poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Izjoginici

a w sobotę. uprawiałam jogę wodną na głównej arterii tarchomina. bezmała 3 kilometry na piechotę w rzęsistych strugach deszczu nierzadko, płynnie przechodzących w oberwanie cebrzyka. kiedym już zmokła w piętnaście pierwszych sekund ulewy (na obranej trasie mogłam się skryć jedynie pod liściem obficie porosłej tego lata babki lancetowatej - gdybym była jakąś skurczoną calineczką , albo pod ławką – jednak dłuższe pozostawanie w pozycji kucającej kury nie licuje mi z imydżem sfrustrowanej heroiny „hu kers”) no więc kiedym już zmokła to porzuciłam myśl o ucieczce spod tej rynny, bo ujść na sucho to by mi i tak nie uszło a po co mi od truchtu bezdech lub histeryczna zadyszka. i szłam tak w tym deszczu jak nieprzymierzając kwintesencja stoicyzmu, jak ten grążel na jeziorze zen. i kiedym tak szła i mokła, kwaśna deszczówka skutecznie zmywała ze mnie troskliwie wmasowane rankiem kremy i balsamy, ten na liczka gładkość, ten na miękkość śródstopia, ówże na alabastrowość łydek - więc na skutek prostej reakcji chemicznej kroczyłam w tych strumieniach deszczu niczem wenus, cała skąpana w pianie . bądź może bardziej stosownie należałoby rzec sunęłam po arterii niczem wąż, któren śliską piersią dotyka się zioła. stąd izjoginici.
ale. co się odwlecze, to nie uciecze. idę dziś zbadać podmiejski rynek pod kątem i w temacie.
b.

czwartek, 27 sierpnia 2009

dyskomunikacja

ale śmieszne. doprawdy. na skutek nocno-porannej nawałnicy rozpuściło nam kable telefoniczne w pracy i jesteśmy niedostępni jak twierdza d’lf . tym samym komunikację bezprzewodową mogliśmy dziś słusznie zgloryfikować i ukoronować wiankiem z dwużyłowych kabli albowiem zapewniła nam kontakt ze światem.choć umówmy się, moje celebrowanie stanu „hu kers” kazało mi podejść z dystansem to tego udogodnienia i dopiero w południe dałam się przekonać się, że rozładowany telefon bezprzewodowy jednak wart jest tyle samo co przewodowy z rozmokłym kablem, czyli stosunkowo niewiele. ponadto osobisty aparat bezprzewodowy takoż wykonawszy niespodziewaną woltę w sposobie prezentacji wyświetlacza (kolaż psychodelicznych bezładnych pikseli) zgasł. zupełnie jak mariolka dżipieska w drodze do Kielc. rozpatrując możliwe wytłumaczenia opisanego zjawiska nie wypada mi zataić, że być może mam jakieś szczególnie destrukcyjne właściwości magnetyczne. za zaś, po odczytaniu tej notki, spryskajcie ekran ajaksem.
b.

środa, 26 sierpnia 2009

Strzykwa mode on

przepalają mi się synapsy nerwowe jedna po drugiej. sssssssssss. zasoby cierpliwości wyczerpane jak złoża w Karlinie . na dzwoniących klientów najchętniej bym nawrzeszczała, napluła w słuchawkę i posypała tłuczonym szkłem. generowanie miłości do świata mi nie wychodzi bynajmniej. ostatnio. mam po wrąbek bycia miłą. mam po wrąbek swojej pracy. mam po wrąbek jakiejkolwiek pracy. i sama sobie zadaję pytanie „ łaj nau, łaj mi”. wszak tuż po urlopie winnam ze śpiewem skowronka na malinowych ustach biec radośnie do biura i świergocząc rozsyłać wszystkim przesłanie pokoju. musi coś organicznie we mnie pęka. jak zmurszałe rury kanalizacyjne. idzie nowe. i ach gdybyż to było życie próżniacze wśród lilii pachnących podtlenkiem azotu. tymczasem albo przeczekam albo wybuchnę. a gdy opadną dymy, w leju po bombie siedzieć będzie cyniczna, sarkastyczna, choleryczna i złośliwa zdzira plująca jadem lepiej od niejednego wytrawnego mułożercy.
b.

piątek, 21 sierpnia 2009

misa miso a dżem do bani

czasem jak człowiek skonfrontuje marzenia z rzeczywistością to jak mu nie łupnie ta rzeczywistość obuchem po ciemieniu, jak mu nie wyleje na twarz wiadra kruszonego lodu, jak mu nie da solidnego kuksańca pod żebro. a potem ta rzeczywistość siedzi na żerdzi i się w kułak chichoce mieszając kościstym paluchem w kociołku z blekotem pospolitym.

