wtorek, 30 grudnia 2008

balansując bilansem

po świętach nie odważyłam się założyć nic poza workowatymi dżinsami ze streczu, które świetnie na mnie leżą gdy w mgnieniu oka noszę rozmiar ach ach czterdzieści (gdym zaczynała działalność blogową) a jeszcze doskonalej wypełniam je sobą przy trendzie wzrostowym och och czterdzieści i cztery (tudej). ryby, proszę państwa, ryby są głównym podejrzanym o implikację korelacji spożywczo-przyrostowej. wnoszę to z faktu, ze w moim menu przez ostatni tydzień były głównie : ryby w galarecie, ryby faszerowane, śledzie w oleju, śledzie w winie, śledzie w occie, śledzie w orzechach, śledzie w suszonych pomidorach, mikroskopijne śledziki prosto z morza adriatyckiego w zalewie jarzynowej, szprotki w tomacie i karp w panierce – wszystko niezwykle skromnie ugarnirowane, dla podkreślenia walorów smakowych, sałatką jarzynową, pierogami z kapustą, kapustą z grochem, fasolą z porem, porem z ogórkiem i makowcem. acha , no i serniczkiem grubo olukrowanym, pierniczakami, śliwkami w czekoladzie, miodowniczkami i majonezem. jak widać w eskalacji diety optymalnej poszłam o krok dalej i zmaksymalizowałam nie tylko spożycie tłuszczów ale i węglowodanów i niniejszym potwierdzam, tempo przybierania w obwodzie jest maksymalnie optymalne, nie mogłabym sobie życzyć szybszego. wprawdzie osiągnięty skutek całkowicie mnie zaskoczył, ale wszakże powszechnie wiadomo, że niespodzianki są miłym akcentem życiowej monotonii. w związku z powyższym na zbliżającą się zabawę sylwestrową wyprasowałam już ekstrawagancki, włoski sic!, fartuszek kuchenny o erotycznym podtekście i nie zamierzam go zezuć, gdyż wyglądam w nim jak pamela anderson albo nawet i lepiej (nie wiem czemu word mi na czerwono podkreśla to „nawet i lepiej”, impertynent, a może nawet i impotent jeden). nawet na pewno lepiej. i tak oto kuchennymi drzwiami przejdźmy do podsumowania mijającego roku. udało mi się, przy bardzo intensywnych staraniach, pozostać stanu wolnego i sumiennie wypełniam treścią przepowiednię hanny bakuły, iż kobiety koziorożce (naturalnie z wyjątkami potwierdzającymi regułę) zazwyczaj zostają starymi pannami o wybitnych cechach „dzidzi piernik”z subtelną domieszką „galwanicznej żaby”. i tak to w zgodzie z proroctwem, nie będąc oszałamiającą blondynką, doznałam arabskiego ostracyzmu wobec dojrzałych , farbowanych szatynek . albowiem, jestem mistrzem maskowania moich niezmierzonych pokładów blondynkowatości charakteru. mimo tego disapojting, szczerze do egiptu zapałałam uczuciem gorącem i na zaś trzymam spakowane w reklamówkę z egipskiego duty free kapelutek, krem filtr 50 i złote klapeczki, gdyby mi ktoś w nocy o północy zaoferował last minyt do krainy faraona. pozatym co. ciągle się gubię w moim nowym apartamencie i mam świeżo nabyty syndrom niedowładu rąk przy otwieraniu kopert z potencjalnymi rachunkami. niechętnie dochodzę także do wniosku, że moja twarz oraz pozostałe kończyny, wymagają sprawnego fotoszopa, gdyż natężenie bruzdowatości każe mi oblekać lustra w grube, cieliste pończochy, a jak ja mam oblec lustro w trzydrzwiowej, dwumetrowej szafie? no jak ? w bilansie ujemnym ponadto prym wiodą wyroby tytoniowe. tu walę całą mocą w pierś producenta z łoskotem i pretensją o tak niehumanitarne ceny i parszywe skutki (albo odwrotnie).
W bilansie dodatnim zaś mam WAS!
i ten plus całkowicie mi przesłania wszelkie realne i wyimaginowane minusy. stara już jestem (ważne didaskalium: tu publika podnosi negującą wrzawę na stojąco i rzuca mi pod nogi herbaciane róże, fijołki, kwiat paproci , zielonego dżoni łokera i składki na czeci filar) , więc patos i ckliwy sentymentalizm leżą mi tak dobrze jak te workowate, streczowe dżinsy. motto na 2009 : stej tjuned.


b.

poranną śledząc szadź










b.

wtorek, 23 grudnia 2008

Very Mery - czyli Pięknych Świąt



Kochani, statystycznie niepoliczalni (choć na mieście mówią, że jest tu czasem i pół kopy czytelnika , ha!) zidentyfikowani i inkognito, zaglądający tu z nienacka, zza winkla, zza gazety, zza rzęs, z życzliwości i z innych niejasnych przyczyn, życzę wszystkim na Święta i Nowy Rok, żeby Was otaczała życzliwa i serdeczna atmosfera lucka oraz sprzyjająca aura meteorologiczna, w kolejce po karpia, w korku na moście , przy zagniataniu łazanek i przy świątecznym, sutym stole. Życzę złotych środków na troski, odporności na głupotę świata, gotowości do marzeń i wiary w ich spełnienie. Mądrych aniołów i nierozgarniętych diabełków.
Szczęścia w miłości i grach liczbowych, czasowstrzymywacza / czasodopalacza (zależnie od potrzeb), niskich rat kredytowych, wysokich odsetek na niebotycznych lokatach, zdrowia wzgl. mądrego znachora bez kolejki i wszystkiego czego Wam potrzeba a nie napisaliście o tym do Mikołaja.
Niech was otula jedwab, kaszmir i dobrobyt. Niech poziom szczęśliwości jedzie Wam cały rok 2009 po wysoko plasowanej bandzie, aż do stanu oszałamiającej euforii.


B.

niedziela, 21 grudnia 2008

w międzyczasie

śledzie mi takie bardziej po endecku wyszły, biało-czerwone.

białe - w oleju, czerwone - w czerwonym winie z imbirem, i papryczką jalapeno. kapucha w disajnie państwa środka – żółta

a choinka udaje gwiazdę estrady (słoma i cekiny).

jutro wiwisekcja karpi z ości. pincetą. nie wiem. nie można by jakimiś ultradźwiękami albo polem elektromagnetycznym albo jakimś odczynnikiem chemicznym wyekstrahować te ości ? może ajax - kamień i rdza? troszkę się czuje podczas tej czynności jak agentka „siesaj – kryminalne zagadki majami” albo jak komisarz temperance brennan z „k’ości”. z tym, że ja z góry znam oprawcę ofiary. starszy pan, powiedzmy sobie otwarcie, jest seryjnym karpiokilerem. zwolnionym z odbywania kary ze względu na humanitarne metody – usypia czujność ryb opowiadając im streszczenie z „klanu”, potem razem rozwiązują krzyżówki z małego wędkarza a na koniec delikatnie, maleńkim młoteczkiem, wysyła ich dusze do ichtiologicznego raju przywiązując je jedwabną nitką do rybich pęcherzy. a one odlatując machają mu serdecznie na dowidzenia grzbietowymi płetwami, śpiewają altem „ mery, mery kristmes tu ju, tadżik” a ich dzwonka jeszcze długo w wigilijną noc rozbrzmiewają srebrzystym ding-ding, ding-dong, ding-dong.
b.

zamaskowany rabuś okradł rezydencję paris hilton

ostrożnie wyglądam przez wizjer mojej rezydencji, czy aby nie czai się tam jakiś zamaskowany. a byłoby czemu łupem paść. balia śledzi, worek suszu, kilo cebuli , stojak do drapaczka i prezenty czekające na odświętny anturaż. wszystko w takiej zawieszonej fazie przejściowej, bez lukru i wisienki. gros wysiłków poświęciłam na kokardowanie suszonych grejfrutów przenosząc środek ciężkości aktywności przedświątecznej na wtorek. wyjątkiem dzisiejsza wizyta w empiku o 8:57 . o 9:15 wyjeżdżając z parkingu radośnie gwizdałam jadąc wzdłuż spektakularnego korka ustawionego karnie w kierunku centrum handlowego. w drodze powrotnej zapakowałam do romusia świerk pachnący kłujący. trochę się boję zdjąć z niego tę siatkę maskującą czy mi w niej nie zostaną wszystkie igiełki. a gdyby tak gałązki potraktować superstrong pianką do włosów, mogłoby się to kazać skutecznym środkiem na wypadanie igieł? alternatywnie zostaje mi rozwarcie na szeroko okna i lodówki w celu odtworzenia optymalnych naturalnych warunków temperaturowych . no dobra, idę ciosać pień a korzystając z tasaczka poszatkuję kapuchę i grzybki i te kilo cebuli zapewniając sobie słuszną partię przedświątecznych wzruszeń. acha. i nie mam gwiazdki na czubek choinki. mam za to opakowanie po pięciogwiazdkowej metaxie. idę zważyć za i przeciw.
b.

czwartek, 18 grudnia 2008

ho ho ho 96 - zaczynamy odliczanie do setki

no. to ja już po pierwszej wigilii. wzdęci od kapuchy ze śledzikiem podsumowaliśmy firmowy rok. wzdęcie upostaciowiło słusznie dodatnie ponoć saldo in plus. ojciec-dyrektor owinął wręczane flaszki tokaja aszu w plik szeleszczących banknotów. spryciulek. tokaj aszu jest w małych litrażach. tyle naszego, że nominały banknotów trzycyfrowe. uff. można przejść do następnego etapu misji „p”. okazyjnie się okazało , że rok 2009 nam obrodzi. ojciec-dyrektor nieoczekiwanie zostanie cwajfach herr-opa podwójnym dziadkiem. nasz nowy księgowy anioł będzie miał małego aniołka. i dobrze. kołyski w hurcie taniej wychodzą. zadzwonili z drukarni, że no hm, pani beniu, no te kolory na kartce to trochę się rozjeżdżają z kolorami od fotografa jakby . z dwojga złego wybieramy dominant zieleni. fiolet jakoś za bardzo implikuje uzależnienie od denaturatu. siedmu zielonych kolędników –kartki sponsoruje linia kosmetyków „szrek jor fejs”. a, siem bendem martwić. zieleń wszak kolor nadziei. i wzgórz nad soliną. i pewnego browaru :)
b.

