraz easy peasy lemon squeezy. tych ostatnich jak na razie nie odnotowano. Ale. jak się odpowiednio długo prokrastynuje te hiper ważne to z czasem zmieniają one statut na pisofkejki. generalnie roboty jest tyle, że na moim miejscu i ośmiornica odczułaby wakat kończyn, o mózgu nie mówiąc. zwłaszcza, że w upały mózg mi się oddziela od korpusu i gubi się w wakacyjnych fantasmagoriach a jak go już zdołam przywołać nazad – to mi się rozsypuje w proch pod wpływem i na skutek corocznego ataku kosiarek w dublecie z młotem udarowym u sąsiada, z którym to młotem lata jakiś szaleniec od parteru po dach i zmienia w gruz wszystko co się mu nawinie w ramach remontu posesji. za to wieczory w biurze są upojnie ciche, przerywane jedynie szuraniem ogonka wiewiórki taszczącej mi pod oknem gigantyczne szyszunie. docieram do domu w porze dziennika i jedyne co odczuwam to silne powinowactwo z zombi. a przecież jak przyjmowaliśmy do pracy jakieś dwa lata temu nową koleżankę, to żem się jej na kolanach omalże zarzekała, że tu praca jest stabilna i spokojna a godziny pracy są nieprzekraczalne 8-16 i pozostawanie po godzinach jest zjawiskiem nam nieznanym zupełnie (podejrzewam, że wtedy pierwszy raz los zachichotał złośliwie i splunął żółtym jadem na moje biurko).
szybko wspomnę, że były i owszem targi. grono karmionych wystawców zgodnie z trendami światowymi znacząco dywersyfikuje swoje zwyczaje żywieniowe i o ile kiedyś wystarczyło na stół podać garniec smalcu i ogórka to dziś gusta diametralnie się wysublimowały (mniemam, to pokłosie zalania telewizji wszelkiej maści programami kulinarnymi -już ja im kiedyś urządzę prawdziwą hells kiczen) a oczekiwania poszybowały wysoko ponad standardową parówkę z musztardą. jeśli parówka to sojowa, jeśli musztarda to ekologiczna. ten pan nie je tuńczyka bo ma oczy, ten pan tuńczyka owszem ale kiełbaska won. nie zwariowałam bo nie zdążyłam. pieczołowicie ukrywane w niszach maleńkiej stoiskowej kuchni kanapki wegetariańskie oraz wegańskie zżerali kompulsywnie tradycyjni mięsożercy, smutni wego-wegetrianie skubali gałązki kopru i drylowali małosolne z mięsnych kanapek. a w dniu, kiedy stanowczo z powodu zmasowanego nalotu klientów na stoisko odmówiłyśmy zapodania parówek - przyszli do kuchni, stanęli w stuporze jak niepocieszone spaniele, zaślinili wykładzinę, wychłeptali keczup z miseczek i trzeba ich było ścierkami przepędzać. ale generalnie byli bardzo mili. i mówili wieloma językami. z przewagą angielskiego (mój bedly bedly angielski brylował karkołomnie, wzbudzając to popłoch to niezamierzony entuzjazm). a niektórzy nawet używali retoromańskiego, jak na rodowitych Białorusinów przystało. z uwagi na fakt dokooptowania do naszej firmy kilku nowych dostawców, na targach pojawiły się zupełnie nowe twarze z resztą korpusu i nijak nie mogłam ich skojarzyć w ogóle. zwłaszcza, że większą część zażyłości poczyniłam na parkiecie targowego wieczorka zapoznawczego i od ciągłego wirowania mięszały mi się języki komunikacji i osobnicy jak w bębnie maszyny losującej. co ciekawe wszyscy jak jeden mąż złożyli najsampierw deklaracje klnąc się na klucz francuski, że nie tańczą, nie tańczyli i tańczyć nie będą. never. w skutek odchyleń od orbity dobrze nasączanej pewnymi płynami panowie jednak ruszyli w tan i tak to pierwszy raz w historii rozpoczęliśmy jako firma międzynarodową imprezę w dansach i lansadach i skończyliśmy ją przed świtaniem wygnani z parkietu przez ekipę demontującą gitarzystę i zmitrężony długotrwałą wokalizą chórek w piórach i cekinach. moje śliczne, młodsze koleżanki miały jeszcze zamiar o brzasku dnia ruszyć w miasto, gdyż zapałał w nich zapał do zabawy w dwójnasób pod wpływem szampana rozlanego o północy z okazji 65 urodzin naszego wystawcy, któremu odśpiewaliśmy sto lat w kilku narzeczach, a który rozczulił się tak wielce, że baliśmy się o jego sterane parkietem serce. ostatecznie zamiar afterparty sęłzł był szczęśliwie na panewce bo i tak poranek okazał się być niezwykle trudny z powodu głośnego tupotu białych mew o cichy pokład i braku tabletek z krzyżykiem. za to na stoisku raczyliśmy się wyśmienitym urodzinowym tortem malinowym wielkości młyńskiego koła a mlaskali równo i mięsożercy i weganie , wegetarianie i frutarianie a jubilat unosił się rozanielony kilka centymetrów nad ziemią. chwała i hołd poznańskim cukiernikom. udało mi się przez cztery dni targów popełniać karygodne fopa, kiedym się do jednego z wystawców zwracała bezceremonialnie ty - powiedzmy - (dla ochrony danych osobowych) „krzywonos” podczas, gdy jak mi wyjaśnił w ostatnim dniu targów „krzywonos” to nazwisko, a na imię ma „wyrwigrosz” – dla usprawiedliwienia dodam, że był rodowitym Węgrem a ja w tym języku jedynie, tradycyjnie gulasz i halaszle.
czy ja już pisałam, że nie znoszę targów? no więc nie znoszę. z wyjątkiem. gdy poznaję nowych ludzi, wielu fascynująco interesujących (czego nijak nie da się poznać w korespondencji handlowej) i z którymi się potem żegnam jak z dobrodusznym wujkiem, na niedźwiadka i koniecznie z trzema całusami (Anglicy to wyjątek – zapamiętać – tylko jeden cmok).
no dobra. to by było na tyle. lecę. muszę jeszcze namierzyć i odprawić na cle jedną przesyłkę z Chin co mi lata od doby nad Europą a mnie lata oko z nerw powodu, że bez tej przesyłki nie można na czas obrobić bardzo ważnego kółka (i nie, nie chodzi o kółko gospodyń wiejskich, bez urazy).
absolutna redundancyjna kołomyja.
b.