piątek, 29 lipca 2011

upychanie sakwojażu

na większości płaszczyzn płaskich rosną mi sterty rzeczy niezbędnych. na oko zająć to powinno jeden spory kuferek. wszystko byłoby ok. ale wśród tych niezbędników nie ma jeszcze ani jednej sztuki garderoby. wino, kosmetyki, książki, farby, kredki, apteczka z plastrem, płyty, zestaw małego manikurzysty, cztery pary klapek, ręczniki, pareo, hantle(niebieskie), musli jako alibi, wino. w głowie selekcjonuję ubranka: jadą: sukienka namiot, kurtka przeciwdeszczowa, kostium kąpielowy i para ocieplanych leginsów. nie jadą : szczytnieńskie szpilki (żal), szafirowa tunika z nieprasowalnego niczym jedwabiu, trzy pary rybaczek (musiałabym je zeszyć razem, żeby w nie wejść), siedemnaście bluzeczek na ramiączka (nawet gdybym je wszystkie włożyła na raz efekt ogrzania zbyt wątpliwy i mało prawdopodobny). z każdą minutą przybliżającą mnie do urlopu w pracy rosła panika. sporządzić protokół spraw do przekazania/załatwienia jest jak czytanie z fusów. gdybym umiała przewidzieć co się stanie na podległym mi odcinku byłabym dziś prezesem i pakowała w neseser złotą kartę visa na wyjazd na Reunion. a tak to o. pakuje kuraka do piekarnika. bo. kanapki z kurą, audiobook w odtwarzaczu i możemy wyruszyć na nasze polskie drogi. i tym samym przez co najmniej dwa tygodnie benialooki będą obrastać mchem i paprocią a na staropańszczyźnianej pająki pewnie utkają mi pokrowce na kanapę. adijos amigos ! hola Kaszebe!
b.

wtorek, 26 lipca 2011

wakacyjna literatura podróżna

przygotowania do letniego (HA HA HA !!!) wypoczynku jakoś mi sklęsły w powijakach na przednówku. z doborem garderoby w zasadzie nie mam żadnego problemu. WSZYSTKO i tak jest na mnie z małe. więc. i tak i tak będę prezentować pulchną odmianę „dzidzi michellę” . skupiam się głównie nad doborem lektur i w związku ze sporymi zaległościami chyba będę musiała wysłać kufer książek kurierem na Kaszuby. w trosce aby nie zwariować w korkach, w których ugrząźnięcie już wkalkulowałam w czas jazdy do-i-z , spenetrowałam dziś empik. w poszukiwaniu książek ale głównie audiobooków. i muszę ze wstrętem i odrazą stwierdzić, że jeśli chodzi o książki, empik jest apoteozą pseudobukiniarskiej marności, destylatem miałkiego targu próżności i skarbnicą literatury badziewnej. zmaltretowałam punkt informacyjny rzucając kilka nazwisk autorów i tytułów wielce natenczas pożądanych. na każde z moich zapytań empikowa sieć reagowała dźwięcznie generując ZONK – nie ma. w oczach ekspedienta rosła irytująca niechęć do wstukiwania kolejnych tytułów. czyli nie ma. generalnie nie ma tam nic, co nie posiada jaskrawej okładki i nie zostało napisane przez Panią Grocholę lub Panią Kalicińską lub Panią Sowę lub Panią Chmielewską . z całym szacunkiem dla całego kwartetu, ale gdzie do lucyfera, można kupić inne książki, jeśli nie w największym w mieście klubie międzynarodowej prasy i książki? w mydlarni? nie pozostaje mi nic innego, jak udać się znowu do maluśkiej księgarenki na Saskiej Kępie. konia arabskiego z rzędem temu, kto zwątpi w jej potencjał. tymczasem eksplorując na kolanach najniższe półki doszperałam się między „naszą szkapą”, „jankiem muzykantem” i „jak obudzić w sobie olbrzyma” jednak w empiku kilku ciekawych audiobooków. jeden z nich nabyłam niesiona podwójnym sentymentem. raz dla autora – Józef Hen, dwa dla lektora – Ksawery Jesieński (młodszemu pokoleniu znany z metra). nieopatrznie zapuściłam go sobie w aucie. z Panem Józefem i Panem Ksawerym mogłabym jechać nawet do Pernambuko. więc sami rozmiecie, że powracam do pauzy w nadawaniu. bo mam dziś wieczorem spotkanie z Panem J. i Panem K.
b.