wtorek, 16 grudnia 2008

wstrząśnięty mistrz kateringu

normalnie jakbym dziś z rana się w słupsku obudziła. bo tam ponoć trzęsienie ziemi było. u mnie chyba też. trzy razy mnie tak zarzuciło po ścianach, że zaczęłam się macać, czy mi obłędnik nie wypadł. pomyślałam pomrocznie, że może to wina, iż tuż po przebudzeniu z powodu światłowstrętu nie używam światła ale ponieważ zarzuciło mnie również na oświetloną wannę oraz sedes , z lekka się zaniepokoiłam. chuchnęłam sobie w lustro ale gdzie tam, zero promili w wydychanym. i martwiłabym się tą niespodziewaną niestabilnością, gdybymi w radio nie powiedzieli, że no przecież pani kochana w sztokholmie trzęsienie ziemi. wisłą poszło, wszak woda niesie, prawda? drugie trzęsienie wygeneruję sobie sama. biurowa wigilia. ojciec-dyrektor zakochany w tradycji, z notesem w ręku odptaszkowuje skrzętnie dwanaście wigilijnych potraw, jak dwunastu apostołów. kiełbaski z rożna i kartofelsalat na pozamedalowej pozycji. u nas we czwartek. ten czwartek. z rozmachem godnym salomona nabyłam w sklepie kolonialnym pół kila prawdziwków na kapuchę (moje własne prawdziwki certyfikowane li i jedynie do osobistego użytku wewnętrznego schowałam tak , ale to tak, że ich znaleźć nie mogie. rodzina mię zasztyletuje, zaraz po podzieleniu się opłatkiem, jeśli ich nie znajdę. liczyć w takim momencie na ich litość to jak wierzyć w gówną wygraną w totka bez wrzucenia losu). warzone grzyby wydzielają taki zapach, że mi się skręca cały przewód pokarmowy w ślimaczka. kapucha w duecie z cebulą dochodzi, cokolwiek by to miało znaczyć. susz na kompot się dosusza w bagażniku. śledź po mlecznej kąpieli wypełnia litrowy wek zwieńczony cebulką. makowiec oszywiście zawija dla nas na zakopiańskiej „irenka”, dwa centymetry maku, milimetr ciasta, dwa cm maku , milimetr ciasta –idealne proporcje dla makożerców. jeszcze tylko uprasować obrus, zebrać i przeliczyć przed użyciem rodowe srebra, wyciąć dwanaście złotych aniołków, skroić jemiołę i powiesić wegetariański schab ze śliwką. ach i drobiazg nalizać 850 znaczków na świąteczne koperty. ale to już zrobię zupełnym mimochodem , biorąc prysznic. urządzić komuś wigilię? mam jeszcze wolny piątek. ten piątek.
b.

ps.

gdyby jakiś natchniony chemik zechciał wyekstrahować zapach kompotu z suszonych jabłek i śliwek i zastosować go w mydle bądź w wc-pikerze – nie przestawałabym się pienić. tymczasem susz gotowany w biurze powoduje niespotykaną dotąd częstotliwość nawiedzania kuchni przez lunatykujących do gara koleżanek i kolegów. idą tak z obłędem w oczach schodami w górę schodami w dół, stają nad garem , podnoszą pokrywkę, robią sobie inhalację z nawilżaniem skóry i z aureolką pary śliwkowej wracają do biurek. śliwkowi aniołowie .
b.

no to przybieżeli



b.

niedziela, 14 grudnia 2008

konkurując z tomkiem kruzem, czyli miszyn imposiboł tu ziro ziro ejt

ponieważ idom „Ś”, uruchamiam wiążące konotacje. niealfabetycznie na podium plasuje się wyraz na „p” i nie chodzi bynajmniej o pierniczki, tym mięknie rura w towarzystwie skórek mekintosza ( o przygodach pierniczków z orzeszkami nie mogę napisać bo mi grozi ekskomunika, intifada i stos) . chodzi o te (liczba mnoga) „p” budzące obłęd w oczach i arytmie dwukomorowego. w kieszeni mam zwoje podaniowego papieru z argumentami autorów za stanowczym odrzuceniem rózgi na rzecz skrupulatnie wyspecyfikowanych pożądanych, oczekiwanych, upragnionych. santa rusza na łowy. po trzykrotnym okrążeniu arkadii bez cienia szansy na zaparkowanie w tumulcie zwabionego do skarbnicy ludu mazowsza porzucam w błoto tę chybioną ideę. azymut stadion narodowy. tego się nie da okrążyć. jak już raz wjedziesz w korek, to już tylko melisa albo sznur na szyję. pogryzając melisę i machając wycieraczkami dla zebrania z przedniej szyby luckości jadę. stoję. jadę. stoję. jadę. pan na parkingu musiał dostrzec błysk szaleństwa w moim lewym oku bo odstawia na bok słupek z napisem - brak miejsc. oddycham do torebki i wyrównuje tętno. jestem tym no, nenufarem jestem na jeziorze zen, jestem nenufarem i mam misję na „p”. z zaskoczeniem niejakim zauważam, że adwentowym stadionem rządzą, wyparłwszy azję ( nie tuhajbejowicza, oczywiście), ciemnoskórzy eklezjaści w kapturach z poliamidu. o ile dobrze pamiętam, wśród trzech mędrców w miodowej szopce był jeden afroamerykanin a żadnego chińczyka. a więc świąteczna tradycja obowiązuje i tu , gdzie za kilka lat rozegra się , ufajmy, pokojowa wojna futbolowa. tymczasem gnana prerogatywą „pe”- czyńcy

wpłynęłam na suchego (szczęśliwie) przestwór bazaru,

but nurza się w chodniku i koślawo brodzi;
śród fali rąk szumiących, śród ludzi powodzi,
omijam najeżone ostrowy teflonowych garów.

już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu,
patrzę w portfel, i szukam jak dziś euro chodzi
tam z dala błyszczy obłok? tam jutrzeńka wschodzi?
to błyszczy cekinowy stanik, to wzeszła gwiazda ekranu.

stójmy! - jak pięknie! - widzę kraciaste rajstopy,
których by nie dościgły barchany spod łodzi;
widzę, kędy wzruszony marian nimi odziewa stopy,

kędy wąż śliską piersią wokół łydek jej brodzi
w takiej chwili! - tak ucho natężam ciekawie,
że słyszę głos jej matki- wszak to nie uchodzi !

meandruję alejkami w poszukiwaniu torebusi dla starszej pani. głęboko w grunt wbija mnie kolekcja złotych toreb z wizerunkiem pantery, sama nie wiem, bardziej kiczowata czy bardziej awangardowa. ach i to kusi i to nęci. para starych stadionowych wyjadaczy kręci nosem nad wygórowaną ceną – chodź, rzecze ona do onego – nie będziemy kupować u polaków – tu straszna drożyzna. wnikliwie rozglądam się po twarzach sprzedawców i zaprawdę powiadam wam, trudno tu nawet o namiastkę potomków światowida, o ile ten nie był synem niskopiennego mandaryna. ruchem koszącym przemierzam ścieżki wzdłuż straganów niesiona euforyczną falą potencjalnych nabywców i sama nie wiem kiedy , nagle taszczę kilka mniejszych i większych siateczek urągających proekologicznym trendom. pobieżna lustracja ich zawartości i hyc hyc uciekam z tej idealnej apoteozy królestwa hermesa. w domowych pieleszach przeprowadziwszy konfrontację zdobyczy z listami dochodzę do wniosku, że obdarowani dojdą do wniosku, że wysyłanie listów do santa jest czynnością absolutnie bezsensowną i że santa ma bardzo poważne trudności w czytaniu ze zrozumieniem. a ja się i tak cieszę, że w chwili desperacji nie nabyłam każdemu, jak leci, stadionowego zestawu: różowy stanik, celuloidowa choineczka z pozytywką, chińskie ptasie mleczko i półmetrowy tekowy tukan, z dywersyfikacją płciową w postaci skarpet jako zamiennika stanika. prawie kontenta z wypełnienia misji „p” cichutko sobie w kąciku ćwiczę frazę : ho ho ho , siedząc pod moją śliczną dwudziestocentymetrową celuloidową choineczką ze stroboskopowymi lampkami, jak każe tegoroczny trend dekoracyjny.
b.

środa, 10 grudnia 2008

sesjolodzy znad wisły

sesja zdjęciowa przeszła w tryb dokonany. punktowy reflektor i skupiona uwaga fotografa na lewym profilu wzbudza nieoczekiwanie immanentny apetyt na zostanie gwiazdą. kerownik planu okazał się być efektywnym medium i przyjął na klatę moje wieczorne mantrowanie. z przebieralni wychodzę już jako rasowa cyganicha, z burzą czarnych loków, cekinowym czepeczkiem i zamaszystą czarną spódnicą z czerwoną chustą wokół bioder, zalotnie pobrzękując błyszczącymi ozdóbkami. magiczna koincydencja marzeń kilkulatki ze spełnieniem w wieku matronowskim/matronalnym (?) . maj nejm is carmen, carmen daglezja volcan de fuego. ośmieleni kostiumami , na kilka godzin przeistaczamy się w kwintesencję postaci obleczonych onymi. diabeł z cynicznym uśmiechem kusi błękitnookiego anioła, bezkarna śmierć frywolnie operuje kosą w falbanach cygańskiej spódnicy, król dumnie pręży pierś bogato zdobną w diamenty i rubiny, pastuszek groźnie kłapie turoniowym pyskiem, drugi anioł wznosi zgorszone gałki ku niebiesiom. dla wzmocnienia zamierzonego efektu ryczymy potwornie fałszującym wielogłosem „przybieżeli do betlejem pasterze”. ojciec-dyrektor upiera się przy „stile nacht” dzięki czemu kakofonią wydobywanych z przepon dźwięków plasujemy się w czołówce chórów atonicznie-eksperymentalnych. fotograf macha górnymi kończynami niczym wytrawny dyrygent i stanowczo egzekwuje do kolejnych ujęć wyrazisty akcent na robienie ryjka z literą „ o umlaut” dla spuentowania właściwego ujęcia, co kłóci się jednak z naszym rozpasanym „he he he”, niepożądanie rozjeżdżającym nam usta w soczysty uśmiech półgłówka. koniec sesji to indywidualne portrety. wysiłek składający się na niezbędnie konieczny uduchowiony fizis daleko wykracza poza nasze obrabiarkowe emploi. migiem przywołuję więc z pamięci ćwiczenia z jogi oczu, by sprostać wymaganiom fotografa w kwestii oczekiwanego , pozazmysłowego zawieszenia w czasoprzestrzeni wniebobranego kanta . halo?!? karnie wyginam źrenice w asanę: pozazmysłowe zawieszenia kanta. klaps, szlus, finito. uff. z niewymuszoną rozkoszą wracam do moich kółek zębatych i pionowej pinoli. sesja zdjęciowa przeszła w tryb dokonany.
b.

