sobota, 29 listopada 2008

siedzi cały dzień na buku i powtarza kuku kuku

niektórzy ludzie nie powinni się nigdy odstresowywać. dla bezpieczeństwa społecznego. taka np. alaska – przeszła przyspieszony kurs odstresowywania i natychmiast odjechała. jakieś jej się zaburzenia fengszui w głowie porobiły i kompletnie zagubiła swoją tożsamość, i to „w szerszym kontekście”. nie wchodząc w zbyt intymne a i bolesne szczegóły mogę jedynie , wyrażając swoje głębokie zaniepokojenie, zdradzić, że przechodzi gwałtowną fazę fascynacji odgłosami wydawanymi przez
pliszki,
modraszki,
słowiki,
bieliki,
kanie,
kosy,
kowaliki,
rokitniczki,
pokrzywniczki,
świstunki,
trzmielojady,
raniuszki,
zięby,
derkacze
i tym wszystkim co kwili, pitpitili, świergoce i gdacze.
bo tak.
w odtwarzaczu płyta z ptaszkami-gręgolaszkami a dziecko obok w pokoju z niepokoju zagryza piąstki w obawie, że na kolacje będzie podwieszony na żyrandolu kawałek słoninki i tutka prażonego prosa.
a tymczasem alaska w najwyższym zen unosi się nad dywanem i ekstrahuje (uops, przepraszam) z odgłosów lasu poszczególne ptasie gatunki. nie, nie. jeszcze nie praktykuje dźwiękonaśladowczej onomatopeiki ptasiej ale kto wie, dokąd ją zaprowadzi ten zen.
pamiętacie lassego z „dzieci z bullerbyn”, jak się rozebrał do naga i usiadłwszy (imiesłowik – dawno nie było) na kamieniu zanurzonym w jeziorku grał na grzebieniu twierdząc, że jest wodnikiem. no. to czegoś takiego spodziewam się w następnej kolejności.
całą rodziną rozmyśliwamy nad najskuteczniejszą metodą resocjalizacji.
no i ma szlaban na kursy odstresowujące, oczywiście.
widać, że osobowość zbyt wrażliwa, nieodporna na brak stresu i stąd taka gwałtowna reakcja. jadę. spróbuje jej zrobić karczemną awanturę alboco. jak to nie pomoże to już chyba tylko zimne okłady z arcydzięgiela i tran.

takie nieszczęście. no takie nieszczęście
b.

czwartek, 27 listopada 2008

busz bez kejt

„Młodsze ciała opatulają się dzianinami warstwowo‚ nierówno‚ niby-niechlujnie. Cebula to również pomysł z długą brodą. Ale teraz hitem są ręcznie wyrabiane „grubasy kiełbasy”. Proszę spojrzeć‚ co wyprawia Benetton: mota boa bouclé‚ melanżowe kiszki‚ korale z elastycznych trykotów. I w ten tekstylny busz spowija całą górną partię sylwetki.”
yyy … czy państwo zrozumiało trend ? melanżowe kiszki ? korale z trykotów? dzianinowe flaki na kiełbasę ? i dlaczego , krzyczę bezgłośnie w ekran, dlaczego młodsze ciała? i co to są te młodsze ciała? żadna piętnastolatka nie odwzoruje tak idealnie „grubasy kiełbasy” jak rycząca y.. iestka! owinięcie się w kilometry włóczki, jakież kuszące. i te pledy zakończone rękawiczkami – ach. poszłabym dalej i wydziergała szal i z rękawiczkami i ze skarpetami a może nawet i z kapturem. model: słotka-wywrotka. elegancka i nonszalancka niechlujność w ubiorze jest moim niedościgłym wzorem konfekcyjnym. lecz między stylową niechlujnością a niechlujnym bezstylem jest niebezpiecznie cieniuchna granica i jej przekroczenie nie nastręcza mi specjalnie trudności. ale dziś, skoro świat mody tak ochoczo nobilituje „grubasy kiełbasy” to celebruję nieoczekiwane i niezamierzone zanurzenie w trendzie, co pozwala zalegitymizować przychylniejsze spojrzenie w lustro. taka cała trędi i ą wog idę się, bez skrupułów, poodpinać i pomelanżować (copyrajt marian) na wersalce.

b.

