poniedziałek, 31 grudnia 2012

Dopóty dzban dosiego roku





i oto nadejszła ta wiekopomna chwila, że mojemu stareńkiemu imbryczku odpadł był dziubek. wysłużony dzbanek był niezwykle taktowny i zgubił dziubek podczas zmywania. z faktu tego wyciągam niespiesznie kilka ważnych wniosków na nadchodzący czas. „częste mycie skraca życie” nie jest tu konkluzją dominującą bynajmniej. nadchodzi czas zmian. bo. z dziurawego imbryczka i salomon nie naleje.

niech Wasze imbryki w Nowym Roku będą zawsze pełne wyśmienitej jakości

DOSIEGO :)


b.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Oczywiście, że WESOŁYCH ŚWIĄT !


roman pachnie lasem. większość igieł z przewożonego świerka została w aucie. w zasadzie mogłam go tam zostawić, donieść bombki i mieć w tym roku choinkę mobilną.
niedostatki igliwia na gałązkach oplotłam w domu złotemi łańcuchy i podtrzymuję temperaturę optymalną dla powstrzymania nadpobudliwego opadania igieł tj. 15st. C. uprzedzam, trochę trudno kroi się śledzia w wełnianych rękawiczkach. ale za to z jaką przyjemnością zawisam nad perkocącą kupuchą z grzybami i bulgocącym saganem kompotu na wędzonych śliwkach.





Życzę Wam, aby w te Święta wyrosły Wam skrzydła i uniosły Was nieco nad ziemię i pomogły dotrzeć tam dokąd chcecie. A jeśli trzeba tupnąć i ofuknąć niesforny świat, niech Wam wyrosną też raciczki.



b.

czwartek, 6 grudnia 2012

Nafciarka


jeśli ktoś z Was zechciałby wziąć do ręki deskę (bez sęku!) i mnie dobić proszszsz bardzo. o niczem innem nie marzę. czas tak mi ostatnio, ekskuzemła, tak zapiernicza jakbym się poruszała trzecią prędkością kosmiczną i tylko patrzeć jak fiuuuu opuszczę układ słoneczny. i bynajmniej nie chodzi o to, że śmigam jak przypalany rozgrzanym pogrzebaczem meteor w trymiga załatwiając wszystkie tudu. binajmniej. swiat wokół mnie śmiga samodzielnie z rozgwizdem a ja stoję w bezradnym rozkroku i wytrzeszczonymi oczami pytam aleosochodzi? gdzie jestem? dokąd kurna zmierzam? gdzie moje domowe paputki? kiedy, i czemu nie wczoraj, było lato i piasek i morze? kto zjadł moją zupę kalafiorową? i czy ja byłam z pieskiem czy bez pieska ? jest tak, że zdecydowanie bezpieczniej czułabym się w bębnie wirującej pralki. tymczasem znalazłam się niewiadomo jak niewiadomo poco w bębnie maszyny losującej przydział do wariatkowa. zwał, nawał i zawał. nie ogarniam już żadnej, nawet najmniejszej kuwetki. mam świdrujący oczopląs i rozbieżnego zeza z powodu wielorakich punktów niezbędnego skupienia. pod przykrywką dawno zetlałego optymizmu pod nosem nucę sobie: ja Wam mówię jest dobrze, jest dobrze ale nienajgorzej jest. choć w natłoku ostatnich zdarzeń i napięć skłaniam się ku Makbetowi, iż życie jest powieścią idioty. no ale. nicto. byle do karpia. karp potrafi wygładzić zabrużdżone czoło. tymczasem zawodowo rzuciło nas znowu we wir świątecznej kartki dla naszych klientów/dostawców (czytaj chlebodawców, czasem ze zjełczałą omastą a czasem ze spyrką). idea tegoroczna jest niezwykle odważna i pozbawiona jednoznacznych i oczywistych świątecznych imponderabiliów (aczkolwiek nie poszliśmy tak daleko w awangardę jak ci z Brukseli, którzy wystawili w miejsce choinki świetlną iluminację sześcianów podobną do niczego). nad brakiem tradycyjnego wizerunku postaci nobliwych w strojach staropolskich pod rozłożystą choiną część firmy utysknęła i z żalu kazała sobie rwać zęby na znak protestu. ponieważ jednak w firmie ograniczono zgubne wpływy demokratyczne wypychając na przód wolę absolutystycznego prezesa, poszedł w obieg okólnik i każden się musiał dostosować. w myśl idei przewodniej przebraliśmy się więc wszyscy za przedstawicieli branż, które inwestują w nasze produkty. mieliśmy zatem górnika z piórkiem kogucim, marynarza z fajeczką, lotnika z goglami, kolejarza z lizakiem , rajdowca z opną i ludzika michellę – czyli mnie. i tu pozwolę sobie na bardzo osobisty oraz serdeczny wyraz wdzięczności dla Jacka, dzięki którego przychylności oraz kombinezonowi (nadmieńmy dla potomności i z całym szacunkiem dla J., że troszkę się utopiłam w rozmiarze) , kaskowi (z takim logo firmy co wiecie, nie mogę powiedzieć na głos),gumofilcom i hamerykańskiemu kanistrowi zabłysłam na planie zdjęciowym niczym industrialna Rita Hayworth. bo. trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Wiedziałam cija bowiem, że z naszą przecudną (seriously przepiękną) stewardessą ni się mi mierzyć. ale. przecież. always look at the bright side of life. i jeśli skoro nie mogę być stewardessą (pffff) , to zawsze mogę być współczesnym Łukasiewiczem (Janem Józefem Ignacym. Olgierd to zupełnie inny film) czyli nafciarką (nie, nie nie – nie hafciarką). i tak to naszą tegoroczną kartką zapiszę się w historycznych annałach ojczystego przemysłu wydobywczego. for ever i hope.




a teraz idę spać, bo mam w obfitym zanadrzu kilkaset nadgodzin do odrobienia.
b.

ps. przyniesione w celach fotograficznych na sesję zdjęciową tegoroczne, przez piekielnie zdolne koleżanki A.D.J.M. oraz Starszą Panią misternie dekorowane perłami, wielobarwnym lukrem i krokantem orzechowym pierniczki (osoby mające stosowną w temacie wiedzę wstawiają w to miejsce emotikony najpierw zachwytu, grozy i oburzenia ) najpierw wzbudziły dziki zachwyt (no ba! ) poczem zostały brutalnie zeżarte. troszku mi szkoda. ale. wszak. przez fundus ventriculi do sławy !
b.

sobota, 24 listopada 2012

z pamiętnika czytelnika


otóż. wiedząc, że będę jechać jednego dnia na trasie Katowice-Warszawa-Katowice bardzo starannie przygotowałam sobie lekturę. w tamtę stronę inną i na powrót inną. bardzo inną. w przedziale pełnym pracowników pewnego ministerstwa, co lewym uchem podsłuchałam bezwiednie, wyciągnęłam w pociągu relacji W-wa-Katowice segregator z kolorowymi rysunkami frezów obwiedniowych i zatopiłam się w wiedzy merytorycznej przed ważkim spotkaniem ze specjalistami, którym moją wiedzą mogłam ewentualnie powycierać mokasyny. będąc jednak niemłodą adeptką w branży jakoś tę swoją mikrą wiedzę przekazałam na spotkaniu bez jednoznacznego blamażu. z pewnym zresztą nieoczekiwanym zdziwieniem, że równie dobrze można gadać o pogodzie jak o stali proszkowej lub azotku tytanu. no topsz. nie zjedli mnie, choć mogli. w drodze powrotnej postanowiłam oddać się świeżo nabytej Literaturze. a raczej, jak się niebawem okazało, literaturze. bite trzy godziny koszmarnej udręki, flaków wywalonych prosto z trzewi, bluzgów, przekleństw i debilnych rozterek. przysięgam, jak nigdy dotąd gotowam była każdą przeczytaną stronę wydrzeć z książki i porwać na drobniutkie strzępki, żeby nikt nigdy już tego czytać nie musiał. z każdym rozdziałam rósł we mnie wstręt, szok i niepohamowane obrzydzenie. choć. jednak. mimo wszystko. walczyłam. przekonana, że przecież autor utaił tu jakieś głębokie przesłanie i tylko mój pensjonarski umysł nie potrafi do niego dotrzeć. autorowi dałam szansę. lekturę skończyłam. głębia mych przemyśleń na temat nie sięgnęła grubości włosa. pomyślałam, że oto zetknęłam się z jakimś dziełem genialnym i gdzie mi tam pojąć o co w ogóle chodzi. gdy siedząca obok mnie współpasażerka poprosiła o polecenie tej książki, gdyż widziała z jakim zaparciem (to fakt, z prawdziwym zaparciem) czytałam przez trzy godziny, nagle i dla niej nieoczekiwanie odparłam, że nigdy w życiu. nigdy jej tej lektury nie polecę i w ogóle nikomu gdyż to jest takie... takie ... niestrawne ? okropne? bełkotliwe? beznadziejne? pani wydała się baaaardzo skonsternowana ale nie nalegała. ja natomiast poczułam, bodajże pierwszy raz w życiu, że przeczytałam coś literacko naprawdę okropnego. i bardzo mi z tym było źle. słowo pisane w książkach otaczam a priori czcią i szacunkiem. książka może mi się nie podobać. wydawać błaha, licha, nieciekawa. ale budzić taki wstręt i odrazę – takiego doświadczenia jeszcze nie miałam. strapiłam się więc wielce myśląc w pierwszym rzędzie, że to ze mną, nie z tą książką jest coś nie tak. prawie się pogodziłam z tym, że tkwi we mnie jakaś ułomność, która nie pozwala się napawać lekturą. do czasu. gdy przeczytałam fragment najnowszej książki Waldemara Łysiaka poświęcony literaturze polskiej pt. „KARAWANa LITERATURY”. duża część dywagacji pozostała dla mnie nieco niezrozumiała. i wcale nie godzę się z opinią autora, że współczesna literatura polska dzieli się na li i jedynie popową (płytką) i (pseudo) awangardową (czyli niby taką z psuedo-głębią i psuedo-wieloznacznością). w każdym bądź razie w pewnym momencie W.Ł. przytoczył na obronę swojej tezy opinię. wprawdzie o opiniodawcy W.Ł. wypowiedział się raczej z charakterystyczną dla swoich przekonań dezaprobatą, jednak ta opinia w punkt trafiła w moje przekonania. zwłaszcza, że autorem opinii jest mój ulubiony Piotr Kofta. napisał on m.in. coś, co w stu procentach odzwierciedla moje odczucia po lekturze na trasie magistrali węglowej, choć tyczy się zupełnie innej książki tegoż samego autora:
„... okazało się, że sama sława nie wystarczy do napisania przyzwoitej prozy, o czym najboleśniej przekonał się Sławomir Shuty wydając absolutnie niestrawną powieść „Ruchy” (w mojej wersji „Jaszczur”) - bełkotliwą..., rzecz nieporadną językowo i pustą jak wydmuszka...”