wtorek, 9 grudnia 2008

azymut "Ś"



firanki zdjęte. odsetek złamanych agrafek przechodzi luckie pojęcie. mam ręce grabaża, nie baletnicy. szkoda, że nie można prać firanek z karniszem. byłoby szast prast. rozważam (nie) mycie szkła. czy inwigilacja mikołaja sięga aż do moich szafek? czy opuszczenie tego punktu zaowocuje rózgą? na wokandzie straty w szkle kontra rózga. ława przysięgłych skanduje róz-ga róz-ga! ale to ja tu jestem sędzią i na razie odraczam i powództwo i wymiar kary. tymczasem u starszej pani odwieczne gry strategiczne nabierają rozpędu. tradycyjnie anektuję sobie kapustę z grzybami i różne oblicza śledzia. w jednej z popularnych odsłon śledź jest li i jedynie usprawiedliwieniem dla jadalnej kołderki, której skład kosi pokotem każdą dietę i podnosi ku niebezpiecznie wysokim graniom poziom cholesterolu. majonez – korniszonki-ser żółty – tak musiała smakować małmazja i ambrozja. pierogi , decydujemy ze starszą panią jednogłośnie, wszak nieobecni nie mają racji, lądują u alaski. ja mam wielopostaciową alergię na wałek do ciasta. ciotka krzestna kręci mak na kutię, choć do piątego pokolenia wstecz obecności kresowiaków na naszym drzewie genealogicznym nie potwierdza żadna teczka ipn. starszy pan jak co roku dzierży funkcję łagodnego transmitera karpi do tego ponoć lepszego ze światów. no i robi za gajowego maruchę. ma sprostać naszym niewyszukanym wymaganiom przytaszczając na dom drzewko dwa metry bieżące, niezwykłej urody , kwantowej symetrii, pachnące świerkiem i nieopadalne jak jodła do kwietnia. i tylko starszy pan to potrafi. a jutro w pracy pandemonium. sesja zdjęciowa do świątecznych kartek dla naszych ukochanych klientów. motyw przewodni – kolędnicy. turoń kłapiący paszczą (ojciec dyrektor nawet jeszcze nie przeczuwa), gwiazdor, barany , pastuszkowie, żyd i cyganka. więc kręcę loki z mantrą na ustach: cy-gan-ka cy-gan-ka i zaklinam telepatycznie kerownika planu, by na mój widok nie zanucił tęsknie „gdzieżeś ty bywał, czarny baranie, czarny baranie”

10.12.2008 ps.
pakujemy kosy, sztuczne po pas włosy, kartoflane nosy
przywdziewamy kierpce, baranie kożuchy , diabelskie kaftany
bendziem kolendować aż wam z zadków spadnom filcowe barchany, hej !

no i po zdjęciach. a jaką miałam rolę ? uwaga , patrzeć mi na usta cy-gan-ki !!!
normalnie unbeliwyboł no nie ? :)

b.

niedziela, 7 grudnia 2008

familiada

w sobotni poranek znalazłam w tapczanie mariana. dziękuję ci Mikołaju. bliskie obcowanie z młodocianym marianem jest niezwykle miłe i ekscytujące. zwłaszcza z pozycji ciotki. bogatą paletę powinności i obowiązków zawieszamy tej soboty na kandelabrze. dla podkreślenia wolności swobód obywatelskich synchronicznie zapominamy umyć zęby. skrzętnie gromadzimy małe grzeszki i celebrujemy drobne występki przeciw codziennej rutynie. trach ciach jajecznica w łóżku na śniadanie a kolacja o 22:15 oparta na meksykańskim buritos kapiącym sosem po paluchach. wieczorem mamy panel literacki na temat „przesłania pana Cogito”. ponieważ marian z tego wiersza najchętniej zrobiłaby wycinankę łowicką , próbuję bez zbytniej pompatyczności ale i z ograniczoną dezynwolturą, żonglując przykładami , o zgrozo, z naszego parlamentu i publicznego establiszmentu unaocznić rozbieżność przesłania z postawami. w trakcie dyskusji trzaskają gromy. marian nie zapałała do Herberta przyjaznym uczuciem. na razie. dla ratowania honoru poezji czytamy więc sobie „fioletową krowę” a do poduszki „wszystko czerwone”. w ramach zajęć pozaregulaminowych nakładamy na głowę kasztan . w ramach zajęć regulaminowych przeprowadzamy ćwiczenia fizyczne. nagle dowiaduję się, że córka mojej siostry posiada niezwykle interesującą cechę organiczną – strzela z hukiem każdym uruchomionym stawem więc zajęciom fizycznym towarzyszy nieustanny stukot a to z kolana a to spod łopatki. trochę to utrudnia ćwiczenia, zwłaszcza, że każde takie strzyknięcie powoduje nagły wrzask zakończonym eksplozją chichotu. ponadto okazuje się, że nad zborność ruchową marian przedkłada totalną dysharmonię i freestajl grożące jednoczesnym wypadnięciem wszystkich stawów. zarzucamy więc te niebezpieczne praktyki i spekulujemy menu na sylwestra. marian zdecydowanie optuje za tartinkami i koreczkami, koniecznie z kawiorem. hm. chcąc się do tej opcji przychylić przychylnie powinnam już chyba zacząć kroić korniszonki i drylować winogrona i ... zaciągać kredycik pod astrachański. posiadłszy nieco doświadczenia logistyczno-kulinarnego idę raczej w kierunku jednogarnkowym. aby zbyt głęboko nie wejść w spór kuchenny odwożę mariana do prawowitych właścicieli. ale opcja ciotki pozostaje włączona na zdalne on. bo alasce mikołaj przyniósł w worze kilkudniowy pobyt w zakopanem, więc jest w tymczasowym offie. no cóż. każdy ma takiego mikołaja na jakiego sobie zasłużył prawda ? ;)
b.

piątek, 5 grudnia 2008

pastując walonki

ten facet, który reklamuje z rodzącą żoną jakiś system naprowadzający do porodówki po spotkaniu ze mną trafiłby prosto do urazówki. a razem z nim autor tej debilnej reklamy.kogoś to bawi? czy tylko ja mam chrome poczucie humoru? może mam i chrome po tym jak wysłucham tej reklamy siedem razy w drodze do pracy. może troszkem rozdrażniona, gdy 20 min. z zegarkiem w kokpicie stoję na torach koło śpiących. z lewej napiera tramwaj 23 z prawej napiera tramwaj 4 a ja mogę jedynie wyjść z auta i przenieść go ponad dachami innych by zluzować tory. ponieważ pokrewieństwo z supermenem mam znikome a już połączenie czerwieni z niebieskim gryzie moje poczucie estetyki powodując drgania licznych plomb to trwam w bezruchu . jestem wzorcem trwania u stóp śpiących. a za mną kakofonia klaksonów i kierowcy polerujący swoje podręczne bejzbole. gdy w końcu osiągam ukochaną saską kępę mam ochotę zgrzmocić w uprzejmy czerep sprzedawcę gazet i kopnąć burka przed kioskiem gdy nagle burek patrzy się na mnie i gną mi się kolana . burek jest nieziemskim wcieleniem dejwida bowi, ma jedno oko błękitne a drugie piwne. noga mi zawisa w zachwycie i spływa na mnie błogosławiony obłok świętego spokoju. i słusznie. wszak idzie weekend. mi-ko-łaj-ko-wy! wystawiajta mokasyny, kozaki i walonki. sandałki sobie darujcie.
darz mikołaj, dasz!
b.

środa, 3 grudnia 2008

zapach Świąt ... lub czasopism

chcecie poczuć Święta –kupcie nowego „bluszcza”. pachnie cynamonem, alska wyczuła nutę szarlotki, i jeszcze goździkami nabitymi w soczystą mandarynkę i prezentami i śniegiem z dzieciństwa. podczas lektury pachnie w całym mieszkaniu. a potem aach jak pachną ręce. zamyśliwam kupić jeszcze kilka egzemplarzy i rozłożyć pod obrusem wigilijnego stołu. tylko dzidek egzemplifikuje kichaniem alergię na tęże lekturę. reperkusje bliskich spotkań z czasopismami bywają bolesne nie tylko dla twórców ustaw.
b.