ps.
a nie mówiłam?! młodziutka, podkreślam wężykiem, ekspedientka w bajbooku zapytana o poszukiwaną pozycję zdecydowanym ruchem sięgnęła w przepastne otchłanie regałów i wyciągnęła to czegom szukała. empiku - szjm on ju! błyskawiczny przegląd półek w tej księgarence przyprawił mnie o łomotanie, więc tylko szybko chwyciłam jeszcze jedną książkę i umknęłam stamtąd czym prędzej. albowiem pięć dni po wypłacie i dwa po oddaniu franusiowego haraczu zbliżam się lotem błyskawicy do stacji debet. a przecież nie będę jadła trawy na Kaszubach. choć pewnie wielce soczysta i dobrze wypłukana deszczem. mam więc zapas sześciu lektur. z których dwie wydają się być niebezpiecznie ekscentryczne (mam bowiem słabość do książek, których mój stopień zrozumienia oscyluje bliżej setnej części procenta) by wciągnął kogoś innego niż mnie samą ale reszta nadaje się do wakacyjnej lektury w sam raz. no i nie wiem. może wezmę jednak coś jeszcze. bo jeśli nadal będzie aura tak nasączona jak teraz, to musiałybyśmy czytać je od końca i do góry nogami, żeby nie skończyć przed końcem mokrego turnusu. niech ktoś do licha zakręci ten kurek!!!

b.

czwartek, 21 lipca 2011

intermezzo

rozbibrzenie wakacyjne notkom nie sprzyja

tak więc tymczasem wszystkim życzę wesołych, pogodnych wakacji

b.

poniedziałek, 18 lipca 2011

lato w pigułce







a to jest dowód na to, że dobrymi chęciami i małym doświadczeniem wybrukowane jest intensywnie osmolone piekło kulinarnych nuworyszy.
palić kociołek już umiemy, kiedyś nauczymy się w nim gotować. bo to co tak ładnie wygląda, smakowało dwukrotnie spaloną stodołą. żal, och jaaaaki żal.



b.

czwartek, 14 lipca 2011

Pyrlandia vs Fochlandia

snułam się do domu noga za nogą. gęste od wilgoci powietrze imitowało podróż przez środek bagien. szłam napędzana (yyyyyyy ) myślą, że już zachwileczkęjużzamomencik zezuję wszystko, stanę przy kuchni i ugotuję kartofle. zmrożone zsiadłe mleko już czekało swego występu a koperek pokrojony pachniał, bo cóż by innego miał robić. zanurzyłam dłoń w otchłań koszyczka z kartoflami. napotkałam mazistą breję i niechcący wydobyłam z niej cuchnący odór. więc teraz kiwam się w oknie mamrocząc pod nosem onomatopeję a’la hamlet „ iść, czy nie iść – oto jest pytanie” . ssący żołądek woła iść, wilgotna powłoka cielesna staje w kontropozycji. jak się jeszcze trochę pobujam to problem rozwiąże się sam. sklepik czynny do 20:00. mleko łomoce od środka w drzwi lodówki i żąda uwolnienia. oesu, chyba pójde po te ziemniaki. może jak będę odpowiednio długo szła z powrotem ugotują się w drodze?

b.

wtorek, 12 lipca 2011

recenzja, której nie będzie *



Pan Lars von Trier rozbił mnie dzisiaj na miliard maciupkich, rozedrganych atomów.

b.