wtorek, 25 listopada 2008

khabi kusi khabi dym

dear alaska - nie mam myszy a bazylia odmiany stacjonarnej. stepowanie udanie imituje /emituje moja osobista lodówka. nie zdziwię się, gdy mi w jakiś mroźny grudniowy wieczór zanuci „silent night”. a w przyszłym roku wygra kolejną edycję „mam talent”. dzisiejszej nocy spało mi się wyśmienicie. do godziny 1:15. o godzinie 1:15 sto czterdzieści cm od mojego okna w sypialni i sto czterdzieści pięć cm od mojego okna kuchennego zaparkowano auteczko, rozwarto cztery odrzwia na maksymalny wychył zawiasa i zapuszczono hinduskie disco-polo. gwałtowność i potęga decybeli w skuktach przypominały zdrowe kopnięcie defibrylatorem. jeszcze kilka minut po przebudzenie moja zszokowana klatka piersiowa oraz mieszkaniowa asymetrycznie unosiła się niebezpiecznie nad standardowy poziom w tempie polki-galopki na dopalaczu. udanie przekrzykując samochodowe głośniki czworo młodych ludzi ekspresyjnie konwersowało mi pod oknem powszechnie znanym kodem na k, h, ch, s, p ze oszczędnym użyciem spójników. łopocząca klatka piersiowa domagała się natychmiastowego odwetu i skutecznej interwencji. zachowując ślady rozsądku z miejsca wykluczyłam wymachiwanie pięścią z parterowego okna. ponieważ jednak od grzmiącego z głośników bollywoodu zaczęły mi omal pękać kafelki , wdziałam paputki , różowy szlafroczek, zdjęłam z głowy lokówki (image, image przede wszystkim) i potuptałam , mnąc pod nosem kuźwa kuźwa co ja im powiem, chłopakom naprzeciw w tę ciemną acz nie cichą wtorkową noc by wcielając się w mętalność brudnego harrego zaprowadzić spokój na mojej planecie. chłopcy nieco jakby się zdziwili moim widokiem, może to wina wystającej spod szlafroczka zielonej piżamki – może się im wydało, że przemawia do nich zielony ludzik. tymczasem korzystając z zaskoczenia wykonałam kilkanaście jednoczesnych wymachów kończyn w stylu jackiego chana i położyłam pokotem intruzów na oblodzonym chodniczku, wyłączyłam radyjko w aucie, wyjęłam kluczyki ze stacyjki i wyrzuciłam za wał. no dobra. trochę nabujałam – z tymi kluczykami.
w rzeczywistości międzynarodowym gestem przedramion pokazałam im co myślę o tym przystanku bollywood pod moim oknem a drugim prostym gestem zażądałam zmniejszenia decybeli. co też i ku memu zdziwieniu uczynili, więc zaprzestawszy dalszej sygnalizacji semaforowej potuptałam do łóżeczka a nimb bohatera sunął za mną różowym obłoczkiem. niedługo potem chłopcy cztery razy trzasnęli drzwiczkami i ekstrapolowali się na inną orbitę krzewić w narodzie kulturę bollywoodzką.
b.

poniedziałek, 24 listopada 2008

step-frejzer

no proszę was. ojciec–dyrektor radośnie poddzierżgując poranną konwersację pyta mnie się czy ja się wyspałam. o 7:53 w po-nie-dzia-łek się mnie pyta. nie wiem czy chciał mnie tym pytaniem ubawić czy podwkurrzyć . okazałam się niewdzięcznym interlokutorem, bo mu jeno odburknęłam, że jest ciemno jak wstaję do i ciemno jak wychodzę z pracy i mam chroniczny niedosen do maja włącznie. i nie, nie wyspałam się. ponadto kolejny porządny film sensacyjny, w którym się mi kilkakrotnie gubił wątek na zawiłych zwrotach akcji, skończył się dla mnie wczoraj/dzisiaj o 24:45 tj. czydzieści minut przez czasem antenowym, czyli czydzieści minut przed rozwiązaniem misternie naplątanej intrygi. dłużej nawet trzymana serdecznym palcem powieka nie mogła pomóc. oko mi zaszło taką kurzą błoną i diupa – koniec oglądania. a sen oczywiście dawno odszedł w mrok nocy. jak tylko zamknęłam sterane oczęta odezwała się lodówka. do tradycyjnych już jęków, westchnień i posapywań dziś w nocy radośnie dołączyła stepowanie. bardzo szybkie, rytmiczne, harmonijne i powtarzalne niczym klasyczne rondo. brzmiało to trochę tak, jakby na kuchennym blacie w maleńkich buciczkach stepował tuzin minaturowych dżindżerek i fredów. i ja się miałam wyspać , tak?
b.