wtorek, 2 grudnia 2008

doszkalanie z marudzenia

wszyscy wokoło się doszkalają. naprawdę coraz trudniej zasymilować się z takim środowiskiem. pozostawanie w stanie permanentnego niedouctwa przestaje być luksusem a zaczyna drapać. drap drap drap pod narządem powłoki zewnętrznej. dwa metry kwadratowe drapania, a może i więcej. zmuszona tymi nieprzychylnymi matołectwu okolicznościami drapie się w powłokę skroniową w poszukiwaniu obszaru, który mogłabym ku pożytkowi świata wyeksplorować, opanować i zaowocować. jako córka wybitnej mistrzyni igły od razu odrzucam kurs kroju i szycia. w mojej zygocie, w miejscu chromosomu odpowiadającego za dziedziczenie tego talentu zionęła najprawdopodobniej wielka dziura. a ponieważ natura nie znosi pustki, na szybko wyprodukowałam w miejscu tego krateru zdolność do maksymalnego redukowania wysiłku. w mojej zygocie nastąpiło skrajne wychylenie wahadła pracowitości w drugą stronę. tym samym wszelkie wysiłki na rzecz przezwyciężenia mojego osobniczego lenistwa to jak walka dawida z goljatem, jak próba zrobienia trwałej łysemu, jak gotowanie jajek na twardo bez jajek. mimo jednak tak logicznego osadzenia mojego lenistwa w praprzyczynie genotypu powłoka nadal drapie. konstatuję, że to zgubny wpływ środowiska, w jakim przebywam. środowiska, które nie wiedzieć czemu nieustannie się doszkala, doucza, dokształca i ewoluuje w różnych mniej lub bardziej logicznych dziedzinach zakłócając moją homeostazę. z nieskrywanym ociąganiem, w międzyczasie skwapliwie pralka, zmywanie, zamiatanie, dłubanie, przez okno wyglądanie, rzęsami machanie, sięgam po jakiś podręcznik. o. wyciągnęłam „jogę oczu” – mmm bardzo, bardzo fascynujące. nauczę się robić asany źrenicami i paranajamy powiekami. po nieudanej próbie pawia w lotosie (eee, to nie to co myślicie) kurs jogi umiejscawiam w bliżej nieokreślonej przyszłości. następny podręczniki - „potęga osobowości – pamięć”. wiecie, że pamięć krótkotrwała jest w stanie uchwycić przeciętnie do siedmiu elementów? robię stosowny test sprawdzający. każą mi odliczać do tyłu od 486, 483, 480 itd. do 429 . tak szybko jak potrafię. a potem odtworzyć wcześniej przeczytaną sekwencję siedmiu liter. wynik testu makabrycznie niski. ćwiczenie czegoś, czego się nie ma jest mało motywujące i strasznie deprymujące. z impetem trzaskam okładkami podręcznika i robię skarlet. jutro. pomyślę o tym jutro.
b.

mesycz ło lisie dla ju

Ssssssssszszszszssssssssssssssssszszsz

J23 donosi, że

aeer28d
nczp11o ←↕

a zatem kukułka zakuka na cześć gracjana i maksencjusza

sssssssssssssssssszszszsssssssssssssszszsz
b (pod siatką maskującą)

sobota, 29 listopada 2008

siedzi cały dzień na buku i powtarza kuku kuku

niektórzy ludzie nie powinni się nigdy odstresowywać. dla bezpieczeństwa społecznego. taka np. alaska – przeszła przyspieszony kurs odstresowywania i natychmiast odjechała. jakieś jej się zaburzenia fengszui w głowie porobiły i kompletnie zagubiła swoją tożsamość, i to „w szerszym kontekście”. nie wchodząc w zbyt intymne a i bolesne szczegóły mogę jedynie , wyrażając swoje głębokie zaniepokojenie, zdradzić, że przechodzi gwałtowną fazę fascynacji odgłosami wydawanymi przez
pliszki,
modraszki,
słowiki,
bieliki,
kanie,
kosy,
kowaliki,
rokitniczki,
pokrzywniczki,
świstunki,
trzmielojady,
raniuszki,
zięby,
derkacze
i tym wszystkim co kwili, pitpitili, świergoce i gdacze.
bo tak.
w odtwarzaczu płyta z ptaszkami-gręgolaszkami a dziecko obok w pokoju z niepokoju zagryza piąstki w obawie, że na kolacje będzie podwieszony na żyrandolu kawałek słoninki i tutka prażonego prosa.
a tymczasem alaska w najwyższym zen unosi się nad dywanem i ekstrahuje (uops, przepraszam) z odgłosów lasu poszczególne ptasie gatunki. nie, nie. jeszcze nie praktykuje dźwiękonaśladowczej onomatopeiki ptasiej ale kto wie, dokąd ją zaprowadzi ten zen.
pamiętacie lassego z „dzieci z bullerbyn”, jak się rozebrał do naga i usiadłwszy (imiesłowik – dawno nie było) na kamieniu zanurzonym w jeziorku grał na grzebieniu twierdząc, że jest wodnikiem. no. to czegoś takiego spodziewam się w następnej kolejności.
całą rodziną rozmyśliwamy nad najskuteczniejszą metodą resocjalizacji.
no i ma szlaban na kursy odstresowujące, oczywiście.
widać, że osobowość zbyt wrażliwa, nieodporna na brak stresu i stąd taka gwałtowna reakcja. jadę. spróbuje jej zrobić karczemną awanturę alboco. jak to nie pomoże to już chyba tylko zimne okłady z arcydzięgiela i tran.

takie nieszczęście. no takie nieszczęście
b.

czwartek, 27 listopada 2008

busz bez kejt

„Młodsze ciała opatulają się dzianinami warstwowo‚ nierówno‚ niby-niechlujnie. Cebula to również pomysł z długą brodą. Ale teraz hitem są ręcznie wyrabiane „grubasy kiełbasy”. Proszę spojrzeć‚ co wyprawia Benetton: mota boa bouclé‚ melanżowe kiszki‚ korale z elastycznych trykotów. I w ten tekstylny busz spowija całą górną partię sylwetki.”
yyy … czy państwo zrozumiało trend ? melanżowe kiszki ? korale z trykotów? dzianinowe flaki na kiełbasę ? i dlaczego , krzyczę bezgłośnie w ekran, dlaczego młodsze ciała? i co to są te młodsze ciała? żadna piętnastolatka nie odwzoruje tak idealnie „grubasy kiełbasy” jak rycząca y.. iestka! owinięcie się w kilometry włóczki, jakież kuszące. i te pledy zakończone rękawiczkami – ach. poszłabym dalej i wydziergała szal i z rękawiczkami i ze skarpetami a może nawet i z kapturem. model: słotka-wywrotka. elegancka i nonszalancka niechlujność w ubiorze jest moim niedościgłym wzorem konfekcyjnym. lecz między stylową niechlujnością a niechlujnym bezstylem jest niebezpiecznie cieniuchna granica i jej przekroczenie nie nastręcza mi specjalnie trudności. ale dziś, skoro świat mody tak ochoczo nobilituje „grubasy kiełbasy” to celebruję nieoczekiwane i niezamierzone zanurzenie w trendzie, co pozwala zalegitymizować przychylniejsze spojrzenie w lustro. taka cała trędi i ą wog idę się, bez skrupułów, poodpinać i pomelanżować (copyrajt marian) na wersalce.

b.

wtorek, 25 listopada 2008

khabi kusi khabi dym

dear alaska - nie mam myszy a bazylia odmiany stacjonarnej. stepowanie udanie imituje /emituje moja osobista lodówka. nie zdziwię się, gdy mi w jakiś mroźny grudniowy wieczór zanuci „silent night”. a w przyszłym roku wygra kolejną edycję „mam talent”. dzisiejszej nocy spało mi się wyśmienicie. do godziny 1:15. o godzinie 1:15 sto czterdzieści cm od mojego okna w sypialni i sto czterdzieści pięć cm od mojego okna kuchennego zaparkowano auteczko, rozwarto cztery odrzwia na maksymalny wychył zawiasa i zapuszczono hinduskie disco-polo. gwałtowność i potęga decybeli w skuktach przypominały zdrowe kopnięcie defibrylatorem. jeszcze kilka minut po przebudzenie moja zszokowana klatka piersiowa oraz mieszkaniowa asymetrycznie unosiła się niebezpiecznie nad standardowy poziom w tempie polki-galopki na dopalaczu. udanie przekrzykując samochodowe głośniki czworo młodych ludzi ekspresyjnie konwersowało mi pod oknem powszechnie znanym kodem na k, h, ch, s, p ze oszczędnym użyciem spójników. łopocząca klatka piersiowa domagała się natychmiastowego odwetu i skutecznej interwencji. zachowując ślady rozsądku z miejsca wykluczyłam wymachiwanie pięścią z parterowego okna. ponieważ jednak od grzmiącego z głośników bollywoodu zaczęły mi omal pękać kafelki , wdziałam paputki , różowy szlafroczek, zdjęłam z głowy lokówki (image, image przede wszystkim) i potuptałam , mnąc pod nosem kuźwa kuźwa co ja im powiem, chłopakom naprzeciw w tę ciemną acz nie cichą wtorkową noc by wcielając się w mętalność brudnego harrego zaprowadzić spokój na mojej planecie. chłopcy nieco jakby się zdziwili moim widokiem, może to wina wystającej spod szlafroczka zielonej piżamki – może się im wydało, że przemawia do nich zielony ludzik. tymczasem korzystając z zaskoczenia wykonałam kilkanaście jednoczesnych wymachów kończyn w stylu jackiego chana i położyłam pokotem intruzów na oblodzonym chodniczku, wyłączyłam radyjko w aucie, wyjęłam kluczyki ze stacyjki i wyrzuciłam za wał. no dobra. trochę nabujałam – z tymi kluczykami.
w rzeczywistości międzynarodowym gestem przedramion pokazałam im co myślę o tym przystanku bollywood pod moim oknem a drugim prostym gestem zażądałam zmniejszenia decybeli. co też i ku memu zdziwieniu uczynili, więc zaprzestawszy dalszej sygnalizacji semaforowej potuptałam do łóżeczka a nimb bohatera sunął za mną różowym obłoczkiem. niedługo potem chłopcy cztery razy trzasnęli drzwiczkami i ekstrapolowali się na inną orbitę krzewić w narodzie kulturę bollywoodzką.
b.

poniedziałek, 24 listopada 2008

step-frejzer

no proszę was. ojciec–dyrektor radośnie poddzierżgując poranną konwersację pyta mnie się czy ja się wyspałam. o 7:53 w po-nie-dzia-łek się mnie pyta. nie wiem czy chciał mnie tym pytaniem ubawić czy podwkurrzyć . okazałam się niewdzięcznym interlokutorem, bo mu jeno odburknęłam, że jest ciemno jak wstaję do i ciemno jak wychodzę z pracy i mam chroniczny niedosen do maja włącznie. i nie, nie wyspałam się. ponadto kolejny porządny film sensacyjny, w którym się mi kilkakrotnie gubił wątek na zawiłych zwrotach akcji, skończył się dla mnie wczoraj/dzisiaj o 24:45 tj. czydzieści minut przez czasem antenowym, czyli czydzieści minut przed rozwiązaniem misternie naplątanej intrygi. dłużej nawet trzymana serdecznym palcem powieka nie mogła pomóc. oko mi zaszło taką kurzą błoną i diupa – koniec oglądania. a sen oczywiście dawno odszedł w mrok nocy. jak tylko zamknęłam sterane oczęta odezwała się lodówka. do tradycyjnych już jęków, westchnień i posapywań dziś w nocy radośnie dołączyła stepowanie. bardzo szybkie, rytmiczne, harmonijne i powtarzalne niczym klasyczne rondo. brzmiało to trochę tak, jakby na kuchennym blacie w maleńkich buciczkach stepował tuzin minaturowych dżindżerek i fredów. i ja się miałam wyspać , tak?
b.