*”Melancholia”

niedziela, 10 lipca 2011

odkrycie sezonu

w deserowych kremach z proszku (wiem – dzieło lucyfera, ale przecież powszechnie wiadomo, że w deserach jestem totalnym indolentem więc muszę się wspierać „dopalaczami”) głównym składnikiem jest moim zdaniem gips. gips jest bezwonny, bez smaku, jest za to biały i szybko zastyga. czyli doskonały do fikuśnych deserów. jednak. zbyt szybko i zbyt twardo. jak na deser. mój zastygł w trymiga i nie chciał opuścić naczynia. chyba jednak pozostanę przy śledziach




b.

czwartek, 7 lipca 2011

socjologia opustoszałej cukiernicy

nie wiadomo dlaczego karuzela w pracy z nagła przyhamowała nieomal nie wyrzucając mnie z konika garbuska na którym kręciłam osobliwe elipsy z rozmierzwioną grzywką. rozpędzona wirowałam jeszcze bezładnie przez chwilę by w końcu zrozumieć, że kręcę się bez sensu, bo nikt nie woła. usiadłam. totalna bezczynność nie jest jednak moją immanentną cechą więc jakiś erzac znaleźć sobie musiałam. kolorowe szlaczki w segregatorach przez chwilę bawiły ale w końcu znudziły mi się dość szybko. z logistycznym uporządkowaniem zawartości kuchennych szafek poradziłam sobie jakoś nader chyżo. pani bizneswomen, która nam dostarcza usług porządkowych jakoś nie zwraca uwagi na takie drobiazgi jak wylatywające z szafek ręczniki,i ściereczki i salaterki. nie wiem. może nie ma tego w umowie. zdaje się, że zresztą wielu rzeczy w tej umowie nie ma. odkąd odeszła od nas z posady pani A. żadna kolejna pani nie jest w stanie nas usatysfakcjonować. pani A., urodzona u zarania XIX wieku była chodzącą doskonałością. antija mogłaby jej polerować ortopedyczne obuwie. po jej wizycie mogłam (ale nigdy nie odważyłabym się tego zrobić) białą batystową chusteczką sprawdzić każdy zakamarek biura, nie pomijając zawieszonych pod sufitem abażurów, nieużywanych dziurkaczy, słuchawek telefonów, klamek, schodów do piwnicy a nawet ( o zgrozo!) moich trzewików pokutujących pod szafą od lat zbyt wielu. i ta chusteczka pozostałaby biała jak pierwszy śnieg i lelija razem wzięte. za czasów pani bizneswomen w trzewikach wylęgła się dobrze prosperująca kolonia pająków zbierających w okolicach śródstopia bogate żniwo tłustych much zaplątanych w rozległą wydzielinę gruczołów przędnych zadomowionych stawonogów. w końcu odkleiwszy obuw od podłoża zasiliłam nią zbiory mpo. zaś współczesne, zdawkowe i ekspresowe przecieranie biurek ma w sobie tyle z efektu co z afektu. no nic to. świat się zmienia, zmieniają się standardy. a wszak dodatkowo z wiekiem człowiek staje się bardziej nietolerancyjny i zgryźliwy. zmierzam zapewne prostą drogą do tego momentu, gdy podobna niewiastom wysiadującym całe dnie w oknie z jaśkiem na parapecie pod odniecionymi łokciami ( a jako mieszkanka parteru mam do tego konstytucyjne prawo), komentować będę złośliwie np. nową fryzurę tej spod siedemnastki. zanim to jednak nastąpi na mój zgryźliwy celownik obrałam biurową cukierniczkę. państwo nawet nie wią do ilu fascynujących wniosków może dojść człowiek obserwując cukierniczkę. zwłaszcza, gdy biurowa karuzela wyhamowawszy pozwala rozejrzeć się wokół z ciekawością czterolatka. osobiście cukierniczka ta oraz każda inna ani mię ziębi ani grzeje. z tej prostej przyczyny, że ponad cukier od dawna przedkładam śledzie. więc. moje