W dodatku W.Ł. zechciał przytoczyć też opinię kolejnego mojego ulubionego, a przez siebie raczej nie lubianego, autora tj. Jerzego Pilcha , który o literackich współczesnych eksperymentach pełnych postmodernistycznej nowatorskiej głębi i wieloznaczności wypowiedział się tak oto:
„...liczni współcześni pisarze polscy uważają, że owszem, ich dzieła są niezmiernie, a przynajmniej wystarczająco gęste, wieloznaczne, zagadkowe i ciemne, tylko płytka krytyka tych walorów nie jest w stanie zauważyć i docenić”

tym samym czuję się rozgrzeszona z mojej awersji i nietolerancji kolejowej lektury.

wysłuchałam dziś kilku piosenek Jaromira Nohavicy z Jego najnowszej płyty. tu język czeski ni śmieszny ni tak znowu łatwy do zrozumienia . a jednak. wzruszyły mnie i poruszyły wielce te tylko w ułamku procenta zrozumiałe przeze mnie teksty. nie mówiąc o ślicznym brzmieniu akordeonu. świat jest dziwny. dobrze, że na jednego Pana Shuty przypada jeden Pan Nohavica.

b.

czwartek, 15 listopada 2012

święto niepodległości gęsi

otóż. owszem. poddawszy się wielowiekowej tradycji postanowiłam dzień niepodległości uświęcić gęsią. pieczoną. osobiście i w całości. wrong, wrong, wrong ajdija. a mówili eeee. mówili zrób schabowe. a jednak. poszłam, wywlokłam z pewnego centra handlowego prawie siedem kilo gęsiny i zataczając się wrzuciłam do bagażnika romana. roman jękł był i przysiadł. gdybym miała taczkę, wywiezłabym ptaka z parkingu do domu. z powodu niedostatku (taczki, nie ptaka) dotaszczyłam , pogłaskałam i usunąwszy w lodówce dwie półki umościłam ptaku gniazdko w celach rozmrażalnych. po całej nocy gęś wydawała się równie dobrze skuta lodem jak najprzódy. hm. wytaszczyłam zwierze i umieściłam we wannie w celach zmiany stanu skupienia. po dobie gęś sklęsła nieco, acz na wadze nie ubyła. z wagą, a raczej z nadwagą mam do czynienia na codzień więc się nie zasromałam. zasromałam się jednak niczym jak co dzień stanąwszy przed szafą , choć tym razem przed szafką kuchenną „ no i co ja mam na ciebie włożyć” a w zasadzie i w co ja ciebie ptaszyno mam włożyć. wszelkie posiadane blachy mieściły co najwyżej kuper, reszta ptaka wypływała somnambulicznie na boki. upchałam ostatecznie zwierzę w największą z posiadanych blach. wyglądała ta gęś jak ludzik miszelę w przykusym wdzianku. ze wszech stron wypływały na wolność dobrze otłuszczone płacie . ale. nie było innego wyjścia. załączyłam piekarnik. po pierwszych dwóch godzinach nic. gęś blada jak gnijąca panna młoda i jeno niedoskubane piórka stawały nagle sztorcem. w książkach mówili, że gęś nad słomą należy opalić. no to z braku słomy oddałam ją we władanie elektryki. po trzech godzinach zaczęła wytapiać tłuszcz. częstokrotność oraz częstotliwość odprowadzania wytopionego tłuszczu z płytkiej brytfanny zaczęły mi doskwierać w godzinie czwartej pieczenia, kiedy to kolejny litr łoju jął wypływać wprost na dolną blachę wzbudzając tym samym gęste kłęby żrącego dymu. skuteczne a szybkie usuwanie tłuszczu zanim zechce wybuchnąć w piekarniku były czynnością żmudną i wredną. najchętniej zassałabym wytop w gumową rurkę i siłą grawitacji zlała do gara ale. zassanie płynu o temperaturze 97 stopni C przez zimnolubny przewód nie rokowało. ekwilibrując łyżeczką i parząc nadgarstki dobywałam łój niczem pierwsi osadnicy w teksasie z dołków naciekających naftą. tymczasem gryzący dym osiadał na firanach, meblach i panelach. podczas więc gdy ptaszysko miało przyjemną sunę o majerankowym aromacie, ja łzawiąc i machając ścierą próbowałam eksterioryzacji dymu z apartamentu. szczytem było wylanie całej zawartości tłuszczu nazbieranego w dolnej blaszce centralnie na kuchenną podłogę. zamkłam wówczas piekarnik z piekielnym hukiem, schowałam się w łazience w celach resuscytacyjnych i obmyślałam przez kwadrans alternatywne menu oraz jak te gęś bezkolizyjnie przekazać na rzecz mpo. po tym kwadransie ptak nagle pozłocił skórkę i zaczął w końcu pachnieć. szczwana sztuka, pomyślałam. na litość i kubki smakowe mnie bierze. był już dość późny wieczór gdy nastawiony w kuchence na pięć godzin pieczenia budzik zakukał trzy razy. Over – odbębniłam w patelnię. starłam dym z twarzy i poszłam spać. w nocy budził mnie ostry zapach spalonego tłuszczu i wizja gęsi demolującej mieszkanie. świątecznego poranka, kiedy tylko wstały zorze niepodległości , wytaszczyłam gęś z piekarnika i rzuciłam na blat z zamysłem poporcjowania. że niby sekator i ostry nóż. pfff. zapomnijcie. pół godziny nierównego wrestlingu. jakbym walczyła z szalonym hulkiem hoganem naszpikowanym wysokooktanowym ziołem. szczątki, które udało mi się z pomocą łomu i siekiery wyrzeźbić raczej mało przypominały schludne kąski. podobny, acz mniej absorbujący efekt uzyskałabym wsadzając gęsi w kuper granat bez zawleczki. przy czym muszę nadmienić, że z tego sześciokilogramowego ptaka nagle kąsków jadalnych nie było aż tak wiele. odjąwszy tytanowy kręgosłup, na którym uwarzyłam, ponoć zdaniem znawców, znakomity wywar, stanęłam przed wyzwaniem ugoszczenia gości koszmarnie podzielonymi fragmentami ptaka zawierającymi prócz kości i piór fragment pieczystego z przypieczoną skórką. zaproszona rodzina okazała daleko idącą wyrozumiałość i przychylność. omaszczenie gęsi pieczonymi jabłkami, żurawiną na czerwonym winie i kluskami śląskimi prawie skutecznie zamaskowało moją indolencję w zakresie. jednak jeśli kiedykolwiek przyjdzie jeszcze do mej pustej głowy pomysł zapodania pieczonej gęsi to przysięgam. oddam ją w outsurcing. do pieczenia w solarium.

b.

ps.
przypomnijcie mi, żebym Wam kiedyś opowiedziała, dokąd prowadzi czytanie dość hmmm... kontrowersyjnej, dziwnej a nawet okropnej książki w pociągu relacji Katowice-Warszawa.

czwartek, 8 listopada 2012

to psi kret


nie mówiłam Wam, bo nie mogłam, gdzie niedawno byłam w delegacji. zresztą nadal nie mogę. straszna szkoda, bo paniedziejku ajwaj co to moje oczy widziały o ho ho. no ale. o tym też Wam nie mogę powiedzieć. ale musicie uwierzyć, że to frapujące miejsce skoro zaraz po mnie był tam premier a za chwilę będzie i prezydent. mają tam takie te yy takie duuuże rzeczy i one robią takie yyy takie nagłe odgłosy paszczą jakby a potem 40 km dalej robi się taka dziurka, trochę po brzegach osmolona. no nie mogę powiedzieć więcej bo najpierw dementorzy pewnego traktatu oceanicznego ukilą mnie a zaraz potem Was.
w każdym bądź razie w tym tajemniczym miejscu stoi obiekt mojej troski i przyczyna mych mąk. studium przypadku obiektu wskazuje na ingerencję sił nieczystych. częstotliwość i ilość zdarzeń przykrych i bolesnych w skutkach przekracza kilkukrotnie średnią krajową. uradziliśmy więc z tamtejszym szefem od spraw beznadziejnych, że najpierw zamówi biskupa a potem szeptuchę gdyż wydolność serwisu jest tu absolutnie wyczerpana. bo znikąd, dosłownie znikąd pomocy. zwłaszcza, że wsparcie z serwisu zewnętrznego napotyka na strukturalny opór od czasu gdy jakiś pudrowany młokos w ramach restrukturyzacji pod hasłem „ramole i dziady do domu tera będzie młode i ładne” wysadził z siodła starego złośliwego i bezlitosnego dla technicznych indolentów (czytaj mła) ale jednak cholernie dobrego fachowca i cały kierowany przez niego dział interwencji nagle z solidnej i stabilnej instytucji stał się szarganą bezczelnością i niestabilną emocjonalnością młodego managera księgą skarg, utyskiwań i zażaleń oraz wolnych wniosków o natychmiastowe puszczenie managera wolno, z torbami lub bez. no ale do czasu, aż go w końcu puszczą musi wystarczyć biskup i szeptucha. a tymczasem moje nerwy są napięte jak jelito w cięciwie indiańskiego łuku.
a pozatym mogę się po listopadowych cmentarnych peregrynacjach pochwalić rozwikłaniem zagadki grobu E.A. Poe , na którym od roku 1949 ktoś prze pięćdziesiąt lat kładł trzy czerwone róże i butelkę koniaku (tak mówiła Marian, a ona wie bo jest kształcona) aż nagle przestał i wszyscy zachodzą w głowę perke i łaj. otóż ja wiem, łaj. a łaj wiem? bo oto ja jestem najprostszym rozwikłaniem tej tajemnicy. gdyż. sama przez lat bezmała pięć uprawiałam podobny proceder jeno, że na grobie mojego ukochanego Profesora z liceum i dość prozaicznie ale z głębokim westchnieniem kładłam złotą chryzantemę i zapalałam świeczkę. oczywiście inkognito. do czasu. a precyzyjnie do dnia 2.11.2012 kiedy to na ten grób przyszłam w towarzystwie alaski. jej pragmatyczny a bystry wzrok natychmiast skonfrontował znany jej z rzeczywistości wizerunek Pana Profesora z obliczem uwiecznionym na nagrobnym portreciku i gdy już zapaliłam świeczkę i misternie ułożyłam złotą chryzantemę, tkła mię pod żebro i w serce powątpiwszy na głos w spójność a wręcz w istnienie punktów wspólnych obu tych wizerunków. najpierw przyznać muszę, że nigdy nie zwróciłam uwagi na ten portrecik. najprawdopodobniej jeszcze w ubiegłym roku go nie było. ale niczym nie zaręczę, gdyż i w tym roku w ogóle nań nie zwróciłam uwagi. wyryte w kamieniu nazwisko imię i data (rok) się zgadzały więc nie miałam podstaw aby powziąć jakiekolwiek wątpliwości. tymczasem pomiędzy portrecikiem nagrobnym a portretem zachowanym w pamięci istniało rzeczywiście na pierwszy rzut oka wystarczająco dużo niekompatybilności, żeby móc zagrać w grę na spostrzegawczość „znajdź 100 różnic”. no to sklęsłam. to ja tak od kliku lat peregrynuję na grób obcego mi klasowo (klasa c, o profilu biol-chem) człowieka? no ale co miałam zrobić, zabrać świeczkę, kwiatka i pójść w nieznane? no więc tym razem jeszcze zostawiłam w szczerej intencji na fałszywym grobie ślad inkognito. no ale w przyszłym roku to już tam nie wrócę. znajdę mojego prawdziwego Profesora . i sprawdzę czy portrecik podobny. a tymczasem bliscy fałszywego profesora będą zachodzić w głowę, gdzie podział się cichy wielbiciel pozostawiający na grobie co roku niczym niewidzialna ręka kwiaty chryzantem i znicze. i tak pewnie było z tajemniczą osoba, która odwiedzawszy grób E.A. Poe pozostawiała intrygujący zestaw róż i koniaku. w którymś momencie przetarła albo okulary albo portrecik nagrobny, doczytała nazwisko i skonstatowała, że „zenek, zenek – to nie TEN!!” i poszła . i nigdy już tam z koniakiem z różami nie wróciła. pfff. każdemu się może zdarzyć. wam się nic takiego nigdy nie zdarzyło?