ps.
a wiecie ile dziś stałam na placu (wiedzieliście, że to plac jest ?) wileńskim przy czterech śpiących ???? nic. niente, nada, zero nulla stałam. kompletnie wcale nic. zupełnie mnie to wybiło z rytmu dnia i taka jestem niezebrana jakaś. a to podobno wina/zasługa straży miejskiej, która wkroczyła i zaordynowała płynny ślizg przez to sakramenckie skrzyżowanie. dać mu wutki , temu strażakowi co udrożnił dziś ten permanentnie skorkowany przejazd .
b.

piątek, 21 listopada 2008

filomena piernicząca

matko! wywalom mnie kiedyś z tej roboty. z hukiem. i z dyndającym kredytem. ale ojtam. się będę martwić. jeśli taka karma to ją wezmę na klatę i o. ciutkę się dziś MUSIAŁAM zwolnić z pracy. bo wiecie, tanie seanse w novekinopraha idom o 14:30 no to przecież się nie wyrobię. tak ? no. to się zwolniłam. na widowni byłam ja i jeden pan co sobie spał. a na ekranie „lekcje pana kuki” bo kocham radka knappa od czasu, gdym połknęła jednym haustem jego „frania”. bardzo bardzo. choć, chcąc usytuować film w skali trendów musiałabym mu dać z blaszki minus pińć. ale ja lubię takie filmy. nikt nikogo nie morduje, seksik jest nieepatujący a bohater ślamazarny jak budyń. i gadajom tam głównie po niemiecku. więc w zaciszu swego sumienia podciągnęłam to pod szkolenie w doskonaleniu akcentu wiedeńskiego. a w planach „przyjeżdża orkiestra” – Izraelski dramat obyczajowy , kino minimalizmu, ciągnąca się wolno akcja, z lekka surrealistyczny humor, smutek w oczach bohaterów i charakterystyczna tęsknota za jakimś lepszym, nieistniejącym światem.
kocham kino. zwłaszcza takie, w którym nikt nie ćlamka popkornem (sorry) .i jeśli mnie kiedyś jednak wywalom z roboty to zostanę bileterką , albo babciom klozetowom w muranowie.
a jutro pieczemy u alaski pierniczki. szperam po necie w poszukiwaniu przepisu idealnego. starszy pan dał mi do dekoracji dwa kilo orzechów laskowych i dywanik pod choinkę. dziś z romusia zgarniałam to białe, co wiecie. no cóż. Święta za pasem.

b.

Ps.
od pierniczenia bolą mnie plecy. tysionc pińcet pierniczków umorusanych nonszalancko polewą czekoladową w piccassowskie psychodeliczne maziaje bo mi już od tfurczości dekoracyjnej dysk wypadywał. tylko marian cyzelował każdą sztukę jak na wernisaż i przemycił na kilku gustowny pentagram. trzeba będzie ukryć przed ciotkami. jak w zeszłym roku dałam jako dekorację ekstrawaganckie czarno-białe serwetki na stół świąteczny to się nam ciotki omalże po trzykroć żegnały przed użyciem.

czwartek, 20 listopada 2008

carna conhita con vino e czuszka



ja wiem, że czwartek – takie coś nipies niwydra. człowiek już ściga weekend myślami ale piontek mocno dzierży hamulec euforii. dzisiaj jednak czwartek szczególny. odkorkowujemy frąsuskie flaszeczki anno domini 2008 i raczymy się bo tak każe wielka europejska tradycja. wprawdzie jestem nieco eurosceptykiem, lecz z zakresu sceptycyzmu wyjmuję dziś poza nawias bożolę i zamierzam się delektować winem za 12,30. ponieważ koneserzy, winofile i enolodzy nie używają w stosunku do bożolę określenia innego jak sikacz to i moja gotowość finansowania tradycji europejskiej ma bardzo ściśle określone granice szastania. na zakąskę, dla skontrastowania dziedzictwa europejskiego wrzucam dziś do gara danie latynoskie (tarrram tarram tarram – premiera!). wiedzieliście, że do chili con carne dodaje się kakało?


b.

