czwartek, 30 grudnia 2010

Doroczny swicz i okazjonalny spicz


miałam ci ja dzisiaj niezwykle przemiłe spotkanie z pewnym starszym człowiekiem. tym bardziej miłe, że kamienica starszego człowieka jest w samiuśkim środku Starówki, co udanie homogenizuje warunki zewnętrzne z wewnętrznymi. niewytłumaczalna przychylność losu stoi za faktem, że moja ogromna do starszego człowieka sympatia jest w stopniu onieśmielającym odwzajemniona, co poczytuję sobie za wielki honor i z pokorą losowi za to dziękuję. tym bardziej, że znamy się absolutnie przelotnie i nie zdążyliśmy nawet skonsumować wspólnie najmniejszej solniczki, co najwyżej talerz ogórkowej zupy i suto bakaliami nadziany piernik. mądrość, dobroć, zdrowa pryncypialność i wielkie pokłady poczucia humoru . lubię Takich ludzi. Takich ludzi się nie lękam. dla Takich ludzi gotowa jestem porzucić swoją odludkowatość. i niech to będzie dobrą wróżbą na nadchodzący rok dla mnie. i dla Was. żebyśmy mieli wokół siebie ludzi zacnych, godnych zaufania, szczerych i serdecznych. a przy sprzyjających wiatrach, abyśmy tacy też byli dla naszych bliskich, znajomych i nieznajomych.

Szczęśliwego Nowego Roku !


b.

ps. a mówiłam Wam już co sobie postanowiłam na Nowy Rok? postanowiłam popaść w jakiś szaleńczy romans, tym razem bynajmniej nie platoniczny. ale taki wiecie, do utraty tchu (co przy mojej aktywnej skłonności tytoniowej trudne nie będzie). taki wiecie, co on mnie będzie na rękach nosił i podrzucał (a ja mu będę przepuklinę starannie opatulać liśćmi kapusty). 3majcie kciuki. robercie downeju juniorze - nadchodzę i zmiotę z twojego progu wszystkie piszczące pinapgerlsy moim zamoczonym w lubczyku mopem. b.

wtorek, 28 grudnia 2010

o bycie i o bucie

podczas gdy na forum wrzała dyskusja o ingrediencjach sylwestrowych kulinarnych i wybuchowych pewna niewielka część społeczeństwa udała się dziś w świat w celu poszukiwania obuwi zimowej. jak się niebawem okazało jest takowej w naszych sklepach mnóstwo a mnóstwo jednak gdy przeprowadzić wstępną selekcję uznając za jedyny warunek dopuszczalny ale ostateczny ażeby obuw ciepła była to się okazuje, że wielka chała z frędzelkami. bowiem na półkach znajduje się mrowie butów, w których w najlepszym razie można by sobie polatać po podgrzewanej posadzce byleby nie dopuścić do styku zelówka-śnieg. i co zaskakujące, kryterium ceny nie ma tu żadnego znaczenia. czy za czysta czy za stówkę taki sam cienki celofan udający włoską skórkę obleka stopy, które przy minus 10 jednakowo zsinieją zanim odpadną lub vice versa. 5 (PIĘĆ!) godzin tułaczki po rynku podaży zwieńczyłyśmy ostatecznie z marianem polubownym sukcesem na entym chińskim stoisku. tym samym, na którym w pierwszych piętnastu minutach naszej obuwniczej peregrynacji zamierzyłyśmy pierwsze śniegowce by je porzucić ze wstrętem w nadziei na jednak but bardziej doskonały (oczywiście, że zakupiłyśmy potem dokładnie właśnie ten but) . nierozstrzygniętym pozostała nam z dzisiejszego polowania na buty kwestia czy bardziej nienawidzimy chodzić po sklepach czy jednak na basen. stłamszone bulgoczącym konsumpcjonizmem zanabyłyśmy sobie także u wietnamczyków w międzyczasie rajstopy po złotówce od nogawki gdyż pierwsze wyjście z hal na marywilskiej bez żadnego łupu byłoby naszą absolutną klęską. na dowód naszej skrajnej deprymacji zakupowej dodam, że na stoisku z parabiżuterią, gdzie winnyśmy, czerpiąc natchnienie z celuloidowych solarek, z radości sikając po goleniach ustroić się w migotliwe cekinopodobne wyroby stanęłyśmy z marianem przed ścianą tanich jak lichy barszcz pseudocyrkonii z tak bezbrzeżną rozpaczą na licach, jaką ma w oczach skrajnie wygłodniały owcofil-weganin nad miską z higgisem.
opuszczając hale kupieckie osobiście po raz kolejny uznałam, że moim jedenastoletnim traperom z elastomeru nie dorówna żadna poliestrowa alpaka i w kolejny sezon zimowy zadam szyku w stylu mazowiecki woodcutter. oraz absolutnie nic na świecie nie równa się z moimi odmikołajowymi paputkami.




b.

czwartek, 23 grudnia 2010

Obfitości Serdeczności, Miłości, Nadziei



Z okazji warzenia kompotu z suszu umyślnie
nie włączam pochłaniacza.
Wonny akcent paruje mi okna ale mam to w nosie i się delektuję.
Jeszcze tylko poszatkować warzywka do ryby po grecku, skroić kartofle do sałatki z fasolą, polatać mopem po apartamencie, zeszklić cebulkę, nakręcic papiloty, wypras... .
Zanim jednak ruszę w przedświąteczne cyzelowanie chciałabym Wszystkim jawnym i milczącym gościom tego bloga złożyć Świąteczne Życzenia.
Żeby Święta były dla Was piękne, radosne i rodzinne.
Żeby niczego ani Nikogo nie zabrakło przy Waszych stołach i w Waszych sercach.
Żeby Was w sercach innych nie zabrakło.
Żebyście zaznali.... yyy co to ja ... bo siemi wątek urwał .
Gdyż znagła zrobiłam antrakt na mieszanie w patelni, wirowanie pościeli, rozczesywanie mopa ...
Ale teraz ad rem .
Niech te wszystkie półmiski, prezenty, grzybki i makułki będą
smaczną i uroczą
ozdobą tego co w Tych Świętach Najważniejsze.

B.

środa, 22 grudnia 2010

w ferworze

drogi święty mikołaju. pod choinkę bym chciała dostać taki miecz świetlny dżedaj, wiesz, taki co robi bzzzzzummm. bo wydaje mi się, że takim mieczem jakoś łatwiej byłoby wystrugać dzwonka z karpi. użyte dziś obcęgi, tasak, młotek i sekator wprawdzie dały radę ale karpik mi wyszedł taki trochę poszarpany na krawędziach. oraz gdym już skroiła wszystkie dzwonka na cieniutkie paseczki Starsza Pani zamarła z makiem w przygarści i zafrapowana szepnęła, że do galarety należą się jednakowoż kawałki bardziej słuszne a nie takie wstążeczki. nnnno . to w tym roku karp w galarecie będzie niezwykle wyrafinowany. nie wchodząc w drastyczne szczegóły musze nadmienić, że wszystkie skondensowane odcinki „pił” są zwyczajnem niczem wobec trzepoczącego na desce ogonka trwale oddzielonego uprzednio od łba. więc. łykam walium i szlus. zasłona. milczenie karpia.
w tak zwanym dużym międzyczasie uwarzono sagan kapuchy z grzybami. wróć. w tym obfitym roku fungiarnym uwarzono sagan grzybów z kapustą. oraz upieczono makowce i zameldowano śledzie w słoju z olejem.
wczesnym wieczorem powróciwszy na tarchomińskie łono wyrwałam alaskanom swojego świerkowego króla rogera z Ich tarasu i smyrgłam go w stojak. hmmm. umówmy się, że lekki odchył od pionu był zamierzony, topszsz? oblekłam go w światełka poczem ordynarnie i z kretesem zdeptałam jedną lampkę robiąc małe zwarciątko. no to buńczuczne co. nożyczki, struganko kabelka, plasterek i wuala. Starszy Pan byłby ze mnie dumny. Adam Słodowy może sobie jeno o takim dziedzicu pomarzyć.

a ponieważ ostał mi się (jeno) sznur lampek, tożem sobie ustroiła jeszcze stolik-singerka. very, very sofistykejtet, nespa?

a teraz udam się wraz ze skrzypiącym kręgosłupem do wanny. i podumam. że jakoś dajemy radę. że drzewko obstalowane, mak w makowcu, karp w galarecie, susz w garze, grzybki w kapuście. i niby wszystko się składnie składa, układa a jednak . pamiętacie taką płaską plastikową układankę w kwadratowej ramce, w której nie było jednego kafelka i się przesuwało kolorki, żeby ułożyć jakiś zadany porządek i wygrać? no więc. jak już poukładam w należytej kombinacji te wszystkie kafelki – garnki, choinkę, karpia, prezenty to. to Tego Jednego Najbardziej Jest Brak.

b.