b.

piątek, 26 października 2012

Elegia jesienna


Elegia jesienna w wymiarze międzynarodowym aby wyrazić stan mój internacjonalnie i globalnie (wersja francuska specjalnie dla Mariana, niecenzurowana, gdyż wiadomo że, że total żenekompronpa w tym narzeczu nadsekwańskim)

o gdybym miała
ja
tyle w sobie zapału
co zmęczenia
i stęchłości musztardowej
zakrzyknęłabym
w podskoku
i w przykucu
a nawet
w zachwycie:
e viva frajdej.
lecz.
nie mam.
jestem wyplutym przez lamę
gałgankiem
w barwie szary-młotkowy.
zwiędłam
jak namoczony w kałuży liść.
sumaka.


Autumn Elegy

for if I had
I
much of the enthusiasm
as fatigue
and mustard fusty
I will shout
the bounce
and in squat
even
in rapture:
e viva friday.
but.
I do not.
I am split out by lama
rag doll
in the color gray-hammer.
wilted
and soaked in a pool of leaf.
sumac leaf

Autumn Elegy

denn wenn ich hatte
ich
so viel von der Begeisterung
wie Müdigkeit
und Senfmuffigkeit
wuerde ich schreien
hopend und
hinghockend
auch
in Ehrfurcht:
e viva Freitag.
aber.
Ich habe nicht.
Ich bin von lama ausgespuckter
Lappen
in der Farbe Grau-Hammer.
verblueht
wie in einem Pool nass gewordener Blatt.
Blatt von Sumach.

élégie automne

car si je devais
je
une grande partie de l'enthousiasme
que la fatigue
et la moutarde fletrie
je crier
le rebond
et dans s’accroupir
même
dans la crainte:
e viva vendredi.
mais.
Je ne sais pas.
Je cette gueule par lama
ordure
la couleur gris-marteau.
fanées
et trempées dans un bain de feuille.
sumac


chyba zostanę tłumaczem poezji tej jesieni. chyba raczej tak.

b.

o Lalce laika okiem

chcąc po wyczerpującym dniu obłaskawić mózg jakąś znieczulającą od myślenia treścią włączyłam odbiornik telewizyjny i zupełnie niechcący nie trafiłam na program kulinarny w stylu” świniobicie w Rumunii – przepis na czerninę i duszony ryj wieprzowy z rukwią wodną”. takie programy zasadniczo bardzo mnie relaksują a po ostatnich dniach samam była gotowa dokonać rzezi na kilku konkretnych osobnikach więc substytucja telewizyjna mogła uratować komuś życie. tymczasem zupełnie nieoczekiwanie wzrok mi osiadł na „Lalce” w reżyserii Hasa. Prusa i owszem . lubię. ale nie dlatego pozostałam z tą Lalką. zresztą szczerze mówiąc w tej Lalce jest bardzo mało Prusa w Prusie. w tej Lalce jest magia i czarujące oniryczne klimaty. nie wiem jak mogłam tego kiedyś nie dostrzec. pewnie zbyt mocno oglądałam ten film przez pryzmat lektury. albo mój wyczerpany szarpaniną umysł akurat potrzebował jak dżdżu żaba subtelnych, nierzeczywistych obrazów, żeby już zapomnieć te nerw szarpiące stresy, fochy i awantury w pracy. bardzo. bardzo ładny film. w tym najgłębszym i najprostszym estetycznym znaczeniu tego słowa. spokojnie, bez uszczerbku dla filmu i zachowując szacunek dla aktorów, można ten film oglądać bez ścieżki dialogowej. wtedy można się napawać totalnie tym artystycznym widowiskiem. wtedy można się zagłębić w ten świat namalowany barwami o częstotliwościach fal odbijających się od przedmiotów i postaci w sposób powodujący niepokojące drgnięcia emocji. podobną atmosferę maluje moim zdaniem, jeno że słowami, pan Gajman. wyobrażam sobie, że gdyby przy sprzyjających okolicznościach przyrody spotkali się gdzieś w przestrzeni filmowej ci dwaj panowie, to mielibyśmy niesamowitą ucztę. i czy mnie dziwi fakt, że przeglądając notki biograficzne obu panów natknęłam się oto na deklarację Gajmana, że ceni sobie niezwykle „Rękopis znaleziony w Saragossie” (który tak pięknie sfilmował przecież Has). no więc nie. nie dziwi. i w ten nadchodzący okołolistopadowy czas chętnie bym sobie zapodała takie dzieło, a najlepiej jeszcze gdyby je okrasili animowanym akcentem bracia Quay, których „Ulicę krokodyli” zaliczam ocywiście do arcydzieł a moim osobistym zdaniem łączy ich z Hasem i Gajmanem jakaś wibrująca mrokiem i klimatyczną tajemnicą więź.
b.