ps.
a wiecie ile dziś stałam na placu (wiedzieliście, że to plac jest ?) wileńskim przy czterech śpiących ???? nic. niente, nada, zero nulla stałam. kompletnie wcale nic. zupełnie mnie to wybiło z rytmu dnia i taka jestem niezebrana jakaś. a to podobno wina/zasługa straży miejskiej, która wkroczyła i zaordynowała płynny ślizg przez to sakramenckie skrzyżowanie. dać mu wutki , temu strażakowi co udrożnił dziś ten permanentnie skorkowany przejazd .
b.

piątek, 21 listopada 2008

filomena piernicząca

matko! wywalom mnie kiedyś z tej roboty. z hukiem. i z dyndającym kredytem. ale ojtam. się będę martwić. jeśli taka karma to ją wezmę na klatę i o. ciutkę się dziś MUSIAŁAM zwolnić z pracy. bo wiecie, tanie seanse w novekinopraha idom o 14:30 no to przecież się nie wyrobię. tak ? no. to się zwolniłam. na widowni byłam ja i jeden pan co sobie spał. a na ekranie „lekcje pana kuki” bo kocham radka knappa od czasu, gdym połknęła jednym haustem jego „frania”. bardzo bardzo. choć, chcąc usytuować film w skali trendów musiałabym mu dać z blaszki minus pińć. ale ja lubię takie filmy. nikt nikogo nie morduje, seksik jest nieepatujący a bohater ślamazarny jak budyń. i gadajom tam głównie po niemiecku. więc w zaciszu swego sumienia podciągnęłam to pod szkolenie w doskonaleniu akcentu wiedeńskiego. a w planach „przyjeżdża orkiestra” – Izraelski dramat obyczajowy , kino minimalizmu, ciągnąca się wolno akcja, z lekka surrealistyczny humor, smutek w oczach bohaterów i charakterystyczna tęsknota za jakimś lepszym, nieistniejącym światem.
kocham kino. zwłaszcza takie, w którym nikt nie ćlamka popkornem (sorry) .i jeśli mnie kiedyś jednak wywalom z roboty to zostanę bileterką , albo babciom klozetowom w muranowie.
a jutro pieczemy u alaski pierniczki. szperam po necie w poszukiwaniu przepisu idealnego. starszy pan dał mi do dekoracji dwa kilo orzechów laskowych i dywanik pod choinkę. dziś z romusia zgarniałam to białe, co wiecie. no cóż. Święta za pasem.

b.

Ps.
od pierniczenia bolą mnie plecy. tysionc pińcet pierniczków umorusanych nonszalancko polewą czekoladową w piccassowskie psychodeliczne maziaje bo mi już od tfurczości dekoracyjnej dysk wypadywał. tylko marian cyzelował każdą sztukę jak na wernisaż i przemycił na kilku gustowny pentagram. trzeba będzie ukryć przed ciotkami. jak w zeszłym roku dałam jako dekorację ekstrawaganckie czarno-białe serwetki na stół świąteczny to się nam ciotki omalże po trzykroć żegnały przed użyciem.

czwartek, 20 listopada 2008

carna conhita con vino e czuszka



ja wiem, że czwartek – takie coś nipies niwydra. człowiek już ściga weekend myślami ale piontek mocno dzierży hamulec euforii. dzisiaj jednak czwartek szczególny. odkorkowujemy frąsuskie flaszeczki anno domini 2008 i raczymy się bo tak każe wielka europejska tradycja. wprawdzie jestem nieco eurosceptykiem, lecz z zakresu sceptycyzmu wyjmuję dziś poza nawias bożolę i zamierzam się delektować winem za 12,30. ponieważ koneserzy, winofile i enolodzy nie używają w stosunku do bożolę określenia innego jak sikacz to i moja gotowość finansowania tradycji europejskiej ma bardzo ściśle określone granice szastania. na zakąskę, dla skontrastowania dziedzictwa europejskiego wrzucam dziś do gara danie latynoskie (tarrram tarram tarram – premiera!). wiedzieliście, że do chili con carne dodaje się kakało?


b.

środa, 19 listopada 2008

koneser teatralny

poobcowałam sobie wieczorem z kulturą. było to obcowanie wielowymiarowe wielce. i niezwykle skontrastowane. teatr nowy w wytwórni wódek koneser przypomina jakiś zrujnowany magazyn chybcikiem opróżniony z palet pełnych wódki. pojęcie sceny jest tu bardzo umowne i można ją łatwo pomylić z widownią. ale ma to swój klimacik. zwłaszcza zdaje się być to idealna przestrzeń na spektakl zbudowany na tekstach blogów. treść i forma „jednoaktówek” , tych swoistych „minidramatów” doskonale pasują do takiego dziwnego anturażu (ąturażu?)teatru para’offowego. przeniesione na scenę teksty znałam już z moich wcześniejszych wojaży po blogach, a to , że je znałam regularnie podczytując, nadało temu spektaklowi szczególny smaczek. i och ach jaka jestem dumna, że je kiedyś odkryłam. z przeniesieniem tekstów na scenę państwo rezysezy i aktorzy poradzili sobie całkiem fajnie, a już Adam Nawojczyk szarżujący rolę Doroty Masłowskiej był kongenialny. ciekawa jestem ,czy dla kogoś kto tych blogów nie zna , klucz do odczytania autora/sztuki jest taki sam jak mój klucz . trudna sprawa. ale pozatym drodzy państwo poobcowałam sobie ze sztuką, a właściwie ze Sztukami także na widowni. oto bowiem chuchałam w szyję przepięknej Magdalenie Cieleckiej, podziwiałam młodzieńczą , otoczoną wianuszkiem studentów Maję Komorowską, zachwycałam się śliczną Danutą Stenką i zwiewną Mają Ostaszewska, z ukosa śledziłam profil Jacka Poniedziałka i deptałam po parasolce Ewie Dałkowskiej. doprawdy, mnie maluczkiej i płytkiej jak spodeczek, trudno było wybrać, śledzić scenę, czy widownię. i to był niewymownie atrakcyjny walor tego wieczora. no i kochani - czytajcie blogi! można trafić na nieprzeciętne perełki, tak jak ja kiedyś trafiłam na blog pana szpicera, którego autorem, jak się później okazało, był mój ulubiony Piotr Kofta (w mojej biblioteczce na poczytnym miejscu stoją jego cudowne „piekne wieczory” .
tymczasem dobranoc się Państwu
b.

niedziela, 16 listopada 2008

„Od pieprz... ówki gorycz na ustach” (KSP oczywiście)

a od henessego słodycz taka niewysłowiona. ja i koniak. koniak i ja. odwieczny dyferencjał poskromiony po obiedzie u starszych państwa. organicznie i zasadniczo bowiem jestem/byłam antagonistą koniaku. dziwne. bo taka na przykład whisky wchodzi jak po maselniczce a koniak , jak koń pod górę na śliskim, ubłoconym zboczu. a tu nagle henessy wpłynął, ukoił, rozbudził kubki smakowe i wywiesił triumfalnie flagę zwycięzcy. z powodu załamania oporu wobec koniaku można mię więc dziś uznać za oportunistę. szanując zasady oportunisty ex definitione wsparte rysem charakterologicznym wiecznie pijanej finki kosztuję następnie ochoczo wiśniówkę oraz zaraz potem nalewkę z czarnej porzeczki. wdzięcznie łącząc międzykontynentalne kultury głośno mlaskam z ukontentowania. starszy pan wlot rozumie intencje mlasknięcia. kolejne krople spływają bez zbędnej egzaltacji lecz z należytą dystynkcją kanalikiem wzdłuż kręgosłupa. warto było czekać na ten festiwal smaków, na tę faerię doznań. na zakąskę kurza szyjka z rosołu i sos chrzanowy – perfekcyjna koincydencja smaków.
po takim poczęstunku autobus 126 bardziej przypomina złocistą dynię kopciuszka a dżdżysta aura morską bryzę na capri. z wielkim ukontentowaniem odkrywam na tar-ho-minch’nie zeszłoroczne zasoby wiśniówki w zakurzonej karafce z pozytywką.
i oto nagle wieczorem tej niedzieli staję się koneserem dwóch prostych owocowych akordów: tra la la la trala la la la ....
b.

sobota, 15 listopada 2008

Minun nimeni on piia-noora

sobota. soboteńka. sobotunia. całkiem spokojnie popijam drugą kawę. nie wierzę w szlagierowy spokój przy kawie trzeciej. u mnie nie obyłoby się bez trzęsących dłoni i stanu przedwybuchowego. no chyba, że bezkofeinową. ble. wciąż wbrew zaleceniom dietetologów uparcie łączę kawę z mlekiem. i taki jeden dietetolog z drugim może mi skoczyć. spokój sobotniego poranka zakłóca mi myśl o poniedziałkowej peregrynacji do pracy, kiedy to znowu odległość jednego kilometra pokonywać będę prze dwadzieścia pięć minut. nawet mnich tybetański miałby trudności z zachowaniem zen. i miałabym takie małe życzenie do santa klausa, żeby mi udrożnił odrowąża bo kiedyś nie wytrzymam i zrobię tam jatkę tłuczkiem do mięsa. wyjdę z romusia i walnę każdy stojący przede mną samochód. metodycznie i centralnie w środek przedniej szyby a potem spokojnie wsiądę w tramwaj byle jaki nie dbając o bilet. pff. jeden mandat więcej jeden mniej. mam już trzy. biedni starsi państwo – skonfiskują im meblościankę. bo wciąż się nie zameldowałam pod nowym adresem. a i tak największe rachunki przysyłają mi na tar-ho-minch. niezbity dowód na niedozwoloną inwigilację obywatela. może to sprawa dla fundacji helsińskiej. czy jak złożę stosowny pozew to do czasu rozprawy będę mogła mieszkać w helsinkach? bez zameldowania? w na przykład dzielnicy kruununhaka, gdzie znajdują się domy z XVI-XVII wieku, ocalałe z pożaru z 1812 roku.(tak mówią gugle). mówią, że finowie są małomówni, zamknięci w sobie , wiecznie pijani i chłodni emocjonalnie – no wypisz wymaluj mój portret. w poprzednim wcieleniu musiałam być finką i nazywałam się piia-noora hämäläinen. no to dziś na obiad: pieczony renifer w sosie z fińskiej żurawiny.
no to Hyvää ruokahalua! – Smacznego i
näkemiin – do widzenia


b vel piia-noora

ps.
wyszłam na spacer. w ten angielski dżdż. uroczo. wilgoć przenika do samego śpiku. żeby nie zmarnować wyjścia zajrzałam w pewne miejsce w którym rządzą odgłosy cyk cyk cyk lub bzz bzz bzz oraz szszsz szszsz szszsz. a czasem ordynarne ciach ciach ciach. Państwo teraz zgadną gdzie byłam. zostawiłam tam nie tylko pieniądze :)
b.