czwartek, 16 grudnia 2010

cdn:astępuje

no dobrze. padam na ryjek ale troszke tu sobie pomanipulowałam i mam minireportaż z sesji w stylu folk. bardzo bym chciała przedstawić wszystkich bohaterów dramatu a potem kilka ich wariacji. ale. w trosce o zachowanie zgodne z ustawą o ochronie wizerunku publicznego musiałabym znacznie moich szacownych kolegów zrenderować i poszumić. a tego Im bez uszczerbku dla ich artystycznego wkładu uczynić bym nie mogła. więc. co mi Państwo aj hołp, wybaczą, na zdjęciach jeno taka ot maryna. osobiście po włożeniu kostiumu oraz, co być może ważniejsze, zdjęciu blikujących w świetle flesza okularów, dostaję małpiego rozumu. pan fotograf na zrobienie sesji każdemu z pańszczyźnianych poświęcił minut siedem. każdemu z moim wyjątkiem. wszedłszy na plan zdjęciowy smyrgnęłam mu takiego kujawiaka do „pędzą konie po betonie w szarej mgle ....”, że po 45 sekundach zarządził przerwę i auspicjent musiał mu wycierać czoło irchą. ojciec-dyrektor zmiksował sobie ludyczną postać z buńczucznym kozakiem i z wielce groźną miną machał pięścią do telekamery ażeśmy go musieli uświadomić, że nie jest bohunem jeno łągodnej dobroci krakowskim szewcem. nasz nowy biurowy kolega okazał nieopatrznie talent do folklorystycznej ekwilibrystyki i śmigał na planie hołubce oraz powietrzne szpagaty aż co poniektórym oko bielmem zaszło z zazdrości a pan fotograf urzeczony zapomniał naciskać migawkę. nasza śliczna księgowa w łowickiej zapasce rozkochała w sobie statystów a pani M. ująwszy w palce skrawek kwiecistej spódnicy wirowała jakby jej co najmniej półwieku odjęło. najnowsza wersja fotoszopa nie zdołała zanihilować na twarzach wysiłku, jakiego doznali koledzy usiłując mnie podźwignąć w ludyczno-finezyjnej stylistyce wrzucania do cebrzyka z szampanem XVIII-wiecznej dity von teese. w sumie jestem im niebywale wdzięczna gdyż mogli na oczach gawiedzi pierdyknąć mnie z hukiem i siłą wodospadu o klepisko a jednak zaniechali. ojciec-dyrektor wbił w skonsternowanie obsługę studia żądając jako tło muzyczne do scenki ludowych swawoli „dziwny jest ten świat” pana Niemena (choć go szturchałam pod żebro, że owszem Niemen ale chodzi o „Ëлочки-сосëночки, Зелëные, колючие ) a kolega zza biurka uparł się wystąpić li i jedynie w kwietnym wianku na kurpiowskim kapeluszu. wydajemisię, że w przyszłym roku na hasło kartka świąteczna dla firmy „x” w tym studiu fotograficznym zastaniemy drzwi zamknięte na skobel z informacją „door closed bikoz - renamnent, dżuma, cholera i upadłość”.
b.






b.

a tu jeden wariantów roboczych: kadr w ruchu - krakowiacy , górale, kurpie i ślonzaki, hej !



a teraz tadam tadam tadam nieoficjalna przedpremiera naszej tegorocznej kartki.

sobiście uważam, że gdzieś na świecie jest zimowo-górski plener o walorach nieco bardziej estetycznych, niż ten, który nam zapodał w tle pan fotograf od siedmiu boleści (surowe skały kaukazu i płot z drutu kolczastego, w mniformacie niewidoczny). ale skoro za pierwszym, drugim i fefnastym razem nie zrozumiał dokąd zmierzamy i kim jesteśmy, tośmy dali mu odpust. i tak w świat idą tanecznym krokiem ochotnie podrygując dwie pary oraz dwóch pańszczyźnianych z kolorowym tobołkiem. ojciec-dyrektor twierdzi, że to jest lustig (śmieszne) choć ja bardziej skłaniam się do lestig (ciężkie). tu jedna literka naprawdę wiele waży.
a jak tam Wasze przygotowania do Świąt? ja jutro mam urlop na okoliczność patroszenia ryb. mam taki niepokój, że sobie rybki posnom a jak je zacznę patroszyć, łypną na mnie znagła otwartym okiem a w dymku tekstowym pojawi się napis „co ty mi kurnanać robisz, durna babo. i gdzie jest do stukroćset szlamowatych fląder mój ogon!?”. muszę kupić duże walium. pół dla mnie, pół dla karpi.
b.

środa, 15 grudnia 2010

zajawka tegorocznej kartki

co Wam powiem, to Wam powiem ale robota tap madl jest cholernie wykańczająca


cdn b.

piątek, 10 grudnia 2010

przedświąteczny kalejdoskop



trochę nie ogarniam tego tajfuna com go sama sprowokowała. świąteczne buszowanie w sieci skutkuje nawałnicą maili informujących o różnym statusie zamówionych przesyłek. się gubie. co zamówiłam. dla kogo. zapłacone z góry czy też przy odbiorze. omójtyboże. kolega zza biurka zabrania mi wychodzić z pracy, gdyż jak tylko wyściubię nos przylatywa kurier i żąda finansowego rewanżu za donos. ponieważ jednak gro przesyłek jest w permanentnej dostawie (jak np. moja ulubiona kuchnia, co zaklęsła w magazynie i ni jej widu ni słychu podczas gdy stara już odłączona więc gotuję głównie dania jednogarnkowe na jednym elektrycznym palniku kuchni wysupłanej z pracowej piwnicy - schedzie po targach) więc eksplorując bazarek i przyległe gieesy sterczę w stuporze nad tym i owym zachodząc w głowę czy azaliż przypadkiem to i owo nie zostało już zamówione w sieci. i taka ciekawostka: wszystko, absolutnie wszystko co zamówione w polskim internecie płatne jest zanim. tymczasem książka zamówiona w germańskim antykwariacie płatna jest – ueberraschung & siuprajz – 14 dni po dostawie. postanowiłam bowiem zapoznać naszego ojca-dyrektora pod choinką z literaturą nadwiślańską i nabyłam mu „Lalę” czyli ekskjuzemła „Puppę” Dehnela w narzeczu alemańskim. a potem go skrupulatnie odpytam. a apropo choinki to moje futurystyczne drzewko z papieru pakowego na wiatraku przyoblekło już anturaż świąteczny. kokardy z papieru toaletowego błyszczą brokatem a bezskrzydłe anioły z karminową bombką na sukience falują zawieszone za szyję przeźroczystym skoczem. jak nie zapomnę aparatu to wrzucę tu zdjęcie. alasce dech w piersi zaparło. pani sprzątającej też gdym zabroniła wyrzucić „to to”. do kompletu na biurową kolację wigilijną przydałaby się jakaś awangardowa kolęda w stylu warszawskiej jesieni. oraz. wychodząc naprzeciw ojco-dyrektorowej germańskiej tradycji wilijno-kulinarnej zapodam na naszym pracowym spotkaniu na stół sałatkę kartoflaną. wprawdzie powinna iść w parze ze smażoną kiełbasą ale umówmy się, są pewne rozsądne granice tolerancji oraz przyswajalności obcych kultur. kiełbasie więc mówmy nasze stanowcze „no pasaran”. śledź, kapucha, kompot z suszu i makowiec zdecydowanie kontra plauaner wurst. a wiecie, że wśród wizytówek osób do których należy w tym roku wysłać naszą kartkę (kartka się rodzi w bólach gdyż motyw przewodni nam nijak ze świętami nie konweniuje i są duże szanse , że w tym roku wykonamy portret zbiorowy, w którym zamiast głów fotoszop zaimplementuje nam bombki. ja to bym chciała taką kulistą, w kształcie grzyba lub cygara) ojciec-dyrektor zlecił mi m.in. dostawcę tejże kiełbasy z plauen? to ja sobie myślę, że jakby ktoś z Was chciał tegoroczną kartkę (co to jej jeszcze nie ma) to i owszem proszszsz bardzo. adresik na maila.
b.
suplemęcik:

wtorek, 7 grudnia 2010

w zawieszeniu na leżance

pan od kuchni mówi, że o ho ho jużeśmy dawno wysłali. pani otworzy drzwi, może tam już kuchnia stoi. otwieram, macam. nie stoi. czekam. wypolerowana w ubiegłym tygodniu stara kuchnia na oddanie znowu pokryła się tygodniowym jadłospisem. druciak w łapkę i szuru szuru. wypolerowane z pietyzmem blaszki ruszty piekarnika znagłafranc pokryły się rdzą. cios prosto w serce perfekcyjnej pani domu. i całe poleru poszło w choleru. psiamać. tymczasem wigoru nabiera akcja „świąteczne prezenty”, na skutek której spodziewam się licznego nalotu kurierów do biura z mniejszymi lub wiekszymi tobołkami. z duchem czasu prezenty łowię bowiem w sieć (internetową) . paputki na nogach, filiżanka parującej herbatki i szuusujemy w internecie w poszukiwaniu wyspecyfikowanych w listach do santa życzeń. swoje i tak odstoję w kolejce po karpia lub po rodzynkę. a na mikołajki dostałam, ojacie, masaż pleców. pan masażysta mizia mi kręgosłup a ja sobie wiszę twarzą w dół i kontempluję wzór w podłodze. troche się czuję jak luzowana mandarynka. od czasu do czasu pan masażysta nieruchomieje z palcami wbitymi pod moją łopatkę i wydaje mi komendę „a teraz luzik totalny”. w odpowiedzi chichram się nerwowo i klasycznie spinam od lędźwi po nasadę czaszki. wyłazi moje skrajne niedotykalstwo. to samo mam u fryzjera. są tacy, którzy przy myciu głowy popadają w nirwanę. ja myślę tylko, jak stamtąd uciec i czemu nie wystarczy spłukać mi głowy bezdotykowym prysznicem. no nicto. jeszcze tylko siedem miziań. jakoś przetrzymam.
b.