niedziela, 14 października 2012

Zgrzybiałam

sobota zaczęła się, jak na tradycję celebrowania sobót, okrutnie zbyt wcześnie. pobudka 5:30. auć. za oknem mokry mrok. no ale co. ponoć się pojawiły, obrodziły i czekają w miękkim mchu na zebranie. no to co – no to grzybobranie. pokonując ciokoło 100 km i docelowo kilka zakazów wjazdu zagłębiłyśmy się z alaską i romanem w starodrzew różański. bo nawet jeśli nigdzie na świecie nie będzie już ani jednego grzyba to TAM owszem, zawsze się jakiś napatoczy, a jeśli obiecują wysyp, to tam wysyp będzie gwarantowany z meniskiem wypukłym. przekonanie to, zupełnie absurdalne ale i z umysłu nieusuwalne, ma swe korzenie w zamierzchłych czasach, kiedy to organizowano jeszcze tzw. zakładowe wyjazdy na grzyby. i to właśnie te areały leśne nawiedzaliśmy od zarania wesołym autokarem z pracy Starszego Pana. chlipnęłabym z nostalgią, że ach cóż to były za wspaniałe wyjazdy ale szczerze mówiąc poza jajem na twardo i rozkolebanymi euforią w płynie grzybiarzami niewiele pamiętam. przez wiele lat po zaniechaniu przez zakłady pracy wydatkowania funduszy socjalnych na finansowanie zbiórki runa leśnego przez załogę zakładu celebrowaliśmy tę tradycję już prywatnie, bez wesołego autobusu ale zawsze w doborowym towarzystwie. zazwyczaj różański las nie skąpił nam swych darów. w pamięci mam te ponad osiemdziesięciokliowe zbiory utykane w samochodzie aż pod podsufitkę, które potem w celach obróbczych lądowały we wannie gdyż żaden inny pojemnik nie nastarczał. pamiętam jak biadaliśmy nad brakiem kosy, bo tylko przy jej pomocy udałoby się zebrać bezlik podgrzybków usłanych brązowym, gęstym dywanem pod naszymi stopami. legenda różańskiego lasu miała więc swoje uzasadnienie. ostatnio, ponad dwuletnia przerwa w grzybobraniu odbiła się na naszej psychice żarzącym piętnem tęsknoty. więc jak tylko poszedł sygnał, że jednak są, że wychylają swe kapelusze ku słońcu, że czekają na nas stęsknione jak my ich, bez wahania podjęto ekspedycję. wieści o urodzaju okazały się nieco przesadzone co do ilości natomiast niedoszacowane co do jakości grzyba. krotność przykuców jakie wykonywałyśmy sięgawszy po jadalne jak i po niejadalne ale udatnie je imitujące grzybki odezwała się nam w zakwasami czterogłowych nazajutrz. w czasach świetności wystarczyło usiąść w miękkiej ściółce i w promieniu zasięgu ramion uzbierać kobiałkę co najmniej. tym razem los/las okazał się bardziej skąpy. pożądane grzyby występowały najpierw nieśmiałymi watahami . tak maksimum po dwie sztuki w zasięgu wzroku i nagle nic/niente/pustynia czyli mech i rozkosznie kuszący psiarze i olszówki. przy czym należało mimo wszystko co jakiś czas kucnąć i zeskanować teren z poziomu mchu, gdyż podgrzybki z uwagi na swój wiek młodzieńczy były raczej licho niskopienne a ich śliczne, brązowe, małe kapelutki nieledwie co wychynęły na świat z gąszczu wilgotnego mchu a częściej pozostawały w jego czułych objęciach. szłyśmy więc z alaską intensywnie w głąb lasu, gdyż wyglądało na to, że ilość zbiorów w koszu wzrośnie jedynie proporcjonalnie do zrobionych kilometrów. osobiście już po kilkunastu metrach w lesie wiedziałam, że nie wiem gdzie jestem. to znaczy, że w lesie i owszem. ale, że którędy do domu/romana już całkiem wcale. próbowałam się orientować podle alaski, na nią zwalając trud orientacji w terenie ale i to szło mi niesporo. kucałam cija omiotując wzrokiem otoczenie i odnotowywałam alaskę jakieś sto metrów ode mnie, po lewo. wstawałam z tegoż przykucu, omiotałam okolicę ponownie a alaska była sto metrów ode mnie. ale po prawo. system zygzakowatej penetracji terenu zapożyczony od Starszego Pana może i gwarantuje zbiór ale wprowadza jednocześnie chaos przestrzennej orientacji. tymczasem alaska twierdzi, że co mnie szukała wzrokiem, to kręciłam się w miejscu jak przysłowiowy „pier...” w tańcu. no a co miałam robić. jednoczesna lokalizacja przewodnika i nielicznego fungiarium przerasta moje zdolności w orientacji w terenie a zarzucenie jednej z tych czynności wzmaga ryzyko a) utraty przewodnika lub b) utraty/znacznej minimalizacji zbiorów. z dwojga złego wolałam się nie zgubić, licząc na obfitość grzybów alaskańskich. podczas gdy ona latała po lesie (jakby miała w zanadrzu jakieś wciórności) z wiklinowym koszem wielkości małej wanny, ja wybrałam wariant bardziej optymistyczny tj. koszyk wielkanocny. jest to metoda wielce zacna i miła dla zbieracza, gdyż już trzy grzybki potrafią zakryć dno koszyka i tym samym niezwykle pozytywnie nastrajają. do czasu oczywiście, gdy nie porównasz swoich zbiorów z innymi współzbieraczami taszczącymi zapełnioną po brzegi wiklinowa kolebusię dla przerośniętego dwulatka. no w każdym bądź razie ja drepcząc wokół własnej osi a siostra latając opętańczym zygzakiem nie uniknęłyśmy wiszącego nad każdym zapalonym grzybiarzem zagrożenia. otóż tak. w pewnym momencie byłyśmy całkiem lost. lost in the deep forest. z powodu, że jak na złość mżyło i dżdżyło o kant rzyci mogłyśmy potłuc metodę orientacji według słońca. wszędzie było tak samo szaro. ale ojtam. nie było to wszak nasze pierwsze w tych lasach zgubienie. i myśl ta nieco podniosła nas na duszy. wyszedłszy na skraj lasu , który nic a nic nam nie mówił, a raczej mówił „TU NA PEWNO NIE MA NIE BYŁO I NIE BĘDZIE ROMANA” stanęłyśmy na dosłownym rozdrożu. przygodny grzybiarz bezradnie rozłożywszy ramiona z prawie pustym wiaderkiem wyartykułował jedynie „nemtudom” i sobie poszedł. kartograficzny nos mojej siostry kazał nam zagłębić się na powrót w las ( ja poszłabym prosto do wisi do pierwszego posterunku policji/straży pożarnej/leśniczego/stomatologa) i skręcić nie w lewo a w prawo, gdzie tuż za rogiem czekał na nas z kanapkami i gorącą herbatką roman. posiliwszy się wjechałyśmy w jeszcze większy głąb lasu, gdyż w naszej pamięci to on obfitował zawsze najbardziej. i tak też było tym razem. grzyb siał się może nie tak gęsto ale znacząco zwiększył swe występowanie a tym samym nasze efektywne kucanie. zmrożona nieco pierwszym zagubieniem postanowiłam się kręcić jak „p” w tańcu jednak bardziej świadomie i mając na oku kilka charakterystycznych leśnych obiektów. Co, napełniwszy nieoczekiwanie mój koszyk wielkanocny, pozwoliło mi powrócić do auta i napawać się zbiorem. napawałabym się tak pewnie jeszcze czas jakiś gdyby alaska nie nadała telefonem sygnału sos z nigdziebądź. z początku to się nawet zdziwiłam. okolica była wielce znaczna, obszar zbierania jakby ograniczony więc i zgubić się jakby trudno. no ale nie dla uprawiających intensywną zygzakowatość leśną. wystrzelane co kilkadziesiąt sekund w zadrzewione gęsto przestworza sygnały klaksonu romana miały naprowadzić alaskę ku mnie. z tym, że sygnał w pagórkowatym zalesionym terenie lubi czynić figliki z dodatkiem dość kapryśnego w tych okolicznościach zjawiska dopplera odbitego echem. koniec końców po kilkunastu minutach alaska szczęśliwie wynurzyła się spośród drzew tachając swój wielgachny kosz pełen grzybów, nieco jeno schetana i zarządziła zbiór maślaków, które jak oszalałe obrosły niedaleki młodniak. wierzcie lub nie, ale wszystkie jak jeden mąż maślaki były zdrowiuchne i mogłybyśmy ich nakosić kilka ton ale zbieranie maślaków to brudna, śliska i niewdzięczna robota w gęstych, kłujących chaszczach więc wkrótce, napełniwszy kosz, zarządziłyśmy odwrót i powrót do domu. była godzina 13:30. w bagażniku romana stały dwa kosze (w tym jeden wielkanocny) pełne podgrzybków i jeden obślizgłych maślaków. proces odgliwiania oraz termalnej obróbki zajął nam kilka godzin. strach pomyśleć co by było gdyby zbiory sięgnęły tych dawnych, waniennych. Starsza Pani ubrana w gips smyrgała o kulach po kuchni jak Katarina Witt u szczytu sławy. pod wieczór w garze skończyły perkotać z cebulką niewiarygodnie słodkie, obrane uprzednio z parszywej skórki maślaki, w suszarce ogrzewanej farelkiem na drucikach zawisły kapelusze i ogonki a w siedmiu (i pół) słoikach zamieszkały marynowane podgrzybki w zalewie słodkiego octu.
sezon grzybny uważam za zakończony sukcesem. pod choinkę poproszę nawigację gps, gdyż uważam, że bez tego przyszłoroczne grzybobranie skończy się obgryzieniem moich i alaskańskich zagubionych w lesie kosteczek przez różańskie kojoty i/lub myszy leśne. co ma tę i dobrą stronę, że nie zdążymy zgrzybieć de facto.

b.

piątek, 12 października 2012

Absurdalia

6:45. mgła taka, że można by ja kroić tępym , plastikowym nożykiem. roman nie lubi mgły, więc tarchomińską ulicą, która bynajmniej nie jest żadną magistralą, sunęliśmy powoluśku. nastawiłam radio nostalgia, bo się z mgłą dobrze komponuje, popijałam kawę z termicznego i tak sobie w tej mgle niespiesznie torowałam drogę do pracy. w półśrodku ulicy stał pan milicjant z tzw. suszarką i namierzał. ja nie wiem, czy oni mają nie po kolei w głowie? czy może muszą wyrobić normę suszenia? osiedlowa uliczka, wczesny poranek (żeby nie powiedzieć ostatki nocy),mgła że wykol trzecie oko gada, auta majestatycznie wyłaniają się z szarych tumanów a on namierza przekraczających prędkość. Monthy Pyton z pewnością chętnie by sobie tę scenkę zaimplementował do programu.
a może się on ten biedaczek zgubił w tej mgle? myślał może, że jest na katowickiej albo na gdańskiej wylotówce? może to była suszarka do badania gęstości mgły? a może są w studni, a może poszli do lasu …
b.

poniedziałek, 8 października 2012

jak zostałam smerfetką, czyli próżność ukarana

no topsz. targi targi i po targach. jak to mówią. generalnie w tym roku w Sosnowcu nuuuudy niemiłosierne. wstawałam rano, brałam prysznic, piłam lurowatą hotelową kawę, wdziewałam którąś z moich ślicznych brązowych, nasyconych odcieniem ciepłej czekolady kreacji i lądowałam na stoisku. kilka minut po otwarciu targów zasiadałam na zapleczu aby sprawdzić pocztę, gasiłam kilka pożarów, wypijałam podczas nagłych interwencji dzban kawy zagryzając rozgotowaną parówką i oops, już była 17:00. i tak mi zleciały dni trzy i trzy czwarte. wieczorami konsumowałam głównie wołowe carpaccio polane sowicie oliwą truflową, tą co jedzie nadpsutą kapustą (zanotować: luka w rynku – na skalę przemysłową rozpocząć produkcję na zimno tłoczonej oliwy rzepakowej z dodatkiem liścia solidnie zmitrężonej białej kapusty głowiastej wdzięcznie udającej aromat pioruńsko drogiego trufla, zostać potentatem i królową trufl na skutek czego opływać w dostatek i móc machać bezmyślnie nóżką w złotym klapku nad brzegiem błękitnego oceanu). choć to ni zdrowe ni pedagogiczne muszę stwierdzić, że najlepsze imprezy oraz najciekawsze kontakty interpersonalne, takoż o największym nasyceniu humorem mają miejsce na tarasie, gdzie opuściwszy łono i zacne gremium można się sztachnąć tytoniem. i gdzie o dziwo docierają nawet ci nieuzależnieni a skuszeni beztroskim, międzynarodowym chichotem. tak więc moja z targów relacja się nie odbędzie, gdyż albo by być miała nudną jak z oliwą truflową flaki lub też troszkię obsceniczną, jak ta opowieść o teutońskim dziennikarzu, który relacjonując bodajże slalom narciarski opowiadał o tłumach widzów wiszących/stojących na stoku na ekskuzemłapenisie. no w każdym bądź razie dotarłszy (pamiętamy oczywiście, mój ulubiony imiesłów przysłówkowy uprzedni) na domu łono postanowiłam była zaczerpnąć relaksacyjnej kąpieli. ale nie że tam byle jakiej. kąpieli zapragnęłam cijabowiem w solach i aromatach. w tem celu nabyłam w miejscowym dyskoncie (podkreślić wyboldowanym wężykiem) plastikową flaszkę ciemnobłękitnej soli morskiej z tak zwanymi minerałami obiecującą użytkownikowi doznania „spa salt” oraz totalny „refreshing”.hm.hm.hm. pomyślałam. very tempting. no więc, że oważ maź, substancyja , towot błękitny osiadł był mi natentychmiast po jego zapodaniu do wanny błękitnym, niczem niezmywalnym nalotem pomyślałam: acha ! działa. sole morskie uwalniając barwnik dają znać, że właśnie rozpoczęły procedurę "spa refreshing". nie spodziewałam się jednak, że specyfik ten równie intensywnie koloryzująco działa na powierzchnie ceramiczne co na powierzchnie organiczne. otóż, owszem. działa. po kilku minutach spędzonych w intensywnie niebieskiej wodzie i wannie, takimże samym kolorem nasiąkłam osobiście w pełnej okazałości mego cielesnego jestestwa. błękit bławatny zagościł więc na mych kończynach dolnych, górnych oraz obfitym korpusie. gdybym ci ja była blondynką niedużą to może i ja bym się jakoś z tym błękitnem awatarem pogodziła. ale. jako duża brunetka w odcieniu sinogranatowym, musiałam podjąć zdecydowane kroki kontra. w ruch poszedł był pumeks i piling do stóp oraz zmywacz do paznokci. trochę pomogło. to znaczy rankiem byłam mniej sina, za to bardziej zaróżowiona od pocierania pumeksem i substancją żrącą. generalnie skuteczność oraz użyteczność specyfiku, w potocznym rozumieniu roli soli do kąpieli, oceniam na poniżej miernej, natomiast skuteczność specyfiku w roli barwnika oceniam niezwykle wysoko i serdecznie polecam wszystkim, którzy pragną mieć na czymkolwiek trwałe maziaje i intrygujące zacieki w kolorze błękitnej laguny.