obserwacje skupiły się na zjawisku socjologicznym, jakim jest ubywanie cukru w cukierniczce w warunkach biurowych, skutkujące reakcjami ludzkimi rozpatrywanymi w aspekcie zachowań pro/anty społecznych. a priori zwolniwszy panią bizneswomen z napełniania przedmiotu badań stosowną zawartością (ku pamięci - na zaś sprawdzić, azaliż ma li to w klauzulach dodatkowych do umowy), skupiłam się na osobnikach biurowych , czyli codziennych użytkownikach cukru. pewnego poranka, który nadejść w końcu musiał, rozszedł się z kuchni aromat kawy i towarzyszące mu tragiczne westchnie „cukier się kończy”. ponieważ jak wyżej ani mię to grzębi ani zieje pozostałam obojętna niczym skała magmowa. podobne westchnienia wydobywały się jeszcze przez dni dwa. w biurze narastała rozpacz pomięszana z nerwowym napięciem. dziś rano oka kątem odnotowałam w cukiernicy totalną pustkę. biurowa społeczność opuszczała kuchnię przygięta do podłogi jakimś tragicznym brzemieniem. rozgarnąwszy z biurka stertę nieużywanych segregatorów podparłam się pod brodę i z zaciekawieniem obserwowałam rozwój sytuacji. wychodzący z kuchni nieszczęśnicy utwierdzili mnie w przekonaniu, że w cukiernicy cukru nie przybyło a nawet, o ile to możliwe , ubyło bardziej. smuta, rozpacz i trauma zapanowały w biurze niepodzielnie. nie zdążyłam przeprowadzić badań na temat spadku wydajności na skutek braku cukru w cukiernicy ale musiał on niechybnie nastąpić. w końcu znudzona monotonnymi westchnieniami i długotrwałą obserwacją udałam się do kuchni. czterdzieści pięć centymetrów nad cukiernicą wisi, bo co innego miałaby robić, wisząca szafka. otwiera się ją raczej nieskomplikowanie, bez szyfru i wytrycha. należy w tym celu uchwycić klameczkę (zaznaczona kolorem odmiennym od szafki oraz charakterystyczną wypustką w kształcie WOW ! klameczki) i pociągnąć ku sobie. ruch odwrotny jest raczej mało skuteczny. w otwartej otchłani szafeczki na poziomie wzroku przeciętnego człowieka nie będącego niskopiennym papuasem (przepraszam tu wszystkich papuasów) stoi kilo cukru w torebce. i nie wiem, naprawdę droga redakcjo, nie wiem o co chodzi. czyżby wszystkim pracownikom zapisano w umowie o pracę „pod żadnym pozorem nie otwierać szafki a już pod groźbą dyscyplinarki nie dosypywać cukru do cukierniczki” ?. czy może piastowanie pewnych stanowisk zupełnie nie licuje z tą czynnością ? pokontemplowawszy sobie cukier w torebce skrzętnie zamknęłam szafeczkę i spokojnie udałam się z filiżanką mocnej, gorzkiej kawy prześledzić doniesienia prasowe o franciszku. sz., któren to bardziej mi z powiek spędza sen niż wakujący w cukierniczce cukier. ewentualnie zużyłabym go owszem chętnie do rozdyźdanych widelcem truskawek, niestety nasza prezydencja wzięła sobie za honor skarmienie całego strasburga polskimi truskawkami (co uwieczniło zdjęcie na pierwszej stronie dzisiejszej gw. panie Buzek, jak pan mógł, no jak pan mógł) i w związku z tym znalezienie tych owoców na tarchomińskim bazarku jest równie awykonalne jak załatanie dziury budżetowej e-mytem. a jutro. no cóż. podeprę dłońmi bezmyślne czoło i oddam się znowu obserwacjom opustoszałej cukierniczki.
b.

lektura na dziś obowiązkowa


b.

wyszperane w Dużym Formacie GW

środa, 6 lipca 2011

O G Ł O S Z E N I E

każdą dawkę DHEA przyjmę od zaraz !!!