otóż wymarzyłam sobie dziś bułkę z masłem i dżemem truskawkowym. na śniadanie. jak widać marzenie niezwykle skromne, wręcz prozaicznie statystyczne . zwłaszcza dla kogoś, kto słoik dżemu je przez rok . mogłam pójść wszak na całość i zamarzyć sobie, żeby mi do łoża z baldachimem podał przyrumienioną grzankę z kandyzowaną persymoną mauretański młodzieniec odziany w liść a’kanciku a wiatr od morza drgałby lekko muślinowymi firanki mojego domu na palach, pod podłogą którego pluskałby cichutko spokojny ocean.
no w każdym razie jakżem to marzenie o dżemie wprowadziła w czyn to O-MÓJ-TY-BOŻĘ . obuch, kubeł i kuksaniec na raz. bo to dżem to był niskosłodzony. w ogóle nie mam zaufania do dżemów, które z natury winny być słodkie do wymięku a oni (kosmici?) je robią niskosłodzone. jakbym chciała kanapkę z niskosłodzonym to bym se ją posmarowała wazeliną. dżem truskawkowy niskosłodzony jest kwintesencją ŻE-NA-DY. taki dżem to niech so oni wsadzą w okrężnicę. w zakręconym słoiku, bo nawet otwierać nie warto. i tak mi runęło poranne marzenie. w sumie bez sensu. to marzenie było. i tak sobie myślę, że jeśli marzenie ma się nie spełnić to niech przynajmniej będzie jak to mówi pokolenie przykrótkich majtek – wypasione . za taki dżem, nędzny substytut i lichy ersac, jak mój dziś poranny, ćwierciakiewiczowa przecisnęłaby przez durszlak receptora (tj. twórcę receptury) i splunęła przez dwa ramiona jednocześnie. tfu.
no to żeby zabić smak czerwonego gluta na bułce ugotowałam sobie na śniadanie zupę. taką zupę co wiecie. jadają celebritis. oh jeah. bo ta zupa wypięknia, regeneruje i trzebi wolne rodniki. te co się mi wytrąciły po zlizaniu różowej breji z bułki. bleee. no więc po bułce była misa miso. to taka trochę nasza grzybowa tylko bez smaku grzybów. bo te mun bądź szitake to naprawdę trudno uznać za prawdziwe grzyby. taki jeden z drugim japończyk bądź chińczyk to prawdziwego grzyba na swe skośne oczy w życiu nie widział. mun or szitake moim zdaniem to jest forma przejściowa między, mchem, porostem i paprocią . i żaden mukolog mię nie przekona.
no więc zjadłam te zupe i teraz czekam co zrobią ze mną zawarte w niej , ponoć cudotwórcze, bakterie koji. jeśli to są dalekie kuzynki eszerichii , to raczej wiem co mi zrobią . mogłabym wymiksować usajna bolta z rekordu na trzy metry do toal(m)ety. ale. jeśli one są takie cudotwórcze jak wieść niesie, to jutro obudzę się bez jednego wolnego rodnika. gładka jak porcelanowy nocnik rosenthala. bystra jak szachowy arcymistrz.
i for ever everlasting jak róża jerychońska.

b.

środa, 19 sierpnia 2009

alladyn z rybką most łonted

a było tak, że z okazji nadchodzących urodzin mariana poszedłam mu znaleźć stosowny prezent o wysokiej skali ŁAŁ!. szukałam, szukałam i szukałam. a potem jeszcze trochę szukałam. sfrustrowana brakiem czegokolwiek godnego choćby skromnego łał, oblatawszy pińcet kilometrów stosownych powierzchni handlowych wróciłam do domu wprawdzie bez prezentu ale za to z worem. i się nagle okazało, że mi jakoś do wora mimowolnie przypęłzły nju luki własnego apartamentu. jak bonię dydy, nawet nie wiem kiedy przypęłzły. same wlazły do wora i mi przewietrzyły konto. no więc. mam teraz nową O! kapę na tapczanik, nowe poddupniki, nowe nastolniki, nowe świece (z tym nałogiem przestałam walczyć, znoszę do domu stearynę tonami, mogą mi na miesiąc wyłączyć światło a rozświetlę cały tarchomin) , nowe potpourri ( s fransuska bigos) o zapachu kwaśnego cynamonu i nowy debet. w sumie pfff, a bo to pierwszy raz? . nadal zaś, o losie, NIE MAM fikuśnej lampy !