b.

sobota, 29 września 2012

będzie rynsztok (ale psoko, kontrolowany)


otóż wsza ich mać, odcięli mnie od internetu. bo się im WYDAWAŁO, że oto wygenerowałam zadłużenie grożące zawaleniem się usługodawcy z chrzęszczącym kretesem na wzór pewnej bursztynowej firmy z północy. me hipotetyczne, rwamać, zadłużenie wynosiło złoty sto pięćdziesiąt i zaczynało po dwóch dniach wstrząsać filarami srata-tata- potentata na rynku. z lekka skonfundowana i sfrustrowana poszłam we w piątek do centrali dać im tak zwany w... w... , nie no nie mogę, umówmy się , że wycisk. dać im wycisk oraz wyraz mojego wyżu adrenalinowego pulsującego mi gulą w okolicach krtani. jakieś ca. dziewięćdziesiąt minut zajęło ppppppppppppppppppppp..., tj. pani w obsłudze klienta zidentyfikowanie kwestii kto i komu jest winien i kto i jak długo powinien za to wisieć na haku nago za kohones nad bryzgającym, wrzącym smarem technicznym. bynajmniej nie ja. pierwsza pppppppppppp... pani raczej sobie z mym karkołomnym problemem nie poradziła. kiedy zobaczyłam, jak zaczyna na kartce formatu 4A0 wypisywać rządki cyferek poczułam, że mój mózg gotowy jest wystartować w przestrzeń okołokosmiczną i tam rozpaść się na miliard kwancików by z nagła opaść na ziemię miliardem rozżarzonych meteorytów centralnie w tę żałosną instytucję. I gdy już już zapinałam pasy startowe inna pani, chwała , chwała, chwała – kompetentna i miast kartki i ołówka poruszająca się sprawnie w systemie, w przysłowiowe mgnienieoka ustabilizowała mój poziom adrenaliny i mentalnie bijąc się w instytucyjną pierś zarządziła natychmiastowe, bezkosztowe przywrócenie mi niesłusznie odebranego internetu. ale, żesz no, do jasnej zasmarkanej anielki, czemu to trwało aż dziewięćdziesiąt minut?!? tymczasem więc mam internet, ale już jakby jakość i skuteczność połączeń telefonicznych, realizowanych przez tę sama instytucję jest cholernie gówniana, gdyż oto funkcja telefonu jest jakby niepełna ( panie Bell, proszę memu usługodawcy narysować na karteczce osochodzi w telefonowaniu, gdyż usługodawca mój pojął jakby tylko pół prawdy). pozwala bowiem wykręciwszy numer żądanego abonenta uzyskać połączenie, jednak w dalszej kolejności następuje losowo wybrany wariant: albo ja nie słyszę interlokutora albo interlokutor nie słyszy mnie. psiatakzwananiesłuszniezresztąmać. z powodu, że jak to mam w zwyczaju o tej porze roku udaję się na sielski wypoczynek do Sosnowca (skompletowawszy najprzódy targową garderobę w tonacji kawy oraz nabywszy parę ekscentrycznego obuwia, gdzie jeden but jest dwa numery większy od drugiego – o czym się przekonałam dopiero w domu potknąwszy się siedmiokrotnie na odcinku dwóch lichych łokci) nie będę mogła z drgającą grdyką odwiedzić ponownie szacownej instytucji by im złożyć moje uszanowanie oraz specjalne wyrazy (głównie rynsztokowe). może to z resztą i dobrze. impet drugiej awantury pod rząd nie byłby już tak efektowny ani satysfakcjonujący. introwertyk jak ja, ma bowiem jednak ograniczone zasoby spektakularnego wybuchu. a ja bym chciała wybuchnąć im tam w tym ichnim ... (proszę tu wpisać dowolny intensywnie agresywny przymiotnik) biurze obsługi klienta jak zjawiskowa supernova z krzesanym przytupem i rozpętać wojnę światów. tymczasem, zważywszy na priorytety, odmeldowuję się na czas określony i powrócę, gdy księżyc będzie garbatym Ce.
b.

poniedziałek, 24 września 2012

Estetyka mazowiecka vs. estetyka dalmacka


prosty człowiek, nawykły do równin i względnych płaszczyzn krajobrazu, w spotkaniu z górami musi przeorganizować swoje pojęcie orientacji przestrzennej oswajając uwypuklenia rzeźby terenu. jako tako radzi sobie prosty człowiek z Tatrami płynnie przechodząc w zachwyt nad poszarpanymi szczytami a nawet, ba, dolinami zawieszonymi wyżej niż przeciętna mazowiecka górka szczęśliwicka mając do dyspozycji kilkusetkilometrowy odcinek aklimatyzacyjny stopniowego wybrzuszania się równiny. ale czego może doznać człowiek prosty, gdy staje przed ekstatycznym i estetycznym geograficznym absolutem, kiedy to majestatyczne i wysokie górskie krawędzie, których szczyty częstokroć gdzieś hen ponad chmurami, nie tylko malowniczo rysując widnokrąg schodzą nagle w dół ale one jeszcze schodzą bez dystansu wprost do morza (choć niejeden geolog dałby mi dyscypliną po łapach, że a cóż to za brednie, że właśnie odwrotnie, że one z tegoż morza wyłażą. pfff. punkt widzenia zależy, wiadomo. jak się siedzi na tarasie z widokiem na szmaragdowe morze, to góry doń schodzą. jak do wodopoju. koniec i kropka). przez lata ukształtowana świadomość geograficzna, że morze to tam na północ a góry o tam na południe, wprawia mazowieckiego prostego człowieka w elementarny albo i nawet wzorcowy stupor, kiedy to nagle cały ten, pokoleniami uświadamiany bezkresny dystans od Bałtyku do Tatr musi zmieścić w kilkunastu metrach pomiędzy stromą krawędzią pasm górskich a brzegiem sennego morza. a to morze to też jakoś nie przystaje tak gładko do swojej bałtyckiej definicji dużego zbiornika zimnej, koloru bagiennego wody, bezprzerwnie szumiącej i toczącej na piaszczysty brzeg spienione bałwany i resztki fląder. to morze bałwanów ni fląder raczej nie toczy, czasem tylko sięgając do jakiegoś sztormowego pierwowzoru próbuje spienić tę czy inną falkę, ale to naprawdę żałosna i z reguły nieudana próba imitacji. to morze należy do typu immanentnego flegmatyka o błękitnych, przejrzystych , półsennych oczach. można by więc z powodu tego morza zagubić się w przyswojonych archetypach, kodach i wzorcach i zasromać się, no co z tym morzem, gdyby z tej dychotomicznej opresji nie ratował człowieka czysty zachwyt. nad jego przeźroczystą akwamaryną, nad przyjazną temperaturą, nad brzegiem obrośniętym piniami o szerokich i rozłożystych jak baldachim sułtana słodkopachnących koronach, nad białymi wapiennymi skałami, na których można spocząwszy moczyć stopy i zapatrzeć się w widnokrąg usiany wyspami lub wypatrywać cierpliwie srebrnych rybek ławicami wyskakujących z wody niczym garść do góry przez neptuna wyrzucanych ku radości lądowej gawiedzi diamentów. a gdy się schodzi wąską ścieżką na plażę pokonując wykute w wapieniu drobne schodki, to mija się niskopienne krzewy z pęczniejącymi na słońcu gronami złocistych i granatowych winogron, grządki wysuszonych słońcem warzywników z rozgrzanymi pękatymi i żółtymi kabaczkami, podąża się w cieniu niskich , rosochatych drzewek obficie obsypanych zupełnie jeszcze niedojrzałymi i niestety, tfu, niezjadliwymi oliwkami w kolorze tkniętej mglistym błękitem zieleni. mija się, mięciutkie jak chałka bez skórki, figi dyndające na drzewkach niczym miniaturowe tykwy ze słodkim miąższem . a wszędzie rosnące mazowieckie tawuły zastępują tu dzielnie ogromne (jak na pojmowanie użytkownika ziół z torebki) krzewy wonnego rozmarynu. zejście nad morze przypomina więc wędrówkę przez aromatyczną spiżarnię. w malutkich miejscowościach (ech Pisaku ty nasz, kochany Pisaku) plaże są oczywiście malutkie , usypane z malutkich białych kamyczków (kolejny zonk dla dotychczasowego użytkownika piaskowych plaż wielokilometrowych). nie ma tu pasaży handlowych z plastikowymi wiatraczkami, góralskimi ciupaskami, z dmuchanymi spajdermenami z kolorowej cynfolii. nie ma budek z prażoną kukurydzą i smażoną, wielokrotnie rozmrażaną rybą. w malutkich zatoczkach, przy malutkich marinach z malutkimi jachtami i łodziami rybackimi zapraszają nienachalnie do konsumpcji przytulne lodziarnie, kawiarenki i konoby, w których po zmierzchu serwuje się świeże owoce morza i boskie cevapcici prosto z kamiennego grila. i jak to w krainie niespiesznych wakacji, niespiesznie przyjmowane są zamówienia i raczej niespiesznie grilowane są sardele i plejskawica w porcjach ogromnych, jakby miały zaspokoić ichniejszego drwala po potrójnej szychcie. czekając na zamówienie powoli sączy się lekko rozwodnioną rakiję. bo i po co się spieszyć. szkoda zbyt szybko zamknąć kolejny błogi dzień w Dalmacji.