b.

poniedziałek, 4 lipca 2011

o czytaniu o pisaniu

będąc w niedzielę w stanie lekko zważonej śmietanki oddałam się czynnościom wymagającym jedynie niezbędnej aktywności fizycznej. leżenie na otomanie oraz poruszanie w poziomie gałkami ocznymi z lewa na prawo było wyborem nader słusznym. tym bardziej, że gałki pochłaniały lekturę przewyborną. powiedzieć o autorze, że pisze wyśmienicie, to jakby o mistrzu kuchni powiedzieć, że genialnie gotuje wodę na herbatę. w ogóle wstydzę się powiedzieć cokolwiek o Jego pisaniu, żeby nieopatrznie nie ująć splendoru lub nie przesadzić z nietrafionym komplementem. Autor pisze pięknie. ale też jakby miał inaczej pisać, gdy w wieku lat siedmiu przebywając na wygnaniu z powstańczej Warszawy zaczytywał się z nudów w „Pamiętnikach pogrobowych” Chateaubrianda. a potem postawił sobie za cel przeczytać m.in. całą literaturę polską wydaną między rokiem 1815 a 1855. czym oczywiście spowodował niezbyt przychylne reakcje pracowników bibliotek zmuszonych do grzebania w przepastnych magazynach pośród zakurzonych woluminów opatrzonych często przyklejoną kartką z trupia główką – na dowód konserwowania środkami chemicznie trującymi. przyznam się tu bijąc w mą niewątłą pierś, że nie zawsze mam pojęcie o tym, o czym/kim autor pisze. co jest oczywistym skutkiem moich zapuszczonych gigantycznych luk w czytelnictwie i wykształceniu. ale z tym większą przyjemnością oraz pokorą pochłaniam stroniczkę za stroniczką. co i raz a to się zasępiając a to dyskretnie obśmiewając, gdy spod wybitnego pióra wychodzi np. felieton poniekąd poświęcony wydanej w roku 1983 „Współczesnej Kuchni Polskiej” – tu nastąpi cytata:
W latach 1982-1983, przeglądając odmłodzoną „Politykę”, zdałem sobie sprawę z czegoś, co nigdy nie przychodziło do głowy czytelnikom Kraszewskiego, Sienkiewicza i braci Brandysów: jak trudno jest pisać po polsku. „Rulon z boczku po obywatelski” wydaje się być świadectwem umęczonej wyobraźni ... Oto „golonka po staropolsku” – 5 dkg koncentraktu pomidorowego, „indyk po kasztelańsku” – 4 dkg koncentraktu pomidorowego, „bigos staropolski” – 4 dkg koncentratu pomidorowego. Trzeba w takich przypadkach cierpliwie i spokojnie powtarzać, że w Polsce w czasach Zygmunta Starego nie było ani PRON-u, ani koncentratu pomidorowego, a nawet pomidorów nie jadano. ... Pomówienie Radziwiłłów, że szparagi jadali z ketchupem, było zapewne najdrobniejszą z niegodziwości uczynionych w Polsce w roku 1983”.