o takej:





więc, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. upraszany jest o kontakt. albowiem nie mogę wrócić nach hause z kolejnym worem zniczy, a mam przeczucie graniczące z absolutem, że tak właśnie będzie jak tylko rozpocznę kolejną peregrynację po sklepach z wyposażeniem wnętrz. jestem na nie organicznie nieodporna. wchodzę, staje przed półką, wyliczam sto dwanaście standardowych argumentów „przeciw” , po czem natychmiast ulegam podszeptom „weź mnie, będę cię kochał nad życie (dywanik), weź mnie, jestem taka mala (łyżka cedzakowa, szesnasta w kolekcji)" i wychodzę z worem. a więc społeczeństwo niech usłyszy moje S-O-S, S-O-S!
b. z worami pod oczami (też)


ps.
a społeczeństwo śpi i mleko mu się śni,co w półlitrówkach tkwi cicho na progu

wtorek, 18 sierpnia 2009

stupor pourlopowy trwa

no to siedzę i czekam na deszcz. w lewej ręce cif do okien w prawej specjalistyczny osprzęt. odprawiam rytualne modły o opad. bo. wtedy z mycia okna usprawiedliwione nici. bo. tak naprawdę chce mi się nic. no może poza powrotem na zełwągów łono. już tyle dni nie miziałam bazylowego futra . idę pomiziam okno i podłogę. ...
łąn ałer lejter
o od razu lepiej. jak się człowiek złacha to go małe tęsknoty , krótkie tęsknoty na chwilę odejdą. wstręt do powrotu do pracy jednak nie mija tak szybko. moja gotowość do kontynuacji kariery zawodowej wytliła się w poniedziałek o 9:30 definitywnie. umówiłam się dziś z kolegą co oblega hiszpańskie plaże, żeby i dla mnie znalazł tamże ciepłą posadkę rozkładacza leżaków przy barze z tapas. ponadto uważam , że iż w ramach programu wyrównywania poziomu życia w europie unia powinna wprowadzić obowiązkową rotację i derejonizację narodów. niechby sobie i taki smagły hiszpan poznał co to bałtyk w lecie (on w takiej wodzie mrozi szprotki na ceviche) lub listopadowa słota przez cztery bite miesiące. niechby se taki grek fetował na naszym marcowym przednówku. niechby se taki italianiec zrobił sjestę w godzinach szczytu urzędowania. a ja bym chętnie pomieszkała na plaży pod palmą przez ćwierćwiecze jako zadośćuczynienie za krótkich urlopów, za mokrych jesieni, za małych krewetek drugiej świeżości. w ogóle taki mię jakiś bunt i kontestacja zastanej pourlopowej rzeczywistości ogarnia, że normalnie czuję zew krwi. i na podobieństwo canis lupus zawyłabym donośnie a potem spakowała tobołek i poszła sobie w jakieś fajne precz.
b.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

fee verte

















goronco. i duszno. nobo lato. hm. dla kogo lato dla tego lato. dla niektórych mimowolne skradanie do jesieni. urlop spędzony (nadszedł bowiem koszmar czasu przeszłego). słusznie, leniwie (300 km na rowerze wliczone w szczególną odmianę relaksu dla tych, co lubią wycisnąć siódme i dziewiąte poty na piaszczystych podjazdach i miłujących wiatr w facjtę przy zjeździe 40 km/h), wśród cichych jezior, bagiennych stawów, pagórków porośniętych dzięcieliną , hyzopem i pałką, na leśnych bezdrożach i wśród połaci rżysk pachnących dobrze zmrożoną żubrówką. spuchłam estetyką kiczu zachodzących słońc kąpiących się w wieczornej mgle i tryliarda odcieni zieleni balansującej od płowych traw po soczyste , szmaragdowe absynty. na języku wciąż smak duszonej karkówki i kołdunów pływających w szkarałatnym barszczu - z króliczej nory . i poranny klęgor żurawi. i pomidor na bułce z tyrolską. i to wszystko to już archeologia. ech.
b.



wtorek, 11 sierpnia 2009

szort mesydż

jeśli chodzi o naturę naszego wywczasu, nikt nie odda jej lepiej niźli MUNDEK:


ponadto uprawiamy tu lejzines do potęgi i wogle nie tęsknimy za stolycą a nawet rozpatrujemy wariant emigracji forerwer albowiem zełwągi rules!!!

ari we der czi oll !

b.

ps.

Ju, nieustająco polujemy na stosowne zdjęcia, wiesz kogo, i ściskamy Cię serdeczniachno :)