piątek, 14 listopada 2008

pjontek z duszą

łomatko co za tydzien. trzy dni w wietnami normalnie. gratis. tfu co ja mówię. ten trzydniowy tydzień kosztował mnie tysiak! tak, nazywam się niematysiak. ja przepraszam, że tak smedzę albo o kuchni albo o piniondzach ale ja nudna baba jestem z gruntu.no. to o pinondzach już było. w kuchni na patelni miruna z szelfów argentyny a na talerzu kwaszona kapusta z beczki spod grudziądza. chętnie konsoliduję kuchnie świata.
pożegnalismy dziś panią monikę – nasza przewodnia siła księgowa rozpoczyna karierę w innym miejscu. jestem pewna, że po karkołomnych zaprawach z naszą dziką twórczością wszędzie indziej poradzi sobie małym paluszkiem. w podzięce podarowaliśmy bukiet z owoców dziurawca – zjawiskowy. dla takiego bukietu sambym zaryzykowała odejście. nowa księgowa jest eteryczna , efemeryczna , i chuda. moja sympatia z marszu jest więc narażona na ciężką próbę. powolnie rozważam montiniak, kwasniewski albo kilo ryżu dziennie? ruch - wspomagający proces gubienia oponek pozostaje odległym, marginalizowanym myślokształtem. najlepiej się mi chudnie kupując mieszkanie. hm. to jest jakaś myśl. zwłaszcza, że w obliczu kryzysu oraz drastycznych obostrzeń dla potencjalnych kredytobiorców nerwy byłyby zwielokrotnione. czyli efekt takoż. hm. chyba sobie coś kupię. najlepiej rokującym byłby domek na horrendalnie drogiej parceli.
a tymczasem leniwie precyzuję piątkowe priorytety. układanie płyt – segregowanie rachunków- prasowanie. kolejność nieprzypadkowa. kalkuluję wydatek niezbędnej energii. ktoś powinien mnie kopnąć w zadek oraz w mentalność. świadomość nieuzasadnionej zapaści uwiera bowiem w sumienie jak stilonowa koronka w gaciach. zbieram się po kawałku i ostrożnie uchylam szafę. nie, nie. nie będę się w niej chować. na desce grzeje się żelazko. zaordynowane nieodwołalnie na pokonanie tumiwisizmu. w odtwarzaczu kręci się huljo iglesjas, moje osobiste niezawodne wsparcie podczas prasowania. no to hasta luego.
b.

środa, 12 listopada 2008

czarcia zapadka

nie mam siły do swojego banku. pcham w niego cały swój majątek a on i tak rozdziawia pysk i woła : to mało, to mało ! pizgnę go kiedyś na odlew mokrą ścierą. wtóruje mu dzielnie moja wspólnota mieszkaniowa. przysyła mi takie matriksowe tabelki, z których po wielogodzinnej analizie wychodzi mi jakaś niewyobrażalna nadwyżka a ona na końcu sadzi sentencję : ZADŁUŻENIE. też się doczeka ściery. pozatym na ścierę dzielnie pracuje ojciec-dyrektor całokształtem. w biurze mam non-stop ho chi minh, dawniej sajgon i czuję się jak wieloręka żona boga siwy. logiczna koordynacja poszczególnych działań powoduje czasami mikroeksplozje neuronów. lub zamiennie stupor. oddycham głęboko w szufladę, w której chowam jeszcze ciepłą bombę węglowodanową z nadzieniem wiśniowym. jak tylko otworzę oczy bladym (a, ha ha) świtem, jedyne nad czym skupiam się bardzo konsekwentnie to jak najszybszy powrót do tapczanu. bodźce motywacyjne zduszam w zarodku lub leniwie przeganiam mokrą ścierą. łagodnie przechodzę w stan minorowej hibernacji listopadowej.
i tego niezbywalnego prawa do jesiennej deprechy będę bronić machając mokrą ścierą!

b

ps.
pani księgowa mi dziś dzwoni i w te słowa rzecze
- pani beniu droga, niech sie pani tylko nie denerwuje, niech się pani przypnie pasami do fotela, weźmie realnium, wypije meliskę a ja pani coś opowiem.
- wal smiało kobieto, rzekłam, jestem w zaawanswanej depresji jesiennej, nic mnie bardziej nie może sponiewierać
- otóż pani beniu, z powodu nadmiernego zakrzywienia w tym miesiącu orbit saturna musimy pani obciąć gażę o pińć stów circaokoło.


- na moje pytanie czy nie mogło by być na odwrót: bank mi obcina ratę a księgowa mi o te pińć stów podwyższa gażę – ino zadudniło szyderczo w głuchym , ciemnym, wilgotnym lochu do którego spadłam z fotela po telefonie od księgowej ocierając siwe skronie mokrą ścierą. depresja podskakuje z zachwytu i nadziei na cd. pokrewnych bodźców.
ho chi minh
b.

ps2

nieodwołalnie zarządzony wyjazd z ho chi minh, kierunek tar cho min’h.
tak pieknej proporcji: cztery dni wolnego trzy dni pracy dwa dni wolnego niestety grozi ostateczna dekapitacja. ach jakaż szkoda, że to se nevrati.
b.

niedziela, 9 listopada 2008

slołli

leniwość. pieczołowicie pielęgnuję drobnomieszczańską stabilizację i jesienną stagnację. z wolna przerzucam kartki książek lub ... czasopism. od czasu do czasu wrzucam coś do garnka nie do końca antycypując efekt ostateczny. przy odrobinie dobrej woli można by to zakwalifikować jako przejaw fantazji jednak słuszniej będzie zdiagnozować to jako jesienny tumiwisizm. sączący się z głośników Nalepa skutecznie gasi pełzające resztki energii. jestem uosobieniem i kwintesencją listopadowej akinetyki totalnej. posuwistym ruchem jednostajnie przyspieszonym zmierzam na jedynie słuszne i właściwe miejsce – tapczan. i jeśli nie pojawi się jakiś nieoczekiwany akcelerator, utknę to do pierwszych roztopów. taki mam plan.
b.

czwartek, 6 listopada 2008

luking for akontmanadżer

przeczucie jednak mię nie myliło. nowy, mimo desperackich prób zabłyśnięcia oraz egzemplifikacji swego intelektu stosowaniem subtelnie wyrafinowanych słów jak sofistykejted oraz oksydanty, zakończył był właśnie karierę w naszym biurze. z dyskretnych doniesień pani moniki wykluł się podejrzany obraz kosmity. pytaniem „a kto w firmie zmienia tusze w drukarce?” dobił sobie gwóźdź do trumny. pozatym zeżarł moje jabłko i na dowidzenia rzucał nonszalanckie „no to pa”. stopień jego indolencji kazał przypuszczać znaczny niedobór komórek nerwowych. w związku z tak podjętym wyborem zaczynałam podejrzewać behawioralno-poznawcze zaburzenia u ojca-dyrektora. ale wale się tu w płuco – mechanizm antydestrukcji ostatecznie zadziałał u niego prawidłowo co zaskutkowało trwałą absencją nowego w naszym saskokępskim grajdołku. jeśli na skutek nieszczęśliwych zbiegów okoliczności znowu obarczą mnie prowadzeniem kasy, to jak nic pokaże im chiński wycinek horoskopu kozy o jej biznesowym niedołęstwie oraz każę sobie w umowie o pracę dopisać klauzulę o nie podlegającej zadośćuczynieniu dopuszczalności manka w wysokości do liczby pięciocyfrowej. germańskojęzyczna księgowa-przebitkowa most łonted !
b.