wtorek, 30 listopada 2010

auć

ja piernicze !!!
franek wlazł na 3,1465.
idę się zapisać do wojujących antyglobalistów.
i zapalę lawendową świeczkę na zaś św. Franciszkowi. bowiem nie mogę znieść, że moje starzejące się z roku na rok (bo blok, nie dworek), obłożone kredytem mieszkanie jest z dnia na dzień wbrew prawom logiki coraz droższe i droższe i droższe. i w tym kontekście – w obronie mojego portfela pójdę w prymitywny koniunkturalizm i cyniczną hipokryzję.
jeśli jeszcze w kolejce po cukierka do cioci unii łapki wyciągnie portugalia i hiszpania to franek wystrzeli w kosmos . ... na szczęście prace przy północnym są całkiem zaawansowane.

b.

niedziela, 28 listopada 2010

figliki biurowe

poślizgiem po kulturalnym weekendzie była artystyczna aktywność w pracy. korzystając z będących na podorędziu materiałów oraz natchnięta myślą o nadchodzących świętach skonstruowałam rzeźbiarsko-przestrzenną instalację, która nazwałam pre-christmas-autumn –tannenbaum. instalacja całkowicie zaspokaja wymogi ekologii i recyclingu gdyż składa się w słusznej mierze ze zwoju papieru pakowego, serwetek, papieru toaletowego oraz biodegradowalnych skórek z mandarynek. za stelaż instalacji posłużył stojakowy wiatrak. ojciec-dyrektor – zawojowany miłośni sztuki współczesnej, nawet tej daleko eksperymentalnej, ujrzawszy moje dzieło stanął w stuporze i trudno skrywalnym zachwycie. zapytana o źródła natchnienia omalże nie omieszkałam bąknąć, że to wszystko z nudów droga redakcjo. z nudów. ależem się w stosownym momencie ugryzła w język mój niemiecki i tylko skromnie spuściwszy oczęta wachlującym łopotem przerzedzonych rzęs odrzekłam, że praca mym natchnieniem jest wszakże. natchnieni sztuką i wewnętrznym kreacjonizmem rozwinęliśmy koncepcję ożywienia instalacji za pomocą włączenia wiatraka i tym samym twórczego przejścia od sztuki statycznej do sztuki dynamicznej. premierę ożywienia instalacji ustaliliśmy na świąteczne spotkanie, kiedy to instalacja zostanie obsypana sypkim złotym brokatem tak by jego błyszczące kryształy unoszone powiewem mogły swobodnie penetrować biurową przestrzeń niosąc ze sobą przesłanie symbolicznego zjednoczenia nas w świetlanej przyszłości. podczas gdy nasze twórcze idee eskalowały w kierunku wystawy w nowojorskim MoMA, kolega, będący przykładem zagorzałego pragmatyka kierującego się przekonaniem o wyższości sztuki pojmowanej tradycyjnie pobożemu (czytaj: jeśli obraz to portret dziadka, jeśli rzeźba to klasyczna grupa laokona, jeśli piosenka to „parostatkiem piękny rejs”) nad konceptualną , znacząco stukał się w czoło ołówkiem po czym zbeszcześcił moje dzieło sztuki dowiesząjąc nań skórkę od banana, półkozaczki pani M i plastikową butelkę po cisowiance. przyszło więc i mi, jak wielu niezrozumiałym przez kulturowych ignorantów artystom, zmóc się z haniebnym dyskontowaniem mojej sztuki i sprofanowaniem jej czystej idei . wybaczyłam mu, bo i cóż on winien, że mu się w stosownym czasie nie rozwinął ten czy inny zwój i empatia dla Twórcy. tymczasem instalacja ta natchnęła mię pewnym pomysłem i w celu jego urzeczywistnienia przeeksplorowałam w piątek kilka sklepów potocznie zwanych środowiskiem naturalnego występowania człowieka z practicera/castoramy/lerua (współczesna ewolucja pojęcia człowieka z cro magnon). ale na razie o tym cicho sza. bo to niespodzianka ma być. powiem tylko, że powinna grzechotać, świecić, a co most important – powinna dać się zjeść w nadchodzące adwentowe wieczory.
oraz chcę jeszcze donieść, że zaskarbiona u ojca-dyrektora instalacją jesiennej wizualizacji bożonarodzeniowej choinki przychylność poniekąd uratowała mi rzyć przed wyrzuceniem nabruk. otóż bowiem ojciec-dyrektor zszedłszy (przypominamy ulubiony imiesłów ...) z wysokości swojego gabinetu ku nam maluczkim na rutynową inspekcję natknął się był w kącie na pokaźną rurę żelazną, którą uznał za środek bezpośrednie obrony płci nadobnej przed złoczyńcami czyhającymi tu w biurze na owąż nadobną cześć. poczem wpadł w filozoficzny nastrój i wygłosił płomienną mowę zakończoną łzami w oczach i sentencją skierowaną do upośledzonego w percepcji sztuki nowoczesnej kolegi że ” no i niech pan powie, kim byśmy my mężczyźni byli bez niewiast na tym świecie. bylibyśmy zerem, nothing byśmy byli”. na co ja, błyskając opętanym refleksem, odmruknęłam znad furkającej pod palcami klawiatury „ein grosses nothing bylibyście, indyd”. w milisekundzie powietrze w biurze zlodowaciało a ojciec-dyrektor przygarbiony podreptał do swojego gabinetu na pięterku murmocząc pod nosem, że jednakowoż było to trochę z mojej strony „ubermutig” (swawola w niebezpiecznej kompilacji z pychą i bezczelnością). przeanalizowawszy swoją błyskotliwą wypowiedź solidnie się zasępiłam, bo dalibóg nie było moją intencja sponiewieranie ojca-dyrektora ad persona a raczej jeno per procura. więc. wykazałam skruchę oraz zwaliłam wszystko na wtórną pomroczność, do której doprowadziła mnie sztuka konceptualna i zameldowałam gotowość poniesienia konsekwencji. ojciec-dyrektor okazał szeroki wachlarz łaskawego wyrozumienia i darował mi szafot pod warunkiem, że poza nabyciem złotego brokatu uwarzę kapusty z grzybami na nasze świąteczne spotkanie. i tak to brokat i tegoroczny grzybny urodzaj uratowały mi rzyc(ie).

b.