środa, 19 listopada 2008

koneser teatralny

poobcowałam sobie wieczorem z kulturą. było to obcowanie wielowymiarowe wielce. i niezwykle skontrastowane. teatr nowy w wytwórni wódek koneser przypomina jakiś zrujnowany magazyn chybcikiem opróżniony z palet pełnych wódki. pojęcie sceny jest tu bardzo umowne i można ją łatwo pomylić z widownią. ale ma to swój klimacik. zwłaszcza zdaje się być to idealna przestrzeń na spektakl zbudowany na tekstach blogów. treść i forma „jednoaktówek” , tych swoistych „minidramatów” doskonale pasują do takiego dziwnego anturażu (ąturażu?)teatru para’offowego. przeniesione na scenę teksty znałam już z moich wcześniejszych wojaży po blogach, a to , że je znałam regularnie podczytując, nadało temu spektaklowi szczególny smaczek. i och ach jaka jestem dumna, że je kiedyś odkryłam. z przeniesieniem tekstów na scenę państwo rezysezy i aktorzy poradzili sobie całkiem fajnie, a już Adam Nawojczyk szarżujący rolę Doroty Masłowskiej był kongenialny. ciekawa jestem ,czy dla kogoś kto tych blogów nie zna , klucz do odczytania autora/sztuki jest taki sam jak mój klucz . trudna sprawa. ale pozatym drodzy państwo poobcowałam sobie ze sztuką, a właściwie ze Sztukami także na widowni. oto bowiem chuchałam w szyję przepięknej Magdalenie Cieleckiej, podziwiałam młodzieńczą , otoczoną wianuszkiem studentów Maję Komorowską, zachwycałam się śliczną Danutą Stenką i zwiewną Mają Ostaszewska, z ukosa śledziłam profil Jacka Poniedziałka i deptałam po parasolce Ewie Dałkowskiej. doprawdy, mnie maluczkiej i płytkiej jak spodeczek, trudno było wybrać, śledzić scenę, czy widownię. i to był niewymownie atrakcyjny walor tego wieczora. no i kochani - czytajcie blogi! można trafić na nieprzeciętne perełki, tak jak ja kiedyś trafiłam na blog pana szpicera, którego autorem, jak się później okazało, był mój ulubiony Piotr Kofta (w mojej biblioteczce na poczytnym miejscu stoją jego cudowne „piekne wieczory” .
tymczasem dobranoc się Państwu
b.

niedziela, 16 listopada 2008

„Od pieprz... ówki gorycz na ustach” (KSP oczywiście)

a od henessego słodycz taka niewysłowiona. ja i koniak. koniak i ja. odwieczny dyferencjał poskromiony po obiedzie u starszych państwa. organicznie i zasadniczo bowiem jestem/byłam antagonistą koniaku. dziwne. bo taka na przykład whisky wchodzi jak po maselniczce a koniak , jak koń pod górę na śliskim, ubłoconym zboczu. a tu nagle henessy wpłynął, ukoił, rozbudził kubki smakowe i wywiesił triumfalnie flagę zwycięzcy. z powodu załamania oporu wobec koniaku można mię więc dziś uznać za oportunistę. szanując zasady oportunisty ex definitione wsparte rysem charakterologicznym wiecznie pijanej finki kosztuję następnie ochoczo wiśniówkę oraz zaraz potem nalewkę z czarnej porzeczki. wdzięcznie łącząc międzykontynentalne kultury głośno mlaskam z ukontentowania. starszy pan wlot rozumie intencje mlasknięcia. kolejne krople spływają bez zbędnej egzaltacji lecz z należytą dystynkcją kanalikiem wzdłuż kręgosłupa. warto było czekać na ten festiwal smaków, na tę faerię doznań. na zakąskę kurza szyjka z rosołu i sos chrzanowy – perfekcyjna koincydencja smaków.
po takim poczęstunku autobus 126 bardziej przypomina złocistą dynię kopciuszka a dżdżysta aura morską bryzę na capri. z wielkim ukontentowaniem odkrywam na tar-ho-minch’nie zeszłoroczne zasoby wiśniówki w zakurzonej karafce z pozytywką.
i oto nagle wieczorem tej niedzieli staję się koneserem dwóch prostych owocowych akordów: tra la la la trala la la la ....
b.