b.

a w następnym odcinku, jeśli mię łaskawe bałtyckie wiatry przywieją z Gdańska do domu, będzie o efekcie ciżbanowymi Istrii i o tym jak otumaniona prsiutem omalże rozjechałam kowboja w Gornij Brela.

poniedziałek, 17 września 2012

Hrvatski fotoplastikon czyli przaśne pocztówki z

najprzódy nasłuchawszy się i naczytawszy, że ojojoj jaka ta Chorwacja śliczna ajwaj cmok cmok, jechałam z pewnością doznania względnie przyjemnej estetyki z dodatkiem wysokich jak na wrzesień temperatur. nie, żem tam zaraz zblazowana jechała. raczej nastawiona, że zasadniczo ładnie niż brzydko. w zaciszu ciemnej strony umysłu tkwił jednak chochlik i szeptał, bueee, wszyscy chwalą, musi jakaś wypomadowana z wierzchu landryna a pod spodem dziegć i kicz na pożywkę otumanionych turystów. no więc, proszę Państwa i owszem. landryna. landryna do sedna sedn. ale. landryna o niezwykle wysokiej jakości cukru. chciałby człowiek opisać tak po ludzku, po hemingweyowsku rąbnąć pięścią w stół i surowym okiem spojrzawszy wydobyć z siebie jakiś krytyczny osąd i trzeźwy komentarz, choćby zwykłe buee albo eeetam. ale. no nie da rady (prawie, ale o wyjątkach potem). bo jestci też Chorwacja tak oku i duszy miła, że z miejsca rwie za serce i pozwala się z błogim westchnieniem i z wzajemnością napawać. no to żem się napawała. do immanentnego wypęku. dlatego przytaczam tu tymczasem przygarść pocztówek a gdy okrzepnę i odtajam z błogostanu, zdam słowne świadectwo. zdjęcia w kolejności podle naszej podróży z południa zachwycającej Dalmacji na północ do intrygującej (a czasem irytującej) Istrii:

Pisak, czyli hołm słit hołm z plażą na podorędziu






Szibenik


Trogir



Split



Imotskie



Droga na Ostrołękę





Omiś




Dolina Neretwy



Dubrownik





Jeziora Plitwickie





Rovinj




Vrsar



Groznjan




Cyprysowa aleja


Oprtalj




Roć



Hum



b.


sobota, 15 września 2012

Koszmar z ulicy wiązów czyli polskie drogi

uprzejmie informuje się, że posiadam pisemne usprawiedliwienie nieobecności. usprawiedliwienie w postaci kilku winietek oblepia szybę romana i jest dosłownie i w przenośni nie do zdarcia. powrót z nieobecności był koszmarnie bolesny z wielu zrozumiałych względów jednak najdotkliwszym obuchem we wczorajszym powrocie było piekło jazdy autem z Chałupek do stolicy via matrix na odcinku Piotrków Tryb.- Warszawa w godzinach nocnych. NIGDY WIĘCEJ!!! na skutek powyższego obudziłam się przed chwilą z gigantycznym bólem prawej tylnej potylicy a pachołki w stylu samoobrony nadal śmigają mi przed rozbieganym okiem. gdyby, hipotetycznie, na trasie stał i machał autostopem minister od dróg i au... auto ... autofakstrad – to przysięgam na mą biedną głowę – wzięłabym tego piiiii piiiii piii do auta i najpierw wahadłowo przewiozłabym go tą drogą wte i z wewte powrotem cztery razy niczym galion na masce romana a potem krócicą wydziergała na jago korpusie znak drogi szybkiego ruchu a otwory obficie posoliła tradycyjną solą morską z Włodawy. idę. zaparzę sobie herbatkę zen chai, powącham hrvatską oliwę i ustabilizuję emocje.

b.

środa, 22 sierpnia 2012

Typha latifolia czyli śmierdzący sekret romana


powróciwszy na stoliczne łono po pełnym żeberek, kiełbas i kiszki ziemniaczanej oraz także przepysznych mazurskich widoków oglądanych z siodełka roweru weekendzie zostawiłam romana w przychodni pod opieką specjalisty. po dwóch dniach intensywnej rehabilitacji odebrałam auto jak nowe. z maluśkim, maluteńkim dyskomfortem. po wymianie filtrów powietrza roman capił. capił jak dawno nie oglądana przez hydraulika zapleśniała rura. no topszszsz, pomyslałam.zgodnie z receptą fachowca zapuściłam w dziury klimatyzacyjne piankę pachnącą cypryjskim lasem piniowym, oczywiście w międzyczasie udało misie troszkię zniszczyć skomplikowane urządzenie urywając mu dozownik ale ojtam. skutek był taki, że jadąc romanem w kabinie pilota rozprzestrzeniał się aromat czystego luksusu natomiast gdy tylko roman stawał i nie klimatyzował w aucie rozchodził się swąd wieloletniej zgnilizny. hmmm. oczywiście w pierwszym odruchu gotowam była oskarżyć fachowców z warsztatu o podrzucenie mi do auta szczura w zaangażowanym stopniu rozkładu. ale jednak potem wszczęłam osobiste śledztwo. bo tradycyjnie cóś mię tkło pod żebro instynktem. dojechawszy do domu otwarłam bagażnik. a tam . tkwiły śliczne, świeżo wykoszone ze stawu mazurskiej super-intendent, długonogie kłącza pałk szerokolistnych rozsiewając wokół woń siedemnastowiecznego hydraulika w pełnej krasie intensywnej fermentacji. i oto nagle sekret woniejącego romana wypełz był na jaw jak olej rzepakowy z pierwszego tłoczenia w garnczku wrzątku. tym samym zawiesiłam reklamację i przeniosłam kłącza z bagażnika do salonu kąpielowego licząc na to, że wejdą w atrakcyjną interakcję z lawendowym mydełkiem. no i czekam. trochę capi ale nadal stawiam na zwycięstwo laveduli spicy.
a pozatym co. tak naprawdę wszystko to furda. bo i tak głównie ściskamy kciuki za Sambunię, żeby ze swojego bokserskiego pojedynku wróciła do nas szybciutko zwycieska i w jak najlepszej kondycji. merdając swoim króciutkim rudym ogonkiem.


b.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

zdun kontra basista

spaliwszy na heban kolejne ciasto (uprzednio lekko skręcając z ortodoksyjnego przepisu w dzikie chaszcze fantazyjnej dezynwoltury co zaowocowało nagłym i nieodwracalnym zatopieniem kruszonki na skutek ewidentnego zaburzenia świętego cukierniczego ładu. ale w końcu - ręka do góry kto umie kruszonkę przemieścić z wierzchu na spód nie żonglując tortownicą) stanęłam na klifie, by rzucić się w przepastną przepaść imienia cukierniczych miernot. z oddali wiatr przynosił urywki wielomiesięcznych alaskańskich nawoływań – idź do klasztoru, idź do .. tfu idź do serwisu, idź do serwisu. człowiek o lichej samoocenie nie zwykł był jednak zwalać tak szybko swoich niepowodzeń na czynnik nieludzki czyli na sprzęt. metodycznie jednak wykluczywszy klątwy, mączniaka zbożowego i zbuka w ingrediencjach, doszłam do ściany czyli konkluzji, że tak naprawdę została mi przed lotem w dolinę miernot jedynie bezpośrednia i osobista konfrontacja z piecykiem. tydzień z okładem zajęło mi namierzanie metryki pieca gdyż wydawało mi się, że pozostaje on nadal od ochroną rękojmi. zarówno w standardowych jak i niestandardowych miejscach, w których świstek ten mógł się ukrywać nie było po nim ni widu ni słychu. naszła mię myśl przepotworna, że oto być może spaliłam go wraz z pierwszym wypiekiem a jego popiół zeżarłam mlaskając. i gdy już miałam wycisnąć z jęczącej ściany stosowne walory rekompensujące wizytę fachowca, metryka sama wlazła mi w oko gdy szukałam kleju oraz korka do wanny. te ostatnie niestety nadal pozostają w ukryciu. umówiwszy termin u zduna przezornie nabyłam żrącą niemiecką chemię w celu ekstrapolacji z piekarnika śladów, które musiałyby fachowca natchnąć jedynie słuszna myślą, że oto klientka wzorem człowieka z kromanią wrzuca na ruszt mamuta w budyniu bez użycia foremki. jak powszechnie wiadomo chemia niemiecka jest jak wściekły atak hunów pod wodzą attyli (wiecie, że zszedł z tego padołka na skutek upojenia alkoholowego na własnym weselu? co się zresztą dziwić, to było jego trzechsetne własne wesel. bidulek). ale mówię wam, łatwiej najechać i rozgromić cesarstwo wschodniorzymskie niż usunąć obleczoną w cukier i tłuszcz zendrę z piekarnika. pół dnia z kadłubem w komorze grzewczej z druciakiem i w oparach niezwykle walecznych sulfaktantów i tensydów (niechybnie potomków attyli) przyniosło liche zwycięstwo obarczone wielkimi stratami (nie mam linii papilarnych – ale to akurat się może jeszcze kiedyś przyda) oraz śladami krwawej bitwy w promieniu wielu mil (wanna dekorem nadal przypomina przepiórcze jajo). opowieści koleżanki ju o błyszczącym po ablucji piekarniku napawają mię niepomierną zazdrością oraz, nie ukrywam, znacznym niedowierzaniem. zrezygnowawszy z oblania wnętrza pieca trudno dostępną wodą królewską usiadłam na otomanie i czekałam na fachowca, któren swoim punktualnym przybyciem wbił mnie w osłupienie by w tym czasie rozłożyć mi kuchenkę na kwarki, z których każdy jeden niósł w sobie lepką pamięć dawnych czasów. poczem zagmerał pół minuty we wnętrzu, dokonał resekcji spalonego termostatu i wstawił w to miejsce zupełnie nowy narząd przemyty nadmanganianem potasu. piecyk westchnął ukontentowaniem a ja jęłam wić wizje ciast o spodzie złocistym jak łanżyta o brzasku i kruszonce jak pole słoneczników o słońca zachodzie.
a ponadto będąc w sobotę na koncercie kyle’a estwooda doszłam do wniosku, że z czasem moje dziewczyńskie marzenie o chłopcu z gitarą subtelnie przeewoluowało w faceta z kontrabasem. taki to ma potencjał. słusznie Mistrz o nim pisał:

Szarp pan bas!
Bo jak pan nie szarpie –
krew się w nas
sączy zimnym karpiem.
Rwij pan bas!
Aż wyrzężę, że już pas.
Szarp pan bas!
Bo gdy pan go szarpie –
krew wre w nas,
charczą rytmu harpie.
Szarp pan bas!
Łup pan! Skub pan! Drób pan bas!
Jak pies
warczy w basie
struna w tym czasie
gdy pan ja z werwą rwie.
Jak bies
bas mnie kusi,
gdy go pan dusi –
szyję mu zręcznie ręcznie mnie.
Wal pan w bas!
Bo gdy pan nie wali –
pusto w nas
jak w nieczynnej Sali.
Wal pan w bas!
I szczyp, i mnij,
i skup, i rwij,
i szarp pan bas!

b.



poniedziałek, 6 sierpnia 2012

benia's adventures in wonderland

posadzenie mi w pokoju nowej koleżanki zdecydowanie nie wpłynie pozytywnie na jej morale. nonszalancko rzucam uwagi o różnych biurowych sytuacjach a potem się zacukuję, że ten typ wiadomości wymaga filtra, którego oczywiście nie użyłam. koleżance raz oczy się rozszerzają, raz blednie a czasem zachichoce. w ogóle jestem antypedagogiczna. oraz nie umiem trzymać rygoru. jeśli ktokolwiek potrzebuje rozpuścić załogę i doprowadzić ją do skrajnej deprawacji służę swoją skromną osobą. na szczęście mamy tu w firmie rewizora srogiego, który potrafi wdrożyć i utrzymać dyscyplinę. byłabym się jej lękała, ale za bardzo ją polubiłam (choć mi ciągle wkłada w oko wykałaczkę – musisz być bardziej asertywna. ba) . mam słabość do pewnych ludzi. w ogóle mam słabość do ludzi i nawet w zwykłej szui trudno mi szuję dostrzec. no wiem, powinnam zmienić nazwisko na prokrastynacja tadeuszowna naiwna. ale mam też nieoczekiwanie sukcesy. na forum uprawy roślin doniczkowych. obsmyczona z zielonego do łysych badyli chińska róża, 20-sto letnia weteranka (którą uprzednio do imentu na słońcu spaliłam do białości wystawiając na nasłoneczniony taras) postawiona w permanentnym cieniu (jak ją już tak obrzyndoliłam z resztek zielonego co to po dwóch dniach kompletnie padło w kryształowym wazonie z mineralną wodą) nagle wybuchła z siłą niespotykanej wegetacji i jęła z suchych badylków wykluwać zielone zawiązki w ilościach nieprzeliczalnych. a wszak już już stała wpierwej w czarnym worze przeznaczonym dla mpo. ale tak jakoś misie żal zrobiło. wywlokłam z wora, podlałam i o. bo każden zasługuje na drugą szansę. hibiscus też. w międzyczasie mały wypadzik w sentymentalne rejony.






dla tych co znają donoszę, że Ruda jak zwykle urocza, gospodarzami serdeczna, przytulna, rozklekotana boćkami, nocą świszcząca nietoperzami, wieczorem pachnąca maciejką i lawendą, obfita w śliczne cukinie, mięsiste pomidory i świeże zioła (wszystko natychmiast trafiło do gara z mielonym indykiem i teraz mam eden na języku).

b.


ps. dla Bambulu


wtorek, 31 lipca 2012

Wielopój


no i wyjechawszy na Mazury nie widziałam elżuni ze spadochronem. generalnie mało co widziałam poza zniczem, który ostatecznie wyjaśnił tajemnicę, niesionych przez wszystkie towarzyszące poszczególnym ekipom alicje z krainy czarów nocników. za to scenka rodzajowa zaobserwowana nad jeziorem z udziałem spalonych słońcem oraz etanolem tubylców spokojnie mogłaby stanąć w szranki o medal w dyscyplinie gimnastyki akrobacyjnej z drążkiem i traktorkiem. idę o zakład, że żadnej innej ekipie nie udałoby się wykonać tego numeru bardziej efektownie. był to swoisty rodzaj wieloboju, który swój początek niechybnie mieć musiał w jakimś miejscowym geesie, w którym nabyto, sądząc po stanie zawodników na etapie końcowym, znaczącą ilość płynów alkoholizujących. być może ilość tych płynów zdeterminowała użycie w celu transportu domowym sposobem wykonanego traktorka z silnikiem od młockarki i przyczepką zbitą luźno jednym gwoździem z kilku sztachet. prawdopodobnie załadowawszy płynne wiktuały ekipa powinna w najkrótszym czasie dotrzeć nad jezioro celem spożycia w prześlicznych okolicznościach przyrody zawartości przyczepki. tego etapu nie dane nam było śledzić gdyż nad jezioro dojechaliśmy , gdy na stromej skarpie prowadzącej do jeziora stał ten dziwaczny traktorek z pustą już przyczepką. a ponieważ była wczesna przedpołudniowa godzina chłopcy z ferajny musieli naprawdę pobić jakiś rekord w opróżnianiu opakowań. wyczerpujące to zadanie położyło ich pokotem wśród nielicznej acz rozentuzjazmowanej jeziorem miejscowej ludności.



i takich właśnie nasączonych zastaliśmy zawodników przybywając nad wodę. wkrótce jakiś sygnał emitowany na niesłyszalnej dla nas częstotliwości jął podnosić zawodników z murawy ku kolejnemu etapowi. gdyby umieścić tych panów w wirówce pralki i dać długi program z suszeniem włącznie po wyjęciu z bębna musieliby mieć zapewne ruchy właśnie tak zborne jak w trakcie tej zbiórki. przy okazji okazało się, że w cieniu świerków pod ławeczką zadekował się zawodnik całkowicie pozbawiony przytomności . potrącany, szturchany i wzywany do pionu przez kolegów z ekipy błagalnym „krzysiu, krzysiu, krzysiu” pozostawał odporny i nieruchomy niczym głaz narzutowy. w zasadzie powinnam powiedzieć niczym skała. była to ci albowiem niewiasta. powiedzmy, współczesna paralaksa krzysi drohojowskiej. jak ulał pasowałby do niej sienkiewiczowski opis: „… „…Wołodyjowski zbliżył się do Krzysi. Twarz dziewczyny była biała jak płótno, aż lekki meszek nad jej ustami wydał się ciemniejszy niż zwykle; pierś jej wznosiła się i opadała gwałtownie lecz Wołodyjowski wziął łagodnie jej rękę i do ust przycisnął; po czym ruszał czas jakiś wąsikami, jakby zbierając myśli, na koniec ozwał się z wielkim smutkiem, ale i z wielkim spokojem „wstańże krzysiu, wstańże. flaszki puste, nictu po nas, wstańże” lecz dziewczyna nie słuchała, drzemką swą zajęta…”. koledzy z ekipy podjęli jedyną słuszną decyzję, iż krzysię należy załadować na przyczepkę i w domowe odwieźć pielesze. w pełnej pomroczności alkoholowej uruchomili traktorek, zsunęli się nim po stromej skarpie między drzewami i nadludzkim wysiłkiem wykonali tytaniczną pracę ulokowania śpiącej niewiasty na rozpadającej się przyczepce. poczem nie bez trudności sami na przyczepkę się wgramolili i jęli traktorkiem trawersować stromą leśną skarpę gdyż wg. nich jedynie tamtędy prowadziła droga do domu. po drodze przyczepka kilkukrotnie zsuwała się ze zbocza wraz z całym bezładnym ładunkiem w kierunku jeziora ciągnąc za sobą traktorek z ledwo perkocącym silnikiem młockarki i kierowcą utrzymującym równowagę dzięki desperackiemu wczepieniu się w kierownicę. alkohol musiał mu potężnie wypłaszczyć optykę skoro miast kierować się na łagodny leśny dukt zaparł się z całym tym majdanem podjechać pionowo między drzewa. w międzyczasie z przyczepy zsuwali się prawem ukośnej grawitacji poszczególni pasażerowie a na koniec sama przyczepka rozpadła się na kilka zdezintegrowanych kawałków. krzysia tymczasem spała niewzruszenie niczym śpiąca królewna. ostatecznie drużyna oddaliła się zdezelowanym traktorkiem w las pozostawiając nam na pamiątkę kłęby siwych spalin i jednego członka śpiącego z butami pod głową w cieniu sosenki.

cała ta rodzajowa scenka wzbudzała niepomierną radość miejscowych korzystających z uroków leśnej plaży. byłby to więc może prześmieszny scenariusz dla Bustera Keatona albo Charlie Chaplina. byłby, gdyby nie był tak przerażający.

b.


środa, 25 lipca 2012

dezaktywacja-reaktywacja


5:30 pyk pyk i oczka otwarte. nawet zaklejenie ich skoczem nie generuje porannej drzemki. przekleństwo skowronkowatości. zaparzam kawę w transportowym kubku, zbieram zabawki i jadę do biura. i tu powoli mija mi zapał do celebrowania dnia. w okolicach południa z hukiem opada impet dziennej aktywności wraz z głową wykonującą w bezładnym stylu ruch dzięcioła w kierunku mostka . użyłabym szezlonga ale brak na wyposażeniu. aż tu nagle do biura przywiał nam zefirek naszego ulubionego projektanta ażeby zawiesić sztukę. tymczasem projektant mimo posiadania w dłoni planów , które ulęgły się w jego własnej głowie sam zawiesił się w niepewności swej i tak mi tu wisi i dynda od 45 minut. raaany. on chyba jednak jest inną formą życia. (albo się upalił kolendrą).opiekunie wariatów, zabierz go ode mnie zanim rozmacham nogę do woleja. oszywiście moje troskliwie pielęgnowane kwiatki niespodziewanie stanęły obrazom na drodze ku ścianie kością w gardle niczym twierdza warowna najeżona kulomiotami na drodze różokrzyżowców. a kysz mi od flory. i nie, nie nabędę sugerowanej cementowej donicy w kształcie nagrobka, noł łej. a jak mię bardziej jeszcze zeźli, to wsadzą dracenę do plastikowego nocnika w biedronki grającego piosenkę z teletubisiów. choćby mię samej za tą przyczyną zgrzytać miały ósemki.
b.

czwartek, 19 lipca 2012

Słuchając audiobooka, chapter one

no więc wydaje misie, że właśnie hugh laurie napisał moją książkę ;)

b.