niedziela, 21 listopada 2010

doniesienia kurtularne

ten weekend sponsorowała literka k jak kultura. najsampierw nocny „Harry Potter i insygnia śmierci”. no nei wiem. niech pan scenazysta napisze mi jakąś alternatywną część ostatnią. bo drugiego odcinka w stylu mrok, strach, krew, łzy nie zdołam unieść zachowując zdrowie psychiczne i nie próbując sobie wypruć żyły w kinie kluczykami od romana. pasaże przerażająco smutnych smyków na tle skalistych sino-bagiennych pustkowi i gęste jak smoła wszechpanujące ZŁO. dzieciom pamiętającym słodkie i magiczne sceny z ekranizacji pierwszych tomów HP oraz atmosferę beztroskich zabaw z trzygłowym potworem, upiorną martę z kanalizacji hogwartu i bezgłowego nicka lepiej postawić na ten film kategoryczny szlaban pod groźbą wydziedziczenia i urwania od internetu na najbliższe trzydzieści pięć lat. z każdą minutą filmu wbijałam się w fotel coraz głębiej i głębiej i tylko obowiązek odwiezienia do domu moich małoletnich współoglądaczy wstrzymał mnie przed wywrzeszczeniem na całe kino bulgoczącego we mnie przerażenia i wybiegnięcia z kina wprost w ramiona jakiejś landrynkowej komedii romantycznej, a niechby i szczytu fabularnego kretynizmu. bo jeśli chodzi o horrory, wolałabym jednak obejrzeć raczej piłę 666, po której wygenerowany wstręt i strach mogłabym natychmiast po seansie strząsnąć z ramion podczas gdy jeszcze długo po upuszczeniu kina czułam oddech przyczajonych do ataku na świat dementorów. pani Rowling, czemu pani to napisała – bo zupa była za słona?
powrót z kina o 1:30 nad ranem oznacza w oczywistej konsekwencji jet leg z klasycznym objawem zaburzenia snu. no to co. ponieważ o tej porze w telewizorze lecą tylko pionowe wielobarwne paski lub marne pseudopornosy zaprosiłam do łóżka pana Manna, który nie został saxsofonistą. no nei wiem. najpierw się na autora obraziłam. chyba liczyłam na więcej. pogodna opowiastka o tym jak zafascynowanie rockandroll ‘em otwiera zaryglowane przed nieustosunkowanym śmiertelnikiem drzwi a to do źródeł muzyki a to do eteru a to na sceny amfiteatrów. jak dla mnie lektura obowiązkowa dla pokolenia, które zaposiada ulubioną muzę jednym czy dwoma kliknięciami (pszprszm jestem staromodna, zapewne nie klikają bo mają ekran dotykowy) w internetowy matrix i zachwyca się utworami nie mając fioletowego pojęcia o tym, że stanowią zgrabnie zaaranżowany cover utworu, nagranego, gdy nie był nawet jeszcze dwoma paskami na teście ciążowym a jego rodzice prawdopodobnie ewoluowali właśnie ochoczo z moruli w balstulę. a potem w sumie się odobraziłam. bo pan Mann jest niezwykle konsekwentny i naprawdę napisał tylko (buuu) to, co w przedsłowie zapowiedział: opowieść o poznawaniu świata muzyki. ni mniej ni więcej (niestety).
a gdy nadejszła niedziela poszłyśmy sobie na wystawę „Amerykanin w Warszawie. Stolica w obiektywie Juliana Bryana 1936–1974”. na co dzień jestem równie ckliwa, sentymentalna i uczuciowa niczym metalowa skrzynka na narzędzia. dziś zdążyłam przekroczyć progi wystawy i coś mi wewnątrz pękło. Warszawa w trakcie i po wrześniowych bombardowaniach a.d. 1939 . pierwsze trzy zdjęcia i byłam ugotowana. łzy mi popłynęły jakbym sobie do oczu wsadziła po dorodnej czuszce. a przecież wychowana w kulcie celebrowania każdej powojennej dekady, nasączona za młodu „Kolumbami rocznik 20” , „Miastem nieujarzmionym” i archiwalnymi odcinkami Polskiej Kroniki Filmowej powinnam być zaimpregnowana na ten rodzaj wzruszeń. nic z tego. zdjęcie: dwóch małych chłopców w krótkich spodenkach i kusych paltocikach ciągnie przez powrześniowe zgliszcza Warszawy sanki. kap. zdjęcie: grupka dzieciaków na gruzach Warszawy – na pierwszym planie chłopczyk w jednym tylko bucie. kap. zdjęcie: w oknie zrujnowanego domu strzępy firanki i twarz przejmująco smutnej kobiety o pięknych rysach a przed nią zwrócona twarzą do operatora figurka Matki Boskiej. kap. kap. kap. ja wiem, że na świecie było i jest tyle przerażający nieszczęść i katastrof i dramatów. ale. zrujnowaną wojną Warszawę i tragedię jej mieszkańców musiałam w jakiś niewytłumaczalny sposób odziedziczyć w genach. swoista pamięć doznanego przez TO miejsce cierpienia tkwi utajona pod moją skórą i wypłynęła dziś strumieniem łez pobudzonych fotografiami Juliena Bryana.









a w okolicach północy odkładam na stolik pochłoniętą w kilka godzin książkę nabytą przy okazji zaplątania się w półki muzealnej księgarni. zamykając lekturę wzrok mi się ślizga po okładce z ceną i budzi się we mnie kutwiańskość zgryźliwie podszeptująca, że taki sposób czytania jest niezmiernie nieekonomiczny . a nadto jest wyrazem braku szacunku dla autora, który aby tę książkę napisać potrzebował paru miesięcy nad klawiaturą. oraz, co istotniejsze, paru lat w terenie poświęconych śledzeniu zawiłych losów swoich bohaterów, wyplątywaniu ich ze zbędnego zagmatwania i syntetyzowaniu fascynujących opowieści. ta książka próbująca wyjaśnić skąd pochodzą „pohodni” Czesi skłoniła mnie do niechętnego przytaknięcia, że i owszem my tu naród nadbałtycki rozpostarty między Azją i Europą trochę nadmiernie jesteśmy przepełnieni etosem, patosem i martyrologią. podczas gdy kilka kilometrów na południe od Wałbrzycha do tego stopnia anihiluje się istnienie w życiu tragedii/patosu/nieszczęścia, że nawet poważne dramaty wystawiane są w teatrach z dopiskiem groteska (przynęta na pt. widzów) a rzeczywistość nie spuentowana żartem nie jest wiarygodna ni godna uwagi. co dziwne, mimo obfitości dobrego samopoczucia nie można Czechom zarzucić bynajmniej absolutnej bezrefleksyjności trudnia gucia. pan Mariusz Szczygieł pisze nie dość, że cholernie zajmująco to jeszcze literacko pięknie (bez patosu i zadęcia) i musze sobie obstalować na jego książki dodatkową półkę u stolarza.


b.

środa, 17 listopada 2010

kur kur kur kurkuma i binokle z opiekaczem

środa. bywalcy wią, że to dopust basenowy. a dziś w dodatku sam ojciec-dyrektor mnie zdemotywował wygłaszając ze swojej dwumetrowej wysokości autorytarnie : sport macht tot. wybornie. o wpływie basenu na moje stawy biodrowe mogę jak na razie powiedzieć, że to nielicha ściema i stawy uporczywie wykazują tendencję do samounicestwienia. pójdę ja raczej w ziołolecznictwo i jarzynoterapię. liście kapusty zgnieść wałkiem, owinąć bolące miejsca, zawinąć we flanelkę i czekać na cud. ponieważ w nocy wykonuję kilkaset obrotów wokół własnej osi domniemywam, że poranek zastanie mnie w tapczanie pełnym drobno poszatkowanej jarzyny. doustnie zapodam zaś sobie hinduskie kapsułki . z kurkumą. popijaną obficie olejem w celu zabezpieczenia właściwej absorpcji kapsułka-staw. mówią w sieci, że to wszechstronne panaceum na wszystko: zmarszczki wygładzi, męża sprowadzi, wątrobę naprawi, ból stawów wybawi, przywróci uśmiech i włosy na czaszce, na drodze stanie każdej porażce, doda turgoru i finezji, załatwi urlop w polinezji. szkoda, że nie piszą nic o wsparciu w instalacji kuchni gazowej, za którą mnie fachowcy chcą obedrzeć z ostatniego centa. o ile w ogóle kuchnia dojedzie albowiem moje zlecenie walnęło grochem w wirtualną ścianę i brak jest tymczasem odzewu. za to jest odzew od pani optyk, u której muszę obstalować okular gdyż poprzedni uległ nieodwracalnej degradacji. i jakoś trudno się mi nie zawahać, gdy słyszę, że cena niepokojąco przypomina cenę nowej kuchni gazowej. a przecież o ile mi wiadomo, okular nie posiada rożna i funkcji grilla. chyba, że ten ma.
idę tradycyjnie wzuć kostium i czepek. boszszsz. jaka ja jestem nieszczęśliwa w te środy.
b.


ps. 22.12
Se wróciłam. i takie mam spostrzeżenie na dzisiaj, że iż oto w tym basenie nabawiam się powoli nowej traumy. bo jak człowiek płynie krytą (sic!) żabką to we wodzie widzi jeno kadłuby bez głów. cały basen bezgłowych kadłubów poruszających się w bardziej lub mniej histerycznym pląsie św. wita. trochesie bojesie. b.

czwartek, 11 listopada 2010

litania nad saganem

zasłuchana w przedpołudniową trójkę zawijałam, nucąc pod nosem „the falling leaves (of the cabbage) drift by my window”, łemkowskie. mościłam w żeliwiaku, przelewałam sosem z papryki, nakrywałam pokrywką. odsapnęłam. wyprostowałam kręgosłup. skrzypnęło i zgrzytnęło. uruchomiło jakiś neurologiczny przekaźnik do półkul. błysnęło, zaświtało i zdechło. coś mnie zaniepokoiło. COŚ było nie tak. zaczęłam ogarniać kuchenne pobojowisko. wśród garów, desek, misek i chochli natknęłam się na salaterkę z kwaszoną kapustą (KU... KU... KU... !!!) . oraz filiżankę z zestawem przygotowanych przypraw (PIE... PIE... PIE ... !!!). grom. grzmot. piorun w czaszkę. zapomniałam łemkowskie przełożyć kiszoną kapustą. a do sosu z papryki nie dałam ni soli, ni pieprzu, ni ziela, ni listka. boszszsz. jestem kulinarnym idiotą. gastronomicznym osłem. gildia kucharzy powinna mnie wypatroszyć żywcem, opalić nad gazem ziemnym wysokoazotowanym , posolić i rzucić szczurom na pożarcie. rozpoczęłam procedurę rekonstrukcji pierwotnej receptury post factum . aaaaaa. nie chcielibyście tego zobaczyć. św. Marto i św. Wawrzyńcze – patroni kucharzy – miejcie wzgląd na moją lichą postać upaćkaną po łokcie w kiszeniakach. a jeśli nie zasłużyłam na waszą łaskę niech mnie ma w opiece Brunon Kartuz – opiekun obłąkanych. a św. Jerzy niech mnie ochroni przed dżumą, trądem, syfilisem i opryszczką – gdyby zakontraktowani konsumenci zechcieli mi (i słusznie) złorzeczyć.
b.