sobota, 15 listopada 2008

Minun nimeni on piia-noora

sobota. soboteńka. sobotunia. całkiem spokojnie popijam drugą kawę. nie wierzę w szlagierowy spokój przy kawie trzeciej. u mnie nie obyłoby się bez trzęsących dłoni i stanu przedwybuchowego. no chyba, że bezkofeinową. ble. wciąż wbrew zaleceniom dietetologów uparcie łączę kawę z mlekiem. i taki jeden dietetolog z drugim może mi skoczyć. spokój sobotniego poranka zakłóca mi myśl o poniedziałkowej peregrynacji do pracy, kiedy to znowu odległość jednego kilometra pokonywać będę prze dwadzieścia pięć minut. nawet mnich tybetański miałby trudności z zachowaniem zen. i miałabym takie małe życzenie do santa klausa, żeby mi udrożnił odrowąża bo kiedyś nie wytrzymam i zrobię tam jatkę tłuczkiem do mięsa. wyjdę z romusia i walnę każdy stojący przede mną samochód. metodycznie i centralnie w środek przedniej szyby a potem spokojnie wsiądę w tramwaj byle jaki nie dbając o bilet. pff. jeden mandat więcej jeden mniej. mam już trzy. biedni starsi państwo – skonfiskują im meblościankę. bo wciąż się nie zameldowałam pod nowym adresem. a i tak największe rachunki przysyłają mi na tar-ho-minch. niezbity dowód na niedozwoloną inwigilację obywatela. może to sprawa dla fundacji helsińskiej. czy jak złożę stosowny pozew to do czasu rozprawy będę mogła mieszkać w helsinkach? bez zameldowania? w na przykład dzielnicy kruununhaka, gdzie znajdują się domy z XVI-XVII wieku, ocalałe z pożaru z 1812 roku.(tak mówią gugle). mówią, że finowie są małomówni, zamknięci w sobie , wiecznie pijani i chłodni emocjonalnie – no wypisz wymaluj mój portret. w poprzednim wcieleniu musiałam być finką i nazywałam się piia-noora hämäläinen. no to dziś na obiad: pieczony renifer w sosie z fińskiej żurawiny.
no to Hyvää ruokahalua! – Smacznego i
näkemiin – do widzenia


b vel piia-noora

ps.
wyszłam na spacer. w ten angielski dżdż. uroczo. wilgoć przenika do samego śpiku. żeby nie zmarnować wyjścia zajrzałam w pewne miejsce w którym rządzą odgłosy cyk cyk cyk lub bzz bzz bzz oraz szszsz szszsz szszsz. a czasem ordynarne ciach ciach ciach. Państwo teraz zgadną gdzie byłam. zostawiłam tam nie tylko pieniądze :)
b.



piątek, 14 listopada 2008

pjontek z duszą

łomatko co za tydzien. trzy dni w wietnami normalnie. gratis. tfu co ja mówię. ten trzydniowy tydzień kosztował mnie tysiak! tak, nazywam się niematysiak. ja przepraszam, że tak smedzę albo o kuchni albo o piniondzach ale ja nudna baba jestem z gruntu.no. to o pinondzach już było. w kuchni na patelni miruna z szelfów argentyny a na talerzu kwaszona kapusta z beczki spod grudziądza. chętnie konsoliduję kuchnie świata.
pożegnalismy dziś panią monikę – nasza przewodnia siła księgowa rozpoczyna karierę w innym miejscu. jestem pewna, że po karkołomnych zaprawach z naszą dziką twórczością wszędzie indziej poradzi sobie małym paluszkiem. w podzięce podarowaliśmy bukiet z owoców dziurawca – zjawiskowy. dla takiego bukietu sambym zaryzykowała odejście. nowa księgowa jest eteryczna , efemeryczna , i chuda. moja sympatia z marszu jest więc narażona na ciężką próbę. powolnie rozważam montiniak, kwasniewski albo kilo ryżu dziennie? ruch - wspomagający proces gubienia oponek pozostaje odległym, marginalizowanym myślokształtem. najlepiej się mi chudnie kupując mieszkanie. hm. to jest jakaś myśl. zwłaszcza, że w obliczu kryzysu oraz drastycznych obostrzeń dla potencjalnych kredytobiorców nerwy byłyby zwielokrotnione. czyli efekt takoż. hm. chyba sobie coś kupię. najlepiej rokującym byłby domek na horrendalnie drogiej parceli.
a tymczasem leniwie precyzuję piątkowe priorytety. układanie płyt – segregowanie rachunków- prasowanie. kolejność nieprzypadkowa. kalkuluję wydatek niezbędnej energii. ktoś powinien mnie kopnąć w zadek oraz w mentalność. świadomość nieuzasadnionej zapaści uwiera bowiem w sumienie jak stilonowa koronka w gaciach. zbieram się po kawałku i ostrożnie uchylam szafę. nie, nie. nie będę się w niej chować. na desce grzeje się żelazko. zaordynowane nieodwołalnie na pokonanie tumiwisizmu. w odtwarzaczu kręci się huljo iglesjas, moje osobiste niezawodne wsparcie podczas prasowania. no to hasta luego.
b.