wtorek, 4 listopada 2008

co wiedzą o mnie chińczyki

W chińskim zodiaku Koza to największa artystka (z koziego teatru : ). Jeśli jesteś typową Kozą, to przebywanie na łonie natury i otaczanie się pięknymi rzeczami jest dla Ciebie niezwykle ważne. Twoja psychika jest arystokratyczna, w prymitywnym środowisku po prostu giniesz(czyli kariera żula stoi u mnie w dość poważnej ambiwalencji do cech wiodących zodiaku, śkoda).
Jako Koza, masz zawsze jakiś talent artystyczny, dzięki któremu zdobywasz szacunek otoczenia. Czasami pięknie malujesz (destruktor odnawiający moje mieszkanie będzie tu jednak w zdecydowanej opozycji), lekkim piórem tworzysz fantastyczne opowiadania (ble ble ble ) lub masz świetne wyczucie koloru i stylu. (najlepsze to mam wyczucie czerni kiedy lekką ręka maluję sobie kreski sztucznie podnosząc opadające ze starości powieki). Twoja wyobraźnia jest bogata, jako dziecko nieustannie fantazjowałaś, śniłaś na jawie i dyskutowałaś z wymyślonymi postaciami (o przepraszam, mój misio tomek istniał naprawdę do czasu gdy go nie zeżarł mój osobisty pies). Jednak jako dojrzała osoba znakomicie sobie radzisz z twardym stąpaniem po ziemi (auć!). Snujesz dokładne plany, wydatki planujesz z ołówkiem w ręku(zonk zonk zonk- czynność organicznie obca- może to wina domieszki małpy?), a każdą decyzję podejmujesz po dłuższym namyślę ( ociężałość umysłową zaliczyłabym raczej do wad).Czasami jednak, mimo rozwagi i zdrowego rozsądku, gubi Cię Twoje złote serce. Wokół Kozy kręci się bowiem zawsze sporo wyrachowanych pasożytów, ale i też dla równowagi trochę ludzi – wpływowych i szczerze ją kochających (usilnie myślę, gdzie skatalogować ojca-dyrektora). Koza nie przepada za konfliktami, chowa wtedy głowę w piasek i ma nadzieję, ze wszystko co agresywne i złe przeminie z wiatrem (bzdura- uwielbiam konflikty, kłótnie, strzelanie po pysku i gnębienie przeciwnika). Ale uwaga! Nie warto jej lekceważyć, ponieważ zawsze o jej krzywdę upomną się przedsiębiorczy i oddani przyjaciele, których Kozie nigdy nie brakuje (dziękuję ).Koza ceni książki (czytaj wydaje na nie niefrasobliwie fortunę, łkając pod koniec miesiąca nad swą nieroztropnością), przybytki sztuki – galerie, muzea. Odpoczywa najlepiej jako słuchacz i widz na koncertach muzycznych, w teatrach i w kinach. Jej natura ma skłonność to melancholii i depresji (moje drugie imię rachela), najskuteczniejszym lekiem na smuteczki dla Kozy jest towarzystwo interesujących i wrażliwych ludzi. Prowadzi dom otwarty ( to prawda, okno na parterze zawsze uchylone), bajecznie gotuje i piecze wspaniałe ciasta (zonk zonk zonk – chyba że chińczyki lubią zakalce), a jej rachunki telefoniczne zawsze są dość wysokie (moje wszystkie rachunki są dość wysokie, chlip). W miłości jest romantyczna i uduchowiona (uduchowiona koza prosto z obrazów Chagalla ). Jako dziewczyna czeka na księcia z bajki. Jako dojrzała kobieta, nawet z bliznami na sercu, szczerze wierzy, że każda miłość może być pierwsza (no fakt, trochę jestem tandetna w tej kwestii). Najczęściej ma farta , jej małżeństwo to wygrana na loterii życia (no jeśli przyjąć za „fart” eufemistyczną definicję puszczania bąka to i owszem). Koza nie umie wędrować przez życie sama, nade wszystko uwielbia słowo – żona ( dla uściślenia dodałabym przedrostek eks ).
ŻYCIE ZAWODOWE I PORTFEL

Współczesny świat zaskakuje Kozę, pędzi za szybko i bez sensu (kozy to wolno-myśli-ciele).Takie stwierdzenia jak: deklaracje podatkowe, stopy procentowe, lub wyścig szczurów, przyprawiają ją o lekkie mdłości (nie lekkie). Na komputer patrzy z ukosa ( bo tak stoi krzesło), jedynie telefon komórkowy przypada jej do gustu, bo często dzwonią nowi wielbiciele ( z ery, z promocją).Jej królestwem jest sztuka (mięsa), rzemiosło, projektowanie mody i ogrodnictwo (szczególnie skalniaki z mchem i porostem) . Kozy mają świetną rękę do roślin i kwiatów (tja, robię im świetny kilim), aranżacji wnętrz. Zakładają fundacje, często też zajmują się terapią i psychologią (kocham kozetki, to też fakt). Czasami zostają wybitnymi aktorami, ale raczej filmowymi, bo trema, jak upiór, odstrasza ich od sceny (powiedziałabym raczej, że koza jak upiór odstraszałaby wszystkich z widowni).
Nie nadają się na kierownicze stanowiska, mimo licznych talentów . Szybko zaprzyjaźniają się z podwładnymi i rozpuszczają ich jak dziadowskie bicze. Kariera głównej księgowej i rekina finansów może przywieść Kozę i jej firmę na skraj bankructwa, brakuje jej bowiem do tego smykałki(się tu podpisuję dwudziestoma palcyma – ach jakaż to piękna byłaby katastrofa)
Koza rzadko dorabia się fortuny, ale prawie nigdy nie zaznaje biedy. Pracowitość, ostrożność, spadki (O!?!)oraz pomoc wpływowych przyjaciół (O !?!? O!?!?) sprawiają, ze jej życie upływa bez większych trosk finansowych (trzymam chińczyka za słowo).
KOGO POKOCHAĆ, A KOGO UNIKAĆ

Jako Koza powinnaś zawsze, zamiast romantycznych porywów serca, w wyborze męża kierować się rozumem (gdybym cija go miała ). Prymitywny osobnik zniszczy Cię fizycznie i psychicznie, nie jesteś odporna na ostre konflikty we własnym domu (na zaś zawsze mam na podorędziu cif kamień i rdza). Najlepsza będzie dobra Świnka, która pokocha Cię do końca Twoich dni. Świnia ma szczęście w finansach, ale i też uwielbia, kiedy jej dom jest świątynią sztuki (egzaltowana, snobistyczna świnia – moje marzenie). Koza z oddaniem jej to zapewni. Razem będziecie wzdychać do księżyca we wzorcowym ogródku osiedla, pisać miłosne wiersze i być solą w oku tych, którzy mają wszystko oprócz wiernej miłości. Koń natomiast Cię rozbawi do łez, obsypie prezentami (na kredyt) i zabierze na najmodniejszą balangę w mieście. Z czasem udomowisz go... dobrą kuchnią i wyprasowaną koszulą (zonk zonk zonk – jednak pogodny koń odpada ze względu na roszczenia prasowalnicze – no nie przemogie się).Natomiast trzymaj się z dala od Bawoła. To bardzo poważny gość, który nigdy nie wydaje na głupstwa, a większa gościna z jego udziałem to własna stypa (a na stypie pieczeń wołowa, ach, z grzybkiem).Natomiast Pies, który jest diamentem wrażliwości, to niestety chodząca depresja. Razem będziecie godzinami opłakiwać całe zło świata przy kolejnym głębszym (i do tego kac, nie, dziękuję).

a Wy spod jakiego znaku jesteście ?
Wasza koza beee beniosława

niedziela, 2 listopada 2008

judy miedzianka i zemsta piekarnika

żeby złagodzić smutny wyrok piwniczny wyprowadziłam dziś moją judy miedziankę na ostatni tegoroczny spacer. nie pamiętam kiedy ostatnio jeździłam na rowerze w listopadzie. aura o 9:00 była idealna. na szlaku błoga pustka, niebo błękitne i nostalgiczne widoczki.

sezon rowerowy uważam tym samym za zamknięty. Nadszedł czas grzanego wina i dyscyplin fotelowych. walczę z kapryśnym piekarnikiem, który powinien mi upiec łemkowskie gołąbki a on co 5 minut gaśnie. gołąbki mają się piec 180 minut. czeka mnie więc 36 krotne zapalanie piekarnika.

po pierwszych ośmu razach mam cztery rany parzone na lewej i dwie na prawej dłoni. jutro moje ręce będą mogły zagrać w horrorze o fredim krugerze.auła :(

b.

piątek, 31 października 2008

puk puk kto tam - Listopad



czy mogę sobie pokultywować globalną tradycję helloween słoiczkiem dyni w occie? z niecierpliwością czekam na dziatki wykrzykujące trick or treat. na podorędziu talerzyk z omszałymi delicjami i ciasteczkami waniliowymi pamiętającymi zeszły grudzień. słodka skamielina. tego wieczora czeka mnie osobisty horror. na wokandzie ryba po grecku. oczyma wyobraźni widzę, jak śmigają po tarce pomiędzy opiłkami marchewki moje zszatkowane kciuki. idealne emplua na dzisiejszy wieczór. przedweekendowo omiotłam chałupę skrzętnie omijając pochowane w zakamarkach pająki. niedługo, chcąc stosować ściśle zasady pokojowego współżycia z onymi, będę sobie mogła co najwyżej pronto wypolerować okulary. czasem, chyba z nudów, robią mi psikusy rodem z helloween właśnie. leży sobie na środku kafelka taka zwinięta kuleczka wielkości pinezki. szturcham toto delikatnie kapciem szepcąc stanowczo: spadówa, ale toto się nie rusza. myślę sobie, acha , truchełko. trzeba sprzątnąć. biorę toto w palce a ten kłębuszek się spektakularnie rozwija, prostuje wszystkie odnóża i , mogłabym przysiąc, chichra się pod nosem z dobrego kawału gdy z wrzaskiem rzucam toto i uciekam na kanapę kątem oka obserwując jak kroczy w szparę między lodówką i szafką podczas gdy pobratymcy generują pewnie bezgłośny aplauz.


a jutro chryzantemy, znicze i pańska skórka dla osłodzenia tęsknoty za Tymi , Których Nieobecność ciągle nieudolnie oswajamy i kontestujemy.

b.

czwartek, 30 października 2008

konfucjanizm biurowy

z nowym weszliśmy nieoczekiwanie na niezwykle śliską płaszczyznę interpersonalną. wprawdzie z zachowaniem wszelkich norm społecznej kurtuazji ale jednak, rzucił mi przez lewe ramię z szelmowskim półuśmieszkiem: a bzyknie mnie pani?
w okamgnieniu spadłam mętalnie z fotela, szybciutko wstałam, otrzepałam garderobę i ... bzyknęłam. grzeczność - alter ego grzeszności. dla zaniepokojonych mą wątpliwą moralnością dodam, że z wieloznaczności bzykania wybrałam naprędce guzik do otwierania furtki. aczkolwiek nie wiem czy nowy był w pełni usatysfakcjonowany tą właśnie opcją . zwłaszcza, że o czym nowy nie wie, poza nim bardzo często bzykam listonosza ;)
b.


ps.
ale co tam bzykanko. właśnie nastawiłam w garach gołąbki łemkowskie z DROBIEM (alasko droga), kaszą gryczaną, papryką i sosem grzybowem. będą się kisić czy dni. w poniedziałek degustacja – odważni niech się czują zaproszeni.
b.