środa, 10 listopada 2010

trochę nie lubię śród

w garnuszkach dochodzi do siebie kasza. a ja siedzę i myślę. jakby tu się wycyckać z tego dzisiejszego basenu. macam gardło w poszukiwaniu infekcji. nie ma. macam na oślep w nadziei znalezienia jakichkolwiek przeciwwskazań. i nic. samam się skazała na te wstrętną balię. taka nieroztropność w tak dojrzałym wieku jest zaiste niewybaczalna. a tymczasem leżący na talerzyku marciński rogal skrzypi migdałowymi płatkami i krokantem niepewny czasu konsumpcji. a gdybym tak wpisała sobie w dzienniczku: benia nie mogła przyjść na basen bo musiała pilnować rogala. ?
no nicto. ide wzuć kostium. a marciński niech czeka . będzie mi dziś motywatorem. z wymoczonym i wychlorowanym sumieniem wsunę go po powrocie.


b.

wtorek, 9 listopada 2010

o'gary nie poszły w las

a mówiłam. mówiłam, że jestem mistrzem gubiennictwa. i otóż udało mi się zgubić pięciokilogramowy, żeliwny gar a w zasadzie rynnę do pieczenia. panika straszna, bo w weekend mają w tym garze upichcić się łemkowskie. a wiadomo, że łemkowskie tylko w żeliwiaku inaczej facepalm, epic fail i żenua. przeszukałam cały dom. dwa razy. miejsc, w które mogłabym wtrynić kolosalnych rozmiarów , ciężki jak cholera z wagonem węgla gar jest kilka (czytaj: dwa). ale w żadnym z nich gara nie było. wzięta na spytki Starsza Pani zaparła się jak żaba mułu, że i owszem nie ma bo. dała go mi. kiedyś. niedawno. więcej nie pamięta. przesłuchana na okoliczność alaska wykazała daleko idącą dezaprobatę dla mojej substancji szarej. jadwiga już już by się przyznała, że go ma, bo ją zagadnęłam z zaskoczenia ale i tak się wykręciła sianem. miałam jeszcze zadzwonić do do, czy może w millicz willicz się gar nie ostał, ale pomyślałam, że co będę z siebie na szerokim międzynarodowym forum robić kretyna co gubi sagany. zdesperowana zajrzałam jeszcze do wanny i pod stół w kuchni. o. o. O! pod stołem w kuchni skręcona z blach stoi i czeka na rozkręcenie suszarka do grzybów. rozmiarem przypomina nie mniej nie więcej - pudło na żeliwiaka. ostrożnie uchylałam wieko jakbym tam miała znaleźć truchło frankensteina. truchła nie było. był gar! hosanna! ocierając z oka wilgotne, radosne rozrzewnienie kolumba ucałowałam go w żeliwne wieko. jest gar będą kwaszeniaki. słodka kapucha już się od wczoraj maceruje z kwaszoną (swoją drogą najbardziej z kulinarnych potyczek nie-na-wi-dzę rozbierania kapusty na liście. zawsze mam naonczas poparzone palce i mokry burdel w całej kuchni). za dwa dni uwarzę kaszy jaglanej i gryczanej, chabaniny i skwarek. zawinę delikatnie nadzienie jak niemowlę w tobołek. wygodnie umoszczę w żeliwiaku przekładając plastrami boczku. zaleję duszonym pomidorem, cebulo i papryko. na wiersku poleję sosem z suszonych grzybków upichconych na prawdziwym maśle (cholesterolu – przybywaj!) i wrzucę do pieca na szesnaście zdrowasiek. idę pogłaskać żaliwiaczka. mócjion, mójci.
b.

niedziela, 7 listopada 2010

"zanim odejdą wody" czyli meksyk w texasie


cholera. klawiatura się mi kolebie. zgubiłam jej bowiem jedną nóżkę. nie wiem jak droga redakcjo. w gubieniu czegokolwiek zaczynam osiągać szczyty. no wiec na tej kolebiącej napiszę, że nowy film z Robertem Downeyem Juniorem jest pyszną komedią. może on i ma jakieś przesłanie. ale mnie głównie rozbawił do łez. ma takie wyświechtane gagi i jest kalką kilku filmów drogi ale naprawdę jest absurdalnie śmieszny. może dlatego, że pan rezyser nie boi się użyć komediowych gagów w sposób bezczelny i nie każe domyślać się ukrytego humoru zawijając go w liczne wyrafinowane warstwy głęboko psychologicznie uzasadnionych relacji międzyludzkich. oczywiście nie jestem obiektywna albowiem od lat kocham się w RDJ a nadto w filmie gra buldożek francuski -moje psiejskie marzenie. a ponieważ. na buldożka mimo wszelkich przeciwności losu i tak mam większe szanse niż na RDJ więc mój subiektywizm jest mocno uzasadniony. idźcie na film i się pośmiejcie. bo cóż innego nam zostało w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody.

b.

sobota, 6 listopada 2010

cholerna karma

listopad po pięknym wstępie pokazał swój mokry jęzor. no i wbrew wszystkim guru wizualizacji, afirmacji i łiszfinkingizacji mamy na dworze siwo, szaro, wietrznie i wilgotno – esencja ohydy - raj pesymisty – bagno i pleśń. czuję się jak liść klonu odessany z chlorofilu. aktywność życiowa na poziomie minus pińcet. energia siemi wyczerpała przy lataniu na mopie, śmiganiu żelazkiem i uwarzeniu gara kapuśniaku oraz jasia fasoli w sosie bretońskim. jestem docna wyeksploatowana i gotowa na bliskie spotkanie z panem tapczanem i panem kocykiem. zwłaszcza, że na stoliczku obok cynamonowej świeczki stosik literatury ledwo co uszczknięty kusi, woła i mami. tak więc idę , zrobię z siebie mumię w poliestrach i zaszeleszczę kartkami nowej germańskiej lektury – „mieses karma”. a w poniedziałek musze pójść do księgarni i koniecznie sprawdzić co, po polsku, bohaterka roman(s)u miała na myśli mówiąc, że ten sex, tuż przed śmiercią zresztą, był cytuję „supercalifragilistischexpialigetisch” . albo. albo ogłaszam konkurs na interpretację/translantację. wygrana (y) ma u mnie słoik własnoręcznie marynowanej papryki i „stres męski” poradnik amerykańskiego autorytetu w dziedzinie psychiatrii z moją dedykacją (niezwykle frapujące s-f z instrukcją obsługi zielonych ludzików) .
b.

środa, 3 listopada 2010

pływak żółtobrzeżek

moczymy dziś kupry z marianem w tarchomińskim chlorze. brrr. serdecznie nie znosimy basenów publicznych. tymczasem dziś o 21:00 będziemy żałośnie pluskać - ja dla rozruszania stawów, marian – bo ma taką fanaberię. oraz czy wypada zapukać do somsiada po prośbie o czepek? mój zjedli jacyś skrytogumożercy. normalnie mam stres, tremę i czy pedikiur ma być pod kolor kostiumu czy raczej czepka?
b.

poniedziałek, 1 listopada 2010

mam na imię Taphofilia


Poszliśmy do Tych, którzy odeszli.
Jedni tak dawno temu,
że wyblakł już smutek
a została nostalgia.
Inni przed chwilką,
która zrasza oczy.
a słońce prześwietlało blask zniczy
i rozpinało płaszcze.
a w ustach klejąca pańska skórka
– iluzoryczne pocieszenie
w gorzkim żalu za.

b.