środa, 12 listopada 2008

czarcia zapadka

nie mam siły do swojego banku. pcham w niego cały swój majątek a on i tak rozdziawia pysk i woła : to mało, to mało ! pizgnę go kiedyś na odlew mokrą ścierą. wtóruje mu dzielnie moja wspólnota mieszkaniowa. przysyła mi takie matriksowe tabelki, z których po wielogodzinnej analizie wychodzi mi jakaś niewyobrażalna nadwyżka a ona na końcu sadzi sentencję : ZADŁUŻENIE. też się doczeka ściery. pozatym na ścierę dzielnie pracuje ojciec-dyrektor całokształtem. w biurze mam non-stop ho chi minh, dawniej sajgon i czuję się jak wieloręka żona boga siwy. logiczna koordynacja poszczególnych działań powoduje czasami mikroeksplozje neuronów. lub zamiennie stupor. oddycham głęboko w szufladę, w której chowam jeszcze ciepłą bombę węglowodanową z nadzieniem wiśniowym. jak tylko otworzę oczy bladym (a, ha ha) świtem, jedyne nad czym skupiam się bardzo konsekwentnie to jak najszybszy powrót do tapczanu. bodźce motywacyjne zduszam w zarodku lub leniwie przeganiam mokrą ścierą. łagodnie przechodzę w stan minorowej hibernacji listopadowej.
i tego niezbywalnego prawa do jesiennej deprechy będę bronić machając mokrą ścierą!

b

ps.
pani księgowa mi dziś dzwoni i w te słowa rzecze
- pani beniu droga, niech sie pani tylko nie denerwuje, niech się pani przypnie pasami do fotela, weźmie realnium, wypije meliskę a ja pani coś opowiem.
- wal smiało kobieto, rzekłam, jestem w zaawanswanej depresji jesiennej, nic mnie bardziej nie może sponiewierać
- otóż pani beniu, z powodu nadmiernego zakrzywienia w tym miesiącu orbit saturna musimy pani obciąć gażę o pińć stów circaokoło.


- na moje pytanie czy nie mogło by być na odwrót: bank mi obcina ratę a księgowa mi o te pińć stów podwyższa gażę – ino zadudniło szyderczo w głuchym , ciemnym, wilgotnym lochu do którego spadłam z fotela po telefonie od księgowej ocierając siwe skronie mokrą ścierą. depresja podskakuje z zachwytu i nadziei na cd. pokrewnych bodźców.
ho chi minh
b.

ps2

nieodwołalnie zarządzony wyjazd z ho chi minh, kierunek tar cho min’h.
tak pieknej proporcji: cztery dni wolnego trzy dni pracy dwa dni wolnego niestety grozi ostateczna dekapitacja. ach jakaż szkoda, że to se nevrati.
b.

niedziela, 9 listopada 2008

slołli

leniwość. pieczołowicie pielęgnuję drobnomieszczańską stabilizację i jesienną stagnację. z wolna przerzucam kartki książek lub ... czasopism. od czasu do czasu wrzucam coś do garnka nie do końca antycypując efekt ostateczny. przy odrobinie dobrej woli można by to zakwalifikować jako przejaw fantazji jednak słuszniej będzie zdiagnozować to jako jesienny tumiwisizm. sączący się z głośników Nalepa skutecznie gasi pełzające resztki energii. jestem uosobieniem i kwintesencją listopadowej akinetyki totalnej. posuwistym ruchem jednostajnie przyspieszonym zmierzam na jedynie słuszne i właściwe miejsce – tapczan. i jeśli nie pojawi się jakiś nieoczekiwany akcelerator, utknę to do pierwszych roztopów. taki mam plan.
b.

czwartek, 6 listopada 2008

luking for akontmanadżer

przeczucie jednak mię nie myliło. nowy, mimo desperackich prób zabłyśnięcia oraz egzemplifikacji swego intelektu stosowaniem subtelnie wyrafinowanych słów jak sofistykejted oraz oksydanty, zakończył był właśnie karierę w naszym biurze. z dyskretnych doniesień pani moniki wykluł się podejrzany obraz kosmity. pytaniem „a kto w firmie zmienia tusze w drukarce?” dobił sobie gwóźdź do trumny. pozatym zeżarł moje jabłko i na dowidzenia rzucał nonszalanckie „no to pa”. stopień jego indolencji kazał przypuszczać znaczny niedobór komórek nerwowych. w związku z tak podjętym wyborem zaczynałam podejrzewać behawioralno-poznawcze zaburzenia u ojca-dyrektora. ale wale się tu w płuco – mechanizm antydestrukcji ostatecznie zadziałał u niego prawidłowo co zaskutkowało trwałą absencją nowego w naszym saskokępskim grajdołku. jeśli na skutek nieszczęśliwych zbiegów okoliczności znowu obarczą mnie prowadzeniem kasy, to jak nic pokaże im chiński wycinek horoskopu kozy o jej biznesowym niedołęstwie oraz każę sobie w umowie o pracę dopisać klauzulę o nie podlegającej zadośćuczynieniu dopuszczalności manka w wysokości do liczby pięciocyfrowej. germańskojęzyczna księgowa-przebitkowa most łonted !
b.

