wtorek, 1 listopada 2016

wędrujemy


ponad 16 km przedeptanych po czterech warszawskich nekropoliach. ponad 45 zniczy zapalonych ponad trzydziestu antenatom i znajomym, tym osobistym i tym utkanym z legend i opowieści wydobywanych w listopadzie z mchu, paproci i pajęczyny (nie)pamięci. Podczas wędrówki towarzyszy nam dosłownie i metaforycznie stare indyjskie przysłowie pszczół: kabhi khushi khabie gham. Potrafimy miętko zrzewnieć wspominając w myślach lub na głos, Tych do którychśmy przyszły z wizytą, z sercem pełnym tkliwości, z kurtuazyjnym kwiatkiem i stearynowym zniczem i nagle a niepostrzeżenie wpadamy w chichocik co nas od smuty oddziela i wynosi wyżej, być może Ich bliżej. Słonko raz rozkosznie chlapie wokoło wszelkimi odcieniami ambry i ochry, a raz skrywa się za niskim pułapem, z którego chlapie na nas mżawe deszczydło. I co pan zrobisz? Nic pan nie zrobisz. Się nie zżymamy za nadto, ot tylko tyle co nakazuje słowiańskie malkontenctwo. Bo choćby lało i grzmiało lub choćby skwar i upalność (rozsądnie nie wykluczamy w przyszłości efektów globalnego ocieplenia) wzuwamy kaloszki (może kiedyś sandałki na wskutek g.o.), pakujemy grabki, nabywamy nadobne chryzantemy (może kiedyś, na wskutek g.o. wybujałe storczyki) i wędrujemy tam. Do NICH. Wędrujemy, bo bez tego wędrowania bylibyśmy sami we wszechświecie. Wędrujemy, bo Oni kiedyś wędrowali razem z nami. Znowu wędrujemy razem. Oni po tamtej, my po tej stronie.
b.