środa, 29 października 2008

w poszukiwaniu aurea mediocritas

o matko ależem się dziś w fabryce urobiła. aż mi para szła uszami. klik-klik-cyk-cyk-drukareczka siup-obrót- podskok-cel-pal. ojciec dyrektor wpadł na sześć i pół minuty, przedstawił nam nowego i wyparował. nowy fizjognomią przypomina misia i będzie nam ogarniał administracyjno-księgowe sterty. trafił tu w poszukiwaniu nowych wyzwań zawodowych. do papiórokracji? yyy wyzwań ? menszczyzna yyy? lekko nie kumam ale co mi tam. nie moja broszka z tombaku . o 12:00 miś wyszedł na lancz. NA LANCZ!!! u nas się nie wychodzi na lancz, halo! wrócił po godzinie zachwycony gastronomiczną ofertą francuskiej – tu chińczyk, tam turek, tu randez-wus , ówdzie francuskie kiszi. ja w tym czasie pokroiłam pach pach pach cebulke, zmięszałam z kukurydzą i tuńczykiem i skonsumowałam lewą ręką, prawą produkując biurokrację dla misia i sprytnie upychając tuńczyka w prawym policzku gdy lewy odpowiadał na telefon. jestli to azaliż pracoholizm już czy tylko bezmyślnie przysposobiona nadaktywność? im intensywniej wymiatam z biurka tym intensywniej spływają jakieś nowe tematy. pod stertę papierów kitram newralgiczną, niecierpiącą zwłoki, sprawę z marca a.d. 2008 co mi doraźnie podbudowuje poczucie asertywności. wychodzę z biura o 16:15 a tam NOC! aaaa. ja nie kcę. na sromotnika mi w zamian świetlisty poranek? marna to, choć stabilna pociecha, że na nowy rok przybywa dnia na barani skok. wcale nie jestem jednak pewna, czy przyrost dnia rekompensuje mi wystarczająco przyrost w metryce. z wiekiem, to raczej skórka za wyprawkę. idę upichcić potrawkę. kalafior-paluszki krabowe- cebula-jajo. odkąd wiem, że kuba hoduje kraba i się z nim przyjaźni krab mi lekko w gardle staje okoniem . czy ktoś z was hoduje krewetki?
b.

wtorek, 28 października 2008

a dziś - wizyta u hydraulika

Przez holl w szpitalu biegnie facet, który właśnie miał mieć operację.- Co się stało?! - pytają go inni pacjenci.- Słyszałem, jak pielęgniarka mówi: to bardzo prosty zabieg, niech pan się nie martwi, jestem pewna, że wszystko będzie dobrze!- Próbowała tylko pana uspokoić, co w tym złego?!- Ona nie mówiła do mnie. Mówiła do lekarza!!!

ykhm
3majcie kciuki
:)
b.

ps.

no i po wszystkim. pani docent hydraulik zadziałała z prędkością trzech machów – peryskop-ekstrakcja-alokalizacja aliena do słoika. dali mi przed zastsycek po którym o małom nie spadła z fotela – taki ekwiwalent karuzeli w strzykawce normalnie. a potem kazali poleżeć we flizelinowej pościeli. no to sobie poleżałam. a potem przyszła siostra wielokrotnie przełożona i mnie wygnała w te słowy: kobita jak rzepa, na pewno się jej nie kręci w głowie. wynocha. no to sobie poszłam. aktualnie uprawiam więc rekonwalescencję rozkoszując się postfaktum na otomanie z murakamim.
kciukom mówimy dzien-ku-je-my ! :)
b.

niedziela, 26 października 2008

lejzi sundaj

spacer, obiad, kawa po irlandzku, fotel, koc, książka. maksimum zadowolenia minimum kosztów. niedzielny zen. czego i wam życzę:)

b.

sobota, 25 października 2008

Ymieniny Starszego Pana



cytrynówka, smorodinówka, aroniówka, wiśniówka. wątrobę pakuje w kopertę i wysyłam dhl-em do sanatorium.
b.

piątek, 24 października 2008

rozmowy na wiek XXII

W wolnej chwili (acha ha ha ha) w pracy poświęcam się lekturze. kusi nowe zwierciadło ale nad to przedkładam tłumiąc niebranżowe zachcianki lekturę branżową. periodyk „tworzywa” ach jakiż intrygujący i inspirujący znienacka się okazuje degradując z piedestału silnym kopem torebki biodegradowlane , które ponoć stanowią dla świata kłopot większej rangi od poniżanych i od czci odsądzanych ordinary torebek plastikowych. w kolejnym naukowym wykładzie łagodnie choć stanowczo przekonuje, że w przyszłości tworzywa sztuczne będą się z nami komunikować. wizualizuję sobie afektację ukierunkowaną ku polimerowej miednicy dyskutującej ze mną o złożoności bohaterów „wojny i pokój”. albo wytykającej mi brak należytej staranności w pielęgnacji naszych wzajemnych kontaktów i zarzucającej mi dyskryminację w stosunku do porcelanowego zlewu. trochę się nieswojo czując z tą perspektywą przeprowadzam szybki dowód wprost podejmując dialog z domową miską, podstępnie zatajając przed nią jednocześnie rewelacje z periodyku. brak komunikacji yyy ... „interpersnalnej?” cieszy mnie niezmiernie. wmawiam sobie, że jeszcze nie prędko w moim życiu polimer spowoduje atak deprywacji i pozbawi mnie emocjonalnego kontaktu z homo sapiens na korzyść współczulności z plastikiem. już już mam odetchnąć głęboką piersią zostawiając problem komunikacji z tworzywem sztucznym następnym generacjom gdy mi nagle świta, że ten proces w zasadzie już trwa, generowany, pielęgnowany i promowany przez massmedia. bo staje mi przed oczami jak żywe zjawisko pt. „jola rutowicz vel tipsowy babon”. i myślę sobie, skrobiąc się środkowym palcem w siwiejącą skroń, że to kuriozum jest jaskółką przepowiedni „tworzywa”. łagodnie wartościując, wydaje się, że IQ „joli r.” idealnie koniuguje z IQ mojej miednicy a jednak podejmuje oważ jr próby niewybrednej komunikacji i zjednuje sobie rzesze zafascynowanych wielbicieli wpędzając mnie w niełatwe dywagacje nad różnicą między ewolucją a degeneracją. na zaś przecieram czule irchową szmatką moją miednicę z polimeru. i bynajmniej może to wcale nie jest świr a raczej zapobiegliwość. nie zapomnijcie na dobranoc pogłaskać waszych plastików.
b.

poniedziałek, 20 października 2008

środa, 15 października 2008

jesień jesień dary niesie :)


sokół kawowy - moje ziszczone marzenie - niezjadliwy (wiedziałam)



serniczek suplement/ tfu / surogat twarożku




i owoce jako podstawa diety




wibromycyna wzmaga łaknienie :)
b.

hewen, ajm in hewen

katar - obecny!
kaszel – w delikatnym odwrocie!
wibromycyna chyba działa. albo to działa tapczan. albo zespół wespół. a propo.
zdarza wam się nieraz, że się wam krzywa wszechświata styknie z waszą osobista krzywą? mnie tak się dziś zdarzyło. obudzona o 6:37 – no przecież mam wolne, pchnięta jakimś niewytłumaczalnym dźgnięciem losu wydobyłam z półki książkę. zupełnie inną od wszystkich*. i się w niej zapadłam. potem się rozczuliłam, zachichotałam i znowu, setny chyba raz, zakochałam. a potem zrobiłam w zakochaniu maleńką przerwę na uwarzenie bigosu, o słyszycie? perkoce sobie powoluśku a perkocąc snuje mi po kątach wszelkich swą cudowną woń i rozsiadł się całym swym jestestwem na mojej kanapie. bigos lepiej się warzy, gdy mu plumka jakaś ładna muzyczka. no to ciach, przekręcam wirtualnie gałkę radyjka (komu na dionizosa przeszkadzały gałki w radiach, pilot jest zdecydowanie mniej romantyczny, no chyba że to pilot jest hiszpańskich linii lotniczych z różą w zębach) a tam :


PIĘĆDZIESIĘCIOLECIE KABARETU STARSZYCH PANÓW !!!

Piosenki, kuplety teksty kabaretowe, o choćby takie jak ten:
Pan A Jerzy Wasowski
Pan B Jeremi Przybora
Krewny – choleryk

Krewny-choleryk:
Wprawdzie jestem dalekim krewnym doroty, ale muszę to określić jako skończone łajdactwo!
Pan A:
Co skończone?
Pan B:
Nic jeszcze nie skończone... ten pan zaczyna dopiero
Pan A:
Ale powiedział „skończone” – co?
Pan B:
Łajdactwo
Pan A:
Jak?
Pan B głośniej:
Łajdactwo
Krewny-choleryk:
Jesteście cynicy, wiolatorzy i zgnilce moralne!
Pan A:
Co ja jestem moralny?
Pan B:
Ty jesteś zdaniem tego pana niemoralny
Pan A:
Jak to, przecież słyszałem wyraźnie, że moralny jestem, tylko – co?
Pan B do krewnego choleryka:
Moralny –co?
Krewny choleryk:
Zgnilec
Pan B:
Zgnilec
Pan A:
A ... zgnilec. Zgnilec???!!!


nie omieszkajcie i Wy również przekręcić dziś gałki radia (program trzeci, audycje wieczorne), dajcie się ponownie wzruszyć, zabawić , rozpieścić i zachwycić kunsztem Starszych Panów .
wierzę, że tam na nieboskłonie cieszą nadal swoją elegancją i brylantowym humorem i wciąż od nowa brylują wraz ze swoimi bohaterami: ślusarzem, hrabiną Tyłbaczewską, premierem, trucicielem powiatowym, sierotką do sprzątania, ciepłą wdówką, jesienną dziewczyną, babką gołoledź , odrażającym drabem i wieloma, wieloma innymi.

no to jeszcze kawałeczek:


Gosposia:
Jeżeli Panowie trunkowi, to ja dla trunkowych mam zrozumienie, ale żeby w domu, a nie po knajpach. Jak służyłam u jednego inżynierostwa, to inżyniera inżynierowej zawsze w niedzielę na ranem szwagier przynosił. Ale nie każdy ma dobrego szwagra, więc jak idę, a po drodze widzę, że trunkowy leży, to zabieram do kuferka i podwożę (otwiera kuferek i pokazuje)
Pan B
Nie duszno mu tam w tym kuferku?
Gosposia
Teraz to nie (zatrzaskuje, siada na wieku). Teraz to mu duszno


b.

* „Leksykon Ostatni Naiwni Kabaretu Starszych Panów”
Roman Dziewoński

Monika i Grzegorz Wasowscy