wtorek, 4 listopada 2008

co wiedzą o mnie chińczyki

W chińskim zodiaku Koza to największa artystka (z koziego teatru : ). Jeśli jesteś typową Kozą, to przebywanie na łonie natury i otaczanie się pięknymi rzeczami jest dla Ciebie niezwykle ważne. Twoja psychika jest arystokratyczna, w prymitywnym środowisku po prostu giniesz(czyli kariera żula stoi u mnie w dość poważnej ambiwalencji do cech wiodących zodiaku, śkoda).
Jako Koza, masz zawsze jakiś talent artystyczny, dzięki któremu zdobywasz szacunek otoczenia. Czasami pięknie malujesz (destruktor odnawiający moje mieszkanie będzie tu jednak w zdecydowanej opozycji), lekkim piórem tworzysz fantastyczne opowiadania (ble ble ble ) lub masz świetne wyczucie koloru i stylu. (najlepsze to mam wyczucie czerni kiedy lekką ręka maluję sobie kreski sztucznie podnosząc opadające ze starości powieki). Twoja wyobraźnia jest bogata, jako dziecko nieustannie fantazjowałaś, śniłaś na jawie i dyskutowałaś z wymyślonymi postaciami (o przepraszam, mój misio tomek istniał naprawdę do czasu gdy go nie zeżarł mój osobisty pies). Jednak jako dojrzała osoba znakomicie sobie radzisz z twardym stąpaniem po ziemi (auć!). Snujesz dokładne plany, wydatki planujesz z ołówkiem w ręku(zonk zonk zonk- czynność organicznie obca- może to wina domieszki małpy?), a każdą decyzję podejmujesz po dłuższym namyślę ( ociężałość umysłową zaliczyłabym raczej do wad).Czasami jednak, mimo rozwagi i zdrowego rozsądku, gubi Cię Twoje złote serce. Wokół Kozy kręci się bowiem zawsze sporo wyrachowanych pasożytów, ale i też dla równowagi trochę ludzi – wpływowych i szczerze ją kochających (usilnie myślę, gdzie skatalogować ojca-dyrektora). Koza nie przepada za konfliktami, chowa wtedy głowę w piasek i ma nadzieję, ze wszystko co agresywne i złe przeminie z wiatrem (bzdura- uwielbiam konflikty, kłótnie, strzelanie po pysku i gnębienie przeciwnika). Ale uwaga! Nie warto jej lekceważyć, ponieważ zawsze o jej krzywdę upomną się przedsiębiorczy i oddani przyjaciele, których Kozie nigdy nie brakuje (dziękuję ).Koza ceni książki (czytaj wydaje na nie niefrasobliwie fortunę, łkając pod koniec miesiąca nad swą nieroztropnością), przybytki sztuki – galerie, muzea. Odpoczywa najlepiej jako słuchacz i widz na koncertach muzycznych, w teatrach i w kinach. Jej natura ma skłonność to melancholii i depresji (moje drugie imię rachela), najskuteczniejszym lekiem na smuteczki dla Kozy jest towarzystwo interesujących i wrażliwych ludzi. Prowadzi dom otwarty ( to prawda, okno na parterze zawsze uchylone), bajecznie gotuje i piecze wspaniałe ciasta (zonk zonk zonk – chyba że chińczyki lubią zakalce), a jej rachunki telefoniczne zawsze są dość wysokie (moje wszystkie rachunki są dość wysokie, chlip). W miłości jest romantyczna i uduchowiona (uduchowiona koza prosto z obrazów Chagalla ). Jako dziewczyna czeka na księcia z bajki. Jako dojrzała kobieta, nawet z bliznami na sercu, szczerze wierzy, że każda miłość może być pierwsza (no fakt, trochę jestem tandetna w tej kwestii). Najczęściej ma farta , jej małżeństwo to wygrana na loterii życia (no jeśli przyjąć za „fart” eufemistyczną definicję puszczania bąka to i owszem). Koza nie umie wędrować przez życie sama, nade wszystko uwielbia słowo – żona ( dla uściślenia dodałabym przedrostek eks ).
ŻYCIE ZAWODOWE I PORTFEL