środa, 18 lipca 2012

Konsumpcyjny atawizm jaskiniowca w natarciu


nabyłam. pół kila świeżej naocznie zmielonej wołowiny. i zamierzam zrobić burgera. bez bułki, bez majonezu, bez pomidora. sote – czyste mięcho. dodam jeno do środka kapary. bo tak. mam taką jazdę na mięso, że boję się spojrzeć na psa albo kota, żeby ich nie potraktować kulinarnie. nie ukrywam, że najchętniej bym tę wołowinę zgrilowała nad dymiącym ogniskiem ale przecież sobie na zrobię grilla w mieszkaniu. chlip. taki jakiś biedniutki ten sezon w kotleciki „mamy fasoli”. a przecież gdy ktoś raz zaznał tego smaku, szuka go jak w amoku gdziebądź. ale żadne gdziebądź nie oddaje tamtych walorów. pozatym stek mi się marzy, najlepiej taki t-bone lub porterhouse z młodego woła limousine. niech ktoś mnie zaprosi na stek’a z niepryskanej wołowiny. byle przed drugim sierpnia bo wtedy pełnia i nie ręczę za siebie.
b.

wtorek, 17 lipca 2012

dalekowzroczna antycypacja

po pięknym, upalnym lecie pachnącym truskawkami i świeżym koprem nagle i niespodziewanie a nawet wnet i znienacka nadszedł był słotny listopad i hojnie obdarowuje ludzkość swoimi deszczowo-temperaturowymi prerogatywami. ponoć podobnie jest także na daczy u ojca-dyrektora. no cóż. mi sorry. ja tymczasem pokładam głęboką jak jesienna depresja nadzieję, że nasze wakacje dostarczą jedynie słońca, lazuru błękitu i cevapcici do wypęku. ponieważ tegoroczny urlop jest z gatunku „hej ho, pełen spontan” , żadnych biur podróży, rezerwacji itp. Itd.itp, czyli „klapki na nogi, paszport w łapkę i hajda na koń” zanurzam się popołudniami i wieczorami w nabyty przewodnik ażeby ten spontan jednak nieco ukierunkować. już po jednej trzeciej przewodnika ( zresztą wydanie zupełnie ascetyczne, bez kolorowych zdjęć, bez komputerowej grafiki ukazującej przekrój modnego baru, bez barwnych wykrzykników i zmultiplikowanych gwiazdek nadających rangę „must see”) notując w kajeciku spontaniczne punkty podróży zaczynam niebezpiecznie grzęznąć w otchłani rozpaczy, z której wyciągnąć mnie może jedynie dodatkowe dwa, powiedzmy trzy tygodnie urlopu. gdyż albowiem, no jeszcze nie doszedłszy z północy do środka wybrzeża już mię się kajecik kończyć zaczyna. ślinię palcem kolejne kartki przewodnika wydanego na recycklingowanym papierze i coraz intensywniej przed oczami szumi mi szmaragdowe morze w skalistych zatoczkach, ślizgają się po czerwonych dachówkach średniowiecznych fortec promienie zachodzącego słońca a w nozdrzach mam zapach fig i oliwek. całą noc śnię, że tam jestem, wędruję górskimi szlakami, pływam katamaranem i objadam się pršutem w wiejskiej konobe. nie mam siły wykreślić ani jednej wynotowanej z przewodnika miejscowości, ani jednego parku krajoznawczego, ani jednego wodospadu i ani jednej wyspy. w kwestii selekcji zdamy się więc na los. (nie pogardzę empirią pt. czytelnika). tymczasem w dziale wskazówek praktycznych odnajduję konieczność posiadania dwóch trójkątów ostrzegawczych oraz dwóch par okularów słonecznych dla kierowcy. natychmiast moja wyobraźnia prowadzi mnie z romanem na wąskie serpentynowe wstążki dróg na skalnych półkach, których urwiste brzegi stromo spadają w otchłań silnie falującego za sprawą katabatycznego bora morza (andżela stała na klifie…) i wiem już po co te dwa trójkąty. otóż zanim na kolejnym zakręcie wąskiej , prawie jednokierunkowej drogi, mijana przez szalonych autochtonów z TYM palcem na klaksonie, zamrę w przerażeniu by nie jechać już więcej, zapamiętać: wyjść z auta i wystawić jeden trójkąt przed autem, drugi trójkąt za autem. potem przywrzeć do skalnej ściany i czekać pomiędzy na ratunkowy desant gopr or wopr. jeśli zaś chodzi i się tyczy dwóch par okularów słonecznych no to mam. mam nawet więcej. mam całą szufladę okularów słonecznych. szkopuł w tym sednie, że żadne się nie nadają do prowadzenia pojazdu , w zasadzie do niczego się nie nadają, gdyż mają moc pleksi, co przy mojej krótkowzroczności oznacza natychmiastową ślepotę i klasyczne rozmazanie konturów aż do całkowitego zanikaniem przedmiotów oddalonych więcej niż metrów dwieście. widzę wyraźnie, że nie obędzie się więc bez nabycia tych koszmarnych nakładek na okulary, przypominających siedzącego na nosie nietoperza. no chyba, że do tej pory wzrok mój ulegnie znaczącej poprawie, co w przypadku osób krótkowzrocznych nie jest wykluczone albowiem z wiekiem (czytaj: na STAROŚĆ) krótkowzroczność zanika. no i co, że na rzecz długowzroczności/długoręczności. zanim dojdzie do tego etapu, że misie z minusa zrobi plus musi nastąpić ten moment równowagi czyli wzroku doskonałego bez korekcji. i na ten moment przyda misie ta szuflada pleksiglasów, które zamierzam zabrać na urlop. ale to dopiero za ho ho ho.
b.

wtorek, 10 lipca 2012

Nawiedzony dom


tak się nieśpiesznie zastanawiam, obserwując z coraz większym zainteresowaniem nasze potknięcia pod nowym adresem, że jak tak dalej pójdzie, bez egzorcysty się nie obędzie. bo. to być nie może, ażeby każda pozornie prosta sprawa urastała tu do rozmiarów podwójnej trąby powietrznej zasysającej nasze plany i znikająca je w ciemnych czeluściach nigdziebądź-niebytu. nic, literalnie nic się nie udawa załatwić tu w kontentujący sposób. koleżanka udająca się niebawem na urlop postanowiła nawet w jego trakcie spisać (najprawdopodobniej) bestseller pt. „mein kampf mit tpsa”. jak tak się trzeźwym okiem przyjrzeć, to nasze perturbacje z tąże są tak niewiarygodne, że ten bestseller na pewno stanie w dziale „fantazy” lub „bliskie spotkania trzeciego stopnia z obcymi – polskie roswell na saskiej kępie”. system tej instytucji pochłania jak czarna dziura nasze interwencje w kwestii braku dostępu do świata wirtualnego. po wielokrotnych i wielostronicowych elaboratach/protestach/donosach/naganach i groźbach wypluwa z siebie co jakiś czas postaci człekokształtne przebrane za monterów, które się nam ukazują w zupełnie niespodziewanych porach dnia, rozsiewają zapach siarki w biurze i niezauważone znikają bez śladu wśród rozbabranych kabli. zamówiony przez capo di tutti capi kompletny serwis obiadowy ze srebrnym (szit!) ślaczkiem i dzbanuszkiem do sosu worczester nagle dematerializuje się i zostaje nam jeno nadać w eterze „ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie”. fachowcy od wiszących ze ścian kabli i nie zawiśniętych nadal żyrandoli przemykają chyłkiem w cieniu ogródka obrzynając boguduchawinne gałęzie starych sosen i znikają z naręczem igliwia nim wstanie świt. pani małgosia, pragmatyczna do bólu, która nam skrzętnie sprząta poremontowe pobojowisko, co jakiś czas klepie zdrowaśki i pryska w powietrze ajaxem. jacyś obcy łażą nam po schodach z czerwonym laserem generując obrazki rodem z mission impossible gdyż w miejsce i zamiast prymitywnych drewnianych szczebelków poręczy ma niebawem ( słyszycie ten przekąsny chichot domu?) stanąć zbrojona szyba, wizerunkowo korespondująca z betonowymi ścianami. co w rzeczywistości oznacza brak barierki. na schodach. brak barierki. oddycham do torebki. już nigdy po tych schodach ja ni wejdę ni zejdę. dodatkowo mrożący krew w żyłach widok parteru na durch z drugiego piętra napawa mnie już dziś kolebaniem zastawek. listonosz nigdy tu nie puka, tylko zostawia naręcza korespondencji w krzakach aksamitek. zmywarka nie suszy naczyń a płyta kuchenna sama się załącza. w „ogródku” maluśkie ptaszki z wrzaskiem polują na wiewiórkę a za ścianą ktoś wygrywa na pianinie nokturny, które słyszę tylko ja. ponoć to osiedle budowali w ramach resocjalizacji recydywiści. w miejscowej prasie brak śladów o zaginionym brygadziście ale się nie zdziwię, gdy jego ektoplazma kiedyś przesączy nam się z kielnią przez dziurkę od klucza drzwi na ament zamkniętego garażu. a kto ma biurko podle tych drzwi? no właśnie.
i na deser znowu pożarłam się z moim indolencyjnym germańskim serwisantem. musiały niechybnie lecieć fluorescencyjne iskry w trakcie naszej interlokutacji, gdyż aż mu jego przełożony z rąk wyrwawszy słuchawkę jął mi w łagodne słowy redukować toczoną pianą adrenalinę. jutro zamierzam więc zawiesić na wszystkich klamkach czerwone wstążeczki i okadzić biuro białą szałwią.
b.


ps. a w suplemencie mój outlook pokazuje datę o jeden dzień do przodu i bieżącą korespondencję wyświetla w folderze "jutro". niestety nie obejmuje to wyświetlania wyników lotka . bu.