środa, 27 października 2010

"aniele koński " czyli wzdech do drogowców

jazda do pracy przyprawia mi wapory i generuje słowotok o charakterze wysokoobrazoburczym. dojeżdżam do biura i jestem prychającym jadem imbryczkiem. gdyby ktoś chciał prześledzić moją poranną trasę na saską kępę musiałby stwierdzić, że kierowca romana ma adhd lub oszalał bez szczętu klucząc bez sęsu tu i tam w poszukiwaniu przepustowej śluzy dla niekończącego się szeregu pełzających czterośladów. jestem mistrzem w aaru (alternatywnych alogicznych rebusach ulicznych): jeśli nie „p” (korek na marywilskiej), to „q” (mniejszy korek na płochocińskiej). jeśli i „p” i „q” to „z” - annopol z jeszcze ciepłym asfaltem. z każdym pitstopem na światłach nabrzmiewam irytacją i z uwagi na pozory obyczajności w obecności pani M. rzucam qlwami udając nagły kaszel. w nocy śni mi się modlińska z wymalowanym na różowo romanpasem, po którym sunę dostojnie 135 km/h a wiatr z wycieraczkami zrywają mi z przedniej szyby drogowców i drogówkę. idąc o 6:35 na parking przemyśliwam alternatywne rozwiązania eskalujące na lewy brzeg wisły. wsiąść z alaską i marianem do E 8, przekroczyć rzekę, dojechać do metra marymont, metrem do rotundy, stamtąd jakimbądź tramwajem przekroczyć rzekę i osiągnąć saską kępę. może w tym szaleństwie jest metoda. bo na namówienie ojca-dyrektora na instalację biura w legionowie brak mi argumentów. może lądowanie lufthansy z berlina w modlinie mogłoby zmienić jego optykę a moją gehennę w radość smyrgania pustą dwupasmówką i bimbania na korki. więc czekam. i pytam się. kiedy w końcu jakiś rozsądny prokurator karze powiesić za kohones na ulicznych latarniach wszystkich architektów miasta zezwalających na budowanie kolejnych osiedli bez udrożnienia wjazdu do citi.
no dopszszsz. furda tam. wdech wydech. idę. w trójce spotkanie z Panią Wisławą. się ponapawam, odepnę i zmelanżuję.

b.

sobota, 23 października 2010

surrealistyczny koniec soboty


Happening "Last Minute" - czyli tango na Dworcu Centralnym


Miejsce: Dworzec Centralnyal. Jerozolimskie 54, Warszawa
Czas: Dzisiaj, 23 października 2010, 21:30 Cena: Wstęp wolny Kategoria: akcje
Akcja Teatru Strefa Ciszy. Z megafonów zamiast zapowiedzi pociągów nagle popłynie muzyka - a 30 par zatańczy tango na peronach. Każdy może się przyłączyć.LAST MINUTE pierwszy raz zrealizowano w 2009 roku na Dworcu Głównym w Poznaniu w ramach madeinpoznan/noc. Kolejna odsłona będzie miała miejsce na Dworcu Centralnym w Warszawie w ramach Poznańskiej Burzy Kulturalnej. W happeningu udział bierze ponad 60 osób.Happening LAST MINUTE nie ma nic wspólnego z ofertą biur podróży, tanich linii lotniczych czy kolejowych. Jest metaforą rosnącego napięcia między krzykliwą i śpieszną rzeczyw...istością a naszym, osobistym jej odczuwaniem. Jak dostrzec LAST MINUTE? Najpierw trzeba zwolnić rytm a najlepiej zatrzymać się by zrozumieć własności danej chwili. Wówczas może okazać się, że LAST MINUTE jest nieskończonym, wiecznie trwającym zbiorem wspólnych trosk i uniesień, wyborów i straconych okazji.Fenomen dworca tkwi w fakcie, że jest miejscem bardziej z konieczności niż wyboru i właśnie dlatego w cudowny sposób obnaża nasze nastroje. Kolejne przesiadki, perony i kasy tylko potęgują efekt naszego bycia pomiędzy kolejnymi zdarzeniami, gdzie anonimowe tłumy realizują swoje życiowe szanse lub tylko łapią przygodne okazje.









dla mnie bomba!
b.

piątek, 22 października 2010

political uncorectnes

przyszedł piątek a z piątkiem wysięk z nosa i pełnia. mrowi mnie tu i ówdzie zapewne z obu przyczyn. poranny bieg na wolumen zaowocował wekami z marynowaną papryką oraz marzeniem o pięknym, przeogromnym targu warzywnym w stolicy. aniechby i gontem krytym, w którym rozszalały halny nie wyrywałby mi z rąk selera a ukośny deszcz nie zacinał mi w portmonetkę . ja się tu pytam na forum warsawianum czemu. czemu my, europejska potęga marchwi i kartofla nie możemy mieć takiego targu. jako niskobudżetowi krasnale europejskiej ekonomii mamy zaś pierdyliard banków na każdym winklu. a w tych bankach, jeśli już to ślamazarnie, przyrastają nam odsetki od zaskórniaków i puchną raty kredytów dawno zapomnianych i skonsumowanych. o ileż użyteczniej i milej byłoby pląsać i plądrować wśród skrzynek z kosztelami i burakami od rozkminiania wtf is bihajnd dys krzykliwym wezwaniem do entej zeroprocentowej pożyczki.

abstrahując od i w ogóle, jeśli tak sobie pozwolę metaforycznie przejść od buraka do filozofii przyczyny i sensu bytu to czasem wydajemisię, że światem sterują zieloni, galaretowaci kosmici rozpylający w mżawce wysokoskoncentrowany amalgamat wysokogatunkowego debilizmu. idę. powentyluję się irgą i marchewką nabytymi na wolumenie. idealne antidotum na nieopatrznie wysłuchane wiadomości z kraju. niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam.
b.

czwartek, 21 października 2010

postafterek śladowy

napisałabym jak i dlaczemu fajnie dziś było odgruzowywać bejsment w oparach nierzednącego kurzu. napisałabym jak nagle zza chmur wychynęło słonko na błękitnym niebie i stworzyło kiczowate tło dla naszego dzielnego ojca-dyrektora-master-of-german-gril. napisałabym jak nieoczekiwanie dużo plauener wurst da się wciągnąć przy miłej konwersacji o duperelach. napisałabym jak biesiadnicy zjedli mi stołową dekorację. napisałabym, że z żoną szefa, która ma naprawdę śliczne zmarszczki mogłabym przeświergolić niejeden wieczór, choć jest ona cienka w talii (czytaj o wieeele cieńsza ode mnie /tak, wiem to nie jest trudny wyczyn/). ale jutro kochani. jutro. dziś mam zakwasy w serdecznym palcu i marzę o szezlongu.

b.

środa, 20 października 2010

premiera: plauener wurst na saskiej kąpie

rozkosz kupowania przez internet zaowocowała dziś kurierem z oliwką z oliwek w spraju (zonk, zonk – nie pomylić z lakierem do włosów lub dezodorantem) oraz pilingiem solnym na soku z migdałów i kompilacją mandarynki z mango (zonk – nie zjeść przed właściwym użyciem). tak. wiem. jestem do cna zepsuta. i rozpuszczona jak dziadowski. trudno. przynajmniej cudnie pachnący ten dziadowski będzie. a propo zapachu. czy alaska łaskawie pamięta, gdzie łaskawie wtryniła te dwa niżej opisane grzybki z millicz willicz? bo, jak się dziś okazało po intensywnej penetracji romana w celu zidentyfikowania źródła fetoru wtryniła je do bagażnika i ni pisnęła o tem nikomu. tymczasem grzybki się rozpuchły w foliowej torebeczce i postanowiły wygenerować odorek. całe pięćdziesiąt minut drogi do biura musiałam tłumaczyć pani M., że prawdopodobnie tak intensywnie gniją jesienne liście i aż do grudnia będziemy się tak napawać. odkrycie prawdy było oślizłe i obrzydliwe a nad saską kępą zawisł dziś niespodziewanie obłok gnijącego fungiarnego truchła. ale. jutro go zutylizujemy aromatem oryginalnych germańskich kiełbasek - prosto od rzeźnika z plauen, które ojciec-dyrektor obiecał nam osobiście zgrilować. grilowanie ma być poprzedzone delejtowaniem naszej piwnicy pełnej piętnastoletnich zasobów. w związku z czym prasuję na jutro wyjściowy dresik marengo, powlekane kauczukiem rękawice i śliczną zawijkę na głowę w tonacji gołębiego skrzydła. oraz idąc za myślotokiem ojca-dyrektora nabyłam w superhedonistycznym sklepie najdroższy kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej oraz parę innych gadżetów kulinarnych ( wielkopolskie kwaszeniaki na dębowych liściach , grójecką gruszkę w syropie, piri-piri z mołdawskią fetą, łosoś w trzech smakowych odsłonach, greckie oliwki z bałtyckim anszua) na skromny, „rustykalny” stół mający stanowić tło niemieckiej kiełbasie z niemieckiego grila na niemieckich brykietach. nie chciał cateringu z „domu polskiego”, proszszsz badzo. już ja mu , w tych kauczukowych mitenkach, zrobię typisz polnisz catering. od soboty w encyklopedii zdrowia suszą się na dekorację stołu karminowe i złote liście akacji. w kryształowych świecznikach z bursztynowymi kamyczkami gotowe do startu czekają cynamonowe świeczki. obrus w karmelowo-mandarynkową kratę i pół funta pout pourri z suszonych skórek gruszki i łupinek paryskiego kasztana. do tego srebrne widelczyki i na deser złociste ciasto ze śliwkami od „irenki”. i catering z „domu polskiego” może nam bynajmniej podskoczyć.
b.