Współczesny świat zaskakuje Kozę, pędzi za szybko i bez sensu (kozy to wolno-myśli-ciele).Takie stwierdzenia jak: deklaracje podatkowe, stopy procentowe, lub wyścig szczurów, przyprawiają ją o lekkie mdłości (nie lekkie). Na komputer patrzy z ukosa ( bo tak stoi krzesło), jedynie telefon komórkowy przypada jej do gustu, bo często dzwonią nowi wielbiciele ( z ery, z promocją).Jej królestwem jest sztuka (mięsa), rzemiosło, projektowanie mody i ogrodnictwo (szczególnie skalniaki z mchem i porostem) . Kozy mają świetną rękę do roślin i kwiatów (tja, robię im świetny kilim), aranżacji wnętrz. Zakładają fundacje, często też zajmują się terapią i psychologią (kocham kozetki, to też fakt). Czasami zostają wybitnymi aktorami, ale raczej filmowymi, bo trema, jak upiór, odstrasza ich od sceny (powiedziałabym raczej, że koza jak upiór odstraszałaby wszystkich z widowni).
Nie nadają się na kierownicze stanowiska, mimo licznych talentów . Szybko zaprzyjaźniają się z podwładnymi i rozpuszczają ich jak dziadowskie bicze. Kariera głównej księgowej i rekina finansów może przywieść Kozę i jej firmę na skraj bankructwa, brakuje jej bowiem do tego smykałki(się tu podpisuję dwudziestoma palcyma – ach jakaż to piękna byłaby katastrofa)
Koza rzadko dorabia się fortuny, ale prawie nigdy nie zaznaje biedy. Pracowitość, ostrożność, spadki (O!?!)oraz pomoc wpływowych przyjaciół (O !?!? O!?!?) sprawiają, ze jej życie upływa bez większych trosk finansowych (trzymam chińczyka za słowo).
KOGO POKOCHAĆ, A KOGO UNIKAĆ

Jako Koza powinnaś zawsze, zamiast romantycznych porywów serca, w wyborze męża kierować się rozumem (gdybym cija go miała ). Prymitywny osobnik zniszczy Cię fizycznie i psychicznie, nie jesteś odporna na ostre konflikty we własnym domu (na zaś zawsze mam na podorędziu cif kamień i rdza). Najlepsza będzie dobra Świnka, która pokocha Cię do końca Twoich dni. Świnia ma szczęście w finansach, ale i też uwielbia, kiedy jej dom jest świątynią sztuki (egzaltowana, snobistyczna świnia – moje marzenie). Koza z oddaniem jej to zapewni. Razem będziecie wzdychać do księżyca we wzorcowym ogródku osiedla, pisać miłosne wiersze i być solą w oku tych, którzy mają wszystko oprócz wiernej miłości. Koń natomiast Cię rozbawi do łez, obsypie prezentami (na kredyt) i zabierze na najmodniejszą balangę w mieście. Z czasem udomowisz go... dobrą kuchnią i wyprasowaną koszulą (zonk zonk zonk – jednak pogodny koń odpada ze względu na roszczenia prasowalnicze – no nie przemogie się).Natomiast trzymaj się z dala od Bawoła. To bardzo poważny gość, który nigdy nie wydaje na głupstwa, a większa gościna z jego udziałem to własna stypa (a na stypie pieczeń wołowa, ach, z grzybkiem).Natomiast Pies, który jest diamentem wrażliwości, to niestety chodząca depresja. Razem będziecie godzinami opłakiwać całe zło świata przy kolejnym głębszym (i do tego kac, nie, dziękuję).

a Wy spod jakiego znaku jesteście ?
Wasza koza beee beniosława

niedziela, 2 listopada 2008

judy miedzianka i zemsta piekarnika

żeby złagodzić smutny wyrok piwniczny wyprowadziłam dziś moją judy miedziankę na ostatni tegoroczny spacer. nie pamiętam kiedy ostatnio jeździłam na rowerze w listopadzie. aura o 9:00 była idealna. na szlaku błoga pustka, niebo błękitne i nostalgiczne widoczki.

sezon rowerowy uważam tym samym za zamknięty. Nadszedł czas grzanego wina i dyscyplin fotelowych. walczę z kapryśnym piekarnikiem, który powinien mi upiec łemkowskie gołąbki a on co 5 minut gaśnie. gołąbki mają się piec 180 minut. czeka mnie więc 36 krotne zapalanie piekarnika.

po pierwszych ośmu razach mam cztery rany parzone na lewej i dwie na prawej dłoni. jutro moje ręce będą mogły zagrać w horrorze o fredim krugerze.auła :(

b.