konia z rzędem temu, kto potrafi tak wytknąć wady by nie przekraczając granicy dobrego smaku i szacunku wypowiedzieć się o pewnych osobach jako o „ludziach o skromnych kwalifikacjach umysłowych” .
Autor pisze, jak sam określił pewnych twórców, „ przeźroczystą polszczyzną, bez cienia zawiłości i uczonych terminów”. czytam, smakuję i konstatuję wielką przyjemność, jaką daje mi śledzenie jego literackich peregrynacji i jego wnikliwych analiz literatury wszelakiej. nieokiełznanego zainteresowania słowem pisanym. będąc doradcą literackim teatru Ateneum taka zdarzyła się Mu okoliczność:
„...Kiedyś – naruszając rytuał polegający na tym, że to ja byłam zapraszany do gabinetu dyrektora – dyrektor Warmiński zaszedł do mojego gabineciku. Zafascynowany stanął przed półką z książkami. Brał do ręki tom po tomie. Co wtedy czytałem? Wciąż państwa Ossowskich, Karla Poppera, The City in History Lewisa Mumforda, Maxa Webera w angielskich przekładach, Tajemnice Nalewek Henryka Nagiela, Józefa Symoeona Boguckiego i Marcelego Bogorię Skotnickiego, Norberta Wienera. Wreszcie pan Warmiński doszedł do Wstępu do teorii grafów Oysteina Ore i zaczął na głos odczytywać spis rzeczy: Rozgrywki ligowe, Zagadnienie mostów królewieckich, Drzewa i lasy, Drzewo genealogiczne jako szczególny przykład grafu, Problem połączeń, Ulice i place ... . Wreszcie zatrzymał się przy paragrafie pierwszym rozdziału czwartego: Posady i kandydaci, mówiąc tonem człowieka, który nieoczekiwanie znalazł się w obcym mieście:
- Panie Andrzeju, pan tu nie ma nic o teatrze. ...”

tak. Pan Andrzej Dobosz para się czytaniem. ale to jest tylko połowa tej perły. drugą stanowi pisanie o pisaniu. i to w taki sposób, że braknie słów zachwytu.

b.

Andrzej Dobosz, pamiętny filozof z Rejsu Marka Piwowskiego („nie mogę być równocześnie twórcą i tworzywem”), „Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia” , ISKRY 2011

sobota, 2 lipca 2011

z krainy deszczowców

ambitny plan obejrzenia na żywo koncertu na defiladplac spłynął z deszczem w strefę forget it. no więc. osadziwszy się w piernatach zamierzałam, przysięgam, zamierzałam dotrwać do samiuśkiego końca prezydencji, tfu, koncertu. trochę mi się obraz rozmywał, ale w sumie to nawet ciekawy psychodeliczny imydż miał w telewizorze ten deszczowy koncert. oglądałam i oglądałam i oglądałam i nagle szast prast zbudził mnie o 6:30 budziczek mój kretynos wielkos, bo zapomniał, że dziś sobota. z całego – no powiedzmy pewnego fragmentu koncertu - podobały mi się najbardziej zielone zęby możdżera i chris boti. bo ten skandynawski blondyn z trąbką to chris boti był, prawda? gra on tak pięknie i z uczuciem. tylko strasznie to – nie zgadza się, sprzecza - koliduje (jak podpowiada marysia wojciech pokora) z jego wizerunkiem scenicznym. otóż bowiem określiłabym jego styl jako: skandynawska lodówka grająca na trąbce na wdechu. zauważyliście, że on gra wdychając powietrze a nie wydychając? I jest taki, taki , taki król zimy. brrr. za to ta jego ognista skrzypaczka, to tak się gła w kibici, że się bałam, iż zaraz jak się przegnie jeszcze cituczkę to jej się korpus w talii rozpołowi. nogi z poo zostaną na podwyższeniu a górny korpus ze skrzypeczkami powędruje w ciemną, deszczową otchłań. ponadto orkiestra pod sztabą była zaiste boska. chciałabym kiedyś mieć taką orkiestrę na własnym weselu. albo na pogrzebie. bo kto w sumie wie, co pierwej nastąpi :)
a teraz w związku z aurą rozłożyłam madejową deskę i zamierzam wyprostować parę rzeczy. głównie muszę wyprasować sztormiak, który z pewnością wzuję dziś z okazji wieczornej konsumpcji w plenerze kotlecików i pieczonki na cześć 3 x P.
b.

ps.
4.07.2011
muszę to zapisać. bo za rok sama sobie nie uwierzę: TO. BYŁO. NAJDŁUŻSZE. OGNISKO. MOJEGO .ŻYCIA. 10 GDOZIN. W STRUGACH. DESZCZU. choć pod starannie uszczelnianym talerzami i deskami zadaszeniem.
nawet się nie łudzimy, że gospodarze kiedykolwiek nam to wybaczą.
b.