czwartek, 14 października 2010

a możebyśmytak najmilsi, wpadli na dzień do millicz willicz ...

siedzę i się skupiam. aż mi pęcznieją cebulki na skroniach. bo. tak łatwo jest ubarwić i dośmieszyć nieubarwione i nieśmieszne. trudniej uchwycić istniejące barwy, pogodny nastrój i oddać go w całej okazałości i krasie. opisać weekend w millicz wilicz . ba. można by spróbować metodą statystyczną i wyliczyć podstawowe dane według klucza prostych pytań kto, co, kiedy (np. my, smalec w towarzystwie księzniczki sissi, całodobowo). lub osnuć opowieść wokół jakiegoś zdarzenia, rozwijając oboczne wątki, zagłębiając się w liczne retrospektywy (np. wpływ niedoboru wody na (r)ewolucję odruchów fizjologicznych). jest jeszcze najprostsza i najkrótsza metoda – napisać, że fajnie było, sakramencko fajosko. bowiem wszystko sprzysięgło się temu, abyśmy mieli bezapelacyjnie najlepszy weekend roku. najsampierw pogoda postanowiła nas podopieszczać i pokokietować lazurowym niebaskłonem i tą niczem nie przesłoniętą żółtą kulką (copyrajt by titulec). poranek w piżamie na oszronionej trawie i w otulinie mgieł połykających pnie złociejących drzew, jakby się żywcem unosiły do nieba- nie do przecenienia. ech. nie wszystkim udało się ten widok odnotować, gdyż, kapryśna mgła nie zechciała czekać aż się wszyscy podniosą z piernatów i czmychła przed pierwszym kubkiem kawy. trudno zresztą oczekiwać wstania z pierwszym pieniem koguta, gdy w zasadzie kładliśmy się kiedy kogut już rodziawiał dzioba do pobudki. bo. taki wieczór - gdy w kozie napalone aż skwierczy, na stole grzana księżniczka sissi z krupnikiem (tak, tak się nazywa ten trunek rodem z austro-węgier) smalec w kilku odsłonach i nieustający banan na twarzy z lub bez powodu - się celebruje do świtu, robi malutką przerwę na sen i zaczyna od nowa. cudowne zapętlenie czasu, pożądane dejavu. i nasza galopująca gotowość do upojenia się tym weekendowym zawieszeniem norm, zasad i codziennych powinności. dla podkreślenia odmienności urwało nas od wody. szansa i sprawdzian dla tych, którzy potrafią zrobić ablucje jednym wacikiem. pfff. mówię wam. da się. trudniej, gdy shit happen, ale ojtam nie wchodźmy tymczasem w te fizjologiczne niuanse. pozatym jacek ma własną studnię. taką nowoczesną hej. z ziemi wystaje rura i jak się zrobi pstryk pstryczkiem to z tej rury się robi fontanna. konia z rzędem kto wie jak okiełznać szlauch i napełnić kanister. stadninę koni temu, kto ten napełniony kanister udźwignie i zatacha do stosownego przybytku. wizja konieczności użycia takiego kanistra w celach prohigienicznych wbiła mnie w krótkotrwałą fobię i praktykowanie sanskryckiej metafizyki ajurwedy w celach wstrzymania ruchów perystaltycznych. co przy nieustająco samonapełniającym się stoliczku jest niebywale niełatwe. w przypływie więc chwilowego rozsądku odseparowaliśmy się na moment od stołu peregrynując do naszego ulubionego sklepu meblarskiego, w którym wspaniałe rustykalne kredensy z litego dębu belgijskiego sąsiadują z megakiczowatymi, złoconymi wysokogatunkowym tombakiem sypialniami i kryształowymi lustrami w ramach stylem kojarzonym z szalonym ludwikiem i jego łabędzim zamkiem myszki miki. tu też, w płonnym przeczuciu uszczęśliwienia mariana, nabyłam jej z dedykacją ekstraordynaryjny porcelanowy nocnik malowany w stratfordskie różyczki, nie pomna, że TO pokolenie książęce porcelanowe nocniki zalicza do kategorii „nooo – ykhm - fajnoeacoto”. ot prosty test na podszyty ckliwym sentymentalizmem uwiąd starczy obdarowującego. w drodze powrotnej zeksplorowaliśmy las w celach grzybobrańczych. z lasu i z twarzą wyszła alaska z do-słownie dwoma grzybkami – w sam raz w ten barszczożur przewidziany na popołudniową biesiadę. reszta towarzystwa pożegnała bór owita jeno w obfite kłęby babiego lata i udała się wprost do regału w spiżarce millicz willicz, gdzie rzędem stał bezlik słoi z zawekowanymi na słodko przez nieocenioną superintendent płachetakami zwyczajnymi (Starszy Pan zwał je kołpakami). pozatym co. udało nam się wywieźć titę na mazury i nie pokazać jej ani jednego jeziora, co można już kwalifikować do kategorii extrem expiriens. oraz. nie wiem czy mogę napomknąć o breweriach w sypialni gospodarzy zakończonych uszkodzeniem pewnych żeber, których nie wskażę palcem (bo nie wiadomo, kto tu zagląda ;) . aczkolwiek dowodzą one, że ułańska fantazja przenika na wskroś i w głąb naród teksański, co poczytujemy sobie za zaszczyt oraz „nasz” wydatny wkład w propagowanie słowiańskiej kultury na zaoceanicznych kontynentach. i. prawie nie czujemy nienawiści do gości, którzy nam wtrąbili bigos. bo. dali nam delektować się uprażonymi niebiańsko kartoflami i karkówką z grilla w sosie z aromatycznego tamaryndowca (który niedouczona autorka wzięła za śliwkę węgierkę – cóż za kulinarne międzynarodowe foux pas). na tym kończę fragmentaryczną relację z weekendu albowiem muszę się zająć szarlotką (u beni jest słodko, świat pachnie szarlotką tra la la - przez tydzień - wartość dodana niewydajnego pochłaniacza)

b.

środa, 13 października 2010

podpatrzone

taką mam na dziś impresję, że te chłopaki co je żurawiem wyciągają spod ziemi w san jose to normalnie w tych przeciwsłonecznych, wszystkie wyglądają jak dżejmsybondy oraz jak proty z k-paxa (czyt. keviny spacy) - czyli, czylijskim górnikom mówimy nasze stanowcze TAK.

b.

poniedziałek, 11 października 2010

piątek, 8 października 2010

w pogodni za złotą jesienią

a na karku outfit farmerski. bo. zaraz gramy milicz wilicz. sie ciesze.
we bring moore łomen with. Jack mast be happy. ;)
sija
b.

wtorek, 5 października 2010

katabatyczny wieczór

silny, południowy wiatr wydyma mi w pokoju firany i przepełnia wszystkie kąty dymem z kadzidełka. taki wieczór aż prosi się o jakiś horror. zaraz zasłonię żaluzje . na zaś gdyby mi na szybę miało przywiać twarz topielca. idealna aura na Pratchetta. jeszcze lepsza na Gaimana. myślami błądzę po zadusznym cmentarzu, szuram zeschniętymi liśćmi i śledzę migotliwe światła zniczy pośród morza wąskopłatkich chryzantem. mówią weki, że 14 października spadnie pierwszy śnieg. no. to czas celebrować listopad. nadejszło moje ambiance. więc. otulam się sfilcowanym szalem, przeobrażam w pepę singer, ubieram kaloryfer w chochoły i nucę „piechota, ta szara piechota”. co mi przypomina, że roman jutro do internisty a ja w ramiona miejskiego zakładu komunikacyjnego. dla termicznej izolacji owinęłabym się w gazety ale mam jeno zwierciadło i kuchnię. mści się wsteczny analfabetyzm i indolencja wydarzeń dnia powszedniego. takim „faktem” lub „rzepą” lub „gw” można byłoby się sensownie uszczelnić. w dyskusji o wyższości ... miałabym twardy argument przeciw inetrnetowym wydaniom dzienników. co mi także przypomina, że do laryngologa jutro moje osobiste okno na świat, gdyż mi komputer ochrypł był i zamilkł. pewnie jaka infekcja albo i wirusowe zapalenie przewodów. a nacieranie tussipectem jakoś nie skutkuje. idę. popatrzę sobie na falujące przy karniszach pajęczyny ... „piechota, ta szaaaara piechota ...”.
b.

niedziela, 3 października 2010

targi targi i po targach




z upływem czasu odmierzam kolejne targi zegarem gastronomicznym. Sosnowiec moczył nas cztery dni mżawką więc w pełni usprawiedliwieni zawiesiliśmy potargowe zwiedzanie na rzecz konsumpcji. szczęśliwie się złożyło, że w naszym hotelu panował wytrawny mistrz rondla i mogliśmy dopieszczać nasze podniebienia bez wychodzenia w słotę. na carpaccio z wołowiny cienkiej jak jedwab robiliśmy zapisy przy śniadaniu. żurek z pulpetami rozmarzał nam oczy a z kotlecików jagnięcych zabrałam ukradkiem na pamiątkę kosteczki, które w długie jesienne wieczory będę sobie wąchać i wspominać. oraz niniejszym ogłaszam, że rolada śląska z modro kapusto i kluseczkami w sosie śliwkowym rulez i mogłabym ją mieć w herbie. zupełnie niespodziewanie powróciłam także do wewnętrznego używania wódki wysokoprocentowej i musze stwierdzić, że nadal mogę: dużo i bez zataczania. w przeciwieństwie do co po niektórych. no taka karma. i o ile wyborowa dla mnie jest non consumatum to chopin i owszem. ponadto panowie kelnerzy musieli sobie gdzieś po pierwszym wieczorze mnie odhaczyć w notesiku i martini extra dry dostawałam od wejścia do restauracji w obszernym słoiku z oliwkami, za co jestem niezmiernie wdzięczna. jeśli zaś chodzi o targi tradycyjnie upłynęły mi na fantazyjnym krojeniu kiełbasy i komponowaniu estetycznych bukietów z ogórków, oliwek, czosnku i pikli.




w przerwach usiłowałam zawiesić wyżej głowy stopy w wysokoobcasowych czółenkach i zaprawdę na kolejne targi nabędę lakierowane tenisówki na grubej, miękkiej słoninie. albo wzuję szpilki pod warunkiem, że wszyscy mężczyźni zrobią to samo i będą z wdziękiem kołysać biodrami od 8:30 do 17:30. ponadto mieliśmy na stoisku jako hostessę prześliczną absolwentkę filologii angielskiej, za którą męskiej obsadzie stoiska gałki oczne wypadały do kolan i gdyby zamiast kiełbasy i smalcu kazała im zjeść pleksiglas i towot , to zapewne zrobiliby to z zapałem. no i bardzo miło było spotkać na targach pierwszy raz na żywo i rzucić się w ramiona koleżance, z którą rozmawiamy od lat dziesięciu przez telefon o ważkich sprawach merytorycznych oraz o dupiemaryni i stwierdzić, że nie zna granic ni kordonów sympatii zew. i jakże surrealistycznie acz niezmiernie sympatycznie jest spotkać na targach w anturażu garniturów i krawatów znajomego z Millicz Willicz, gdzie zwykle w szortach kontemplujemy grilla oraz celebrujemy w pidżamach życiodajną, poranną kawę z widokiem na lasy, łąki i pola.

a tymczasem, gdym ja się targowała, pewna celebrytka lansowała się w moich butach!







ale, że w skarpetkach? fuj!


b.



ps.


w jednej z sal targowego hotelu stały sobie wieszaki. po niewczasie się zorientowałem, że to TE wieszaki, na które poluje alaska & Co. taka okazja. no. przeszła koło nosa. a byłby ładny prezent na nowe mieszkanie. ech. mondry polak po szkodzie. we środę nocuje tam ojciec-dyrektor. się waham, czy go aby nie poprosić o małą przysługę. tylko czy taki wieszaczek podlega pod bagaż podręczny? samaniewiem.

pozatym caluśki hotel był wymalowany przez jakiegoś rękodzielnika o trójwymiarowym pędzlu. a to portret parowozu w pubie, szturmujący biesiadników, a to falujący na wietrze bluszcz pnący się po murze a to bezwstydnie ruchome sceny mitologiczne o niedwuznacznym podtekście. a wszystko w technice 3D. oszukana wielowymiarowym pędzlem co i rusz próbowałam, bezskutecznie, oprzeć się o jakąś nieistniejącą w rzeczywistości kolumnę, lub strząsnąć muchę z zasłonki. mówię wam, kino i-max to przy tym panpikuś. w tej sytuacji zejście po schodach przekraczało moje, i tak w tej kwestii dość wątłe, możliwości motoryczne. i gdy nikt nie widział, pełzałam po schodach kurczowo trzymając się poręczy i macając dłońmi kolejne stopnie w obawie przed zrąbaniem się z impetem w mniej lub bardziej wyimaginowany dół. wisienką na torcie była podłoga z szyby, po której należało do onychże schodów dojść. podłoga była jednocześnie realnym sufitem parteru. więc pytanie, czemu nie zdążałam na śniadanie proszę kierować do architekta tego obiektu. gdybym nie posiadała w obfitym nadmiarze tej dziwacznej fobii przed iluzoryczną wielowymiarowością przestrzeni, powiedziałabym, że wnętrza hotelu były very sofisticated. jednakże. osobiście preferuję, gdy ściana oznacza mur a nie próbę przejścia z łomotem do innego wymiaru. tak. jestem zdecydowanie płaska. niczym wzorcowy plazmowy wyświetlacz ciekłokrystaliczny lcd.
b.

poniedziałek, 27 września 2010

być jak Jamie Lee Curtis

a jak będę dorosła chcę być jak Ona

brakuje mi tylko kilku zmarszczek. fryzurę bowiem już mam. i nawet kolorystycznie jestem komaptybilna.

b.

sobota, 25 września 2010

autumn




jeśli jest 7:30 a bezsen wyrzuca mnie z łóżka to wiadomo – sobota. prawdopodobnie organizm chce mi coś zakomunikować. coś w stylu „e, wstawaj, zrób jogę albo joging” „odrób zaległości” „zrepasatuj rajstopy” . udaję, że te komunikaty to nie do mnie a do sąsiada. zalewam kawę mlekiem i patrzę jak słońce przesuwa się z okna kuchennego na okno w salonie. jeśli istnieje reinkarnacja musiałam w poprzednim wcieleniu być ręczną praczką, matką siedmiorga dzieci lub łyskiem z pokładu idy. a teraz dla równowagi dysponuję czasem, który mogę dowolnie mitrężyć. może powinnam to zrobić na zapas. być może już za chwilę będę ręczną praczką, matką siedmiorga dzieci lub łyskiem z pokładu idy.
tymczasem przyszła piękna jesień więc dostrajam salonowy entourage do porannych mgieł w sadzie pachnącym malinówkami i butwiejącymi liśćmi.

b.
ps.

wieczór z okazji i na cześć był naprawdę bdb. sześć pięknych, inteligentnych i pełnych poczucia humoru kobiet, półmisy włoszczyzny i konewki wina – spa dla duszy i żołądka, seriously. choć być może po saskiej kepie krąży opowieść o sześciu rozwrzeszczanych, infantylnych babach w piwnicznym lokalu. ale my to mamy gdzieś. dokładnie tam.
b.

środa, 22 września 2010

kot w butach. i w ręczniku.




kot mi znowu obsikał wycieraczkę. słomianą. w słoneczniki. com ją dostała od właścicielki kota, gdy mi poprzednio obsikał oraz obkupił starą (wycieraczkę, nie włąścicielkę). no samaniewiem. koty są jednak dziwne. wycieraczkę wrzuciłam do wanny na odmoczenie aromatu. droga redakcjo czy słomianą wycieraczkę prać i nie wyżymać , prać i płukać w lenorze, prać i spuścić rurą do wisły?
tymczasem zbliżają się targi więc czas rozpocząć kompletację garderoby. w tym roku postawiłam sobie za punkt honoru nie nabyć żadnej ŻADNEJ nowej sztuki, no może z wyjątkiem rajstopek. no bo te trzy pary nabytych bucików przecież się nie liczą. muszę tylko jeszcze do moich brązowych butków dokupić brązową torebusię i takoweż rękawiczki. mam pewne podejrzenia, że ten zakup zje mój budżet zaoszczędzony na niekupieniu garderoby a nawet go zdeklasuje. trudna sztuka oszczędzania jest trudna zaiste. ale - o, dziś na przykład udało mi się zaoszczędzić bo nie kupiłam całej hurtowni ręczników tylko jeden trzyczęściowy komplet w kolorze siwej oliwki. a miałam ochotę na wszystkie kilkaset wzorów, puchatych, rozkosznie miękciutkich , z satynową lamówką, z wzorkiem w romby, z frędzelkiem. w sumie mogłabym na targach wystąpić w trzech kąpielowych odsłonach: waniliowe ecri, wrześniowe lila i refleksyjny mahoń. ze stosownymi w kolorze turbanami. droga redakacjo, czy do stroju z ręcznika wypada wzuć czarne czółenka, czy raczej muszą być subtelne louboutiny?
i co na te obcasy powiedziałyby moje stawy biodrowe. bo na sam widok buta słyszę jak mi sssyczą złowrogo: albo one albo my.
b.