środa, 24 września 2014

Podszept

Szanowne Państwo z pewnością przeczuwa, ba, nawet wie, że oto nadchodzą słotne, długie jesienne wieczory gdy za oknem mrok zapada znienackiem chyżym a koc z głębin szafy woła „mnie, mnie weź!”. kalendarz swoje wi,
i choćby przyszło tysiąc atletów
i każdy zjadłby tysiąc kotletów,
i każdy nie wiem jak się opierał,
to jesień z zimą mocniej napiera.
i na ten to czas, bezmała licząc skromnie acz statystycznie sześć bitych i smaganych wiatrem po sinym licu miesięcy, należy się przygotować. solidnie. są tacy, co natenczas jak bociany wylatywają do ciepłych krajów. są i tacy, co igliwiem napełniwszy brzuszki udają się w sen zimowy aż ich nie obudzi piosenka Włóczykija. Ale. dla większości z nas wielkimi krokami rozchlapując kałuże przyciężkim walonkiem „nadchodzą znów wieczory sałatki nie jedzonej, tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół”
i ja mam dla Szanownego Państwa absolutnie doskonałe antidotum, o którem wszak już Starsi Panowie napomknęli iż:

o, jakżeś bliska chwilko,
jesienne pachną kwiaty
a my pragniemy tylko
już tylko tej herbaty
za oknem deszczyk sypnął -
arrivederci lato
gdy wtem drzwi cicho skrzypną
i witaj nam, herbato

a Franio Sinatra idąc za ciosem podpowiadał(do końca, jako angielski tumanus, nie wiem co, ale kawa tam była na pewno):
Way down among Brazilians
Coffee beans grow by the billions
So they've got to find those extra cups to fill
They've got an awful lot of coffee in Brazil

bo proszę ja Szanownych Państwa te jesienne wieczory bez dzbanka aromatycznej herbaty i/lub kawy będą jedynie udręką pełną zgniłych miazmatów liści.
więc.
nasączajmy się herbatą i kawą zamotani w miękkie koce. niech nas otula woń herbaty malinowej, herbaty z domieszką goździka i imbiru, pachnącej cynamonem i wanilią. niech nas kołysze czule kawa o smaku marcepanu, wiśni i tiramisu. a gdyby ktoś chciał dotrzeć do nieodległych źródeł tych kojących aromatów, to uprzejmie i serdecznie polecam przemiły sklepik* gdzieżem niejedną filiżankę już zapełniła wonnym naparem. mają tam taki bezmiar herbat i kaw, że nie tylko oczopląs ale i smakopląs mógłby nas tam pokonać. ale. nie pokona. albowiem. za ladą tegoż sklepiku znajdziecie niezwykłego Subiekta. Subiekta, który o kawie i herbacie wie tyle, że mógłby napisać kawowo-herbaciany almanach, tezaurus i glosariusz z bogatymi przypisami na szerokim marginesie. ten Subiekt wyprowadzi Was z rozterk wyborów prostą ścieżką ku smakowi idealnemu. ba. on podpowie jak parzyć, jak mielić, skąd moc i aromat (które wzgórza nasłonecznione oddają naturze najsmaczniejsze bogactwo smaków liści zwijanych o świcie), czemu usypia lub czemu pobudza. i po wizycie w tym sklepiku już raczej koślawo spojrzycie na herbatę sznurkową maczankę i kawę trzywjednym (o!fuuuuj).i niech Was bynajmniej nie zdziwi czasem punkowe oblicze Subiekta w tiszercie „Dropkick Maurphys”. bo przecież i ciocia Zosia ( ta co ma skrzekliwego ratlerka), i pan Waldek z gazowni i Krycha z mięsnego i prezes z (cięcie-cęzura)... i punk lubią, znają i pijają dobrą kawę i herbatę.
polecam wszystkim serdecznie a w szczególności moim gościom, których oblicze odsłania mi statystyka bloga: Pani z Norwegii, tak tak własnie Pani, Panu z USA, Panienkomi kawalerom z Włoch oraz Koledze z Australii. no nie bądźmy tacy drobiazgowi. w erze lotów ponaddźwiękowych machin macie przecież do sklepiku ot, rzut średniogabarytowym berecikiem.
Jesień nadejszła a zima tuż tuż za rogiem drapie w okna zimnym paluchem porannych przymrozków. czas napełnić ciepłym aromatem imbryki i kafetiery.
b.


* jeśli kto ciekaw: Sklepik „Raz kawa, raz herbata” (o ślicznym logo, co go oczywiście nie mogę dodać, więc dlatemuż link www.razkawarazherbata.blogspot.com, dla facebookowców też oczywiście https://pl-pl.facebook.com/pages/Raz-Kawa-Raz-Herbata/565798490135621 ) na warszawskim Bemowie, targowisko róg ul. Wrocławskiej i Powstańców Śląskich, pawilon 234.


ps. tak, wiem, nie umiem dodawać ani linków ani zdjęć etc. no i co z tego, pf.

wtorek, 23 września 2014

Zabrałeś mi lato, nie dałeś nic w za to


pierwszy dzień jesieni lekcję odrobił na bdb+. poranek podciągnął mój stary zaokienny termometr do 9 stopni Hg, choć mówią że w słupku nie Hg a szpirytus. HaGoWie. zresztą. organoleptycznie nie sprawdzałam. udałam, że niedowidze i wyszłam w mrok w sandałach. ała. roman nie miał nic przeciwko natychmiastowemu nagrzaniu do 24.5 i tylko mrugnął porozumiewawczo, że mało w baku i albo zimno i dojadę albo ciepło i se dopcham. dojechałam. społeczeństwo w biurze było tak zdegustowane aurą, że postanowiło kontestować. obecność ekspresu do kawy, oraz, co równie ważne, kawy do tegoż (co nie jest normą bynajmniej, zaś gdy obecności kawy bolesny deficyt wówczas nad ekspresem zawisa społeczeństwo nieruchomo i z wzrokiem błędnym oraz miną tak skonfundowaną, jak u tego misia co zagląda a im bardziej zagląda tym bardziej nie ma i co teraz, mamusiu? redakcjo? prezesie? jak żyć? ) sfokusowało kontestację w kuchni . taki, hm, współczesny archetyp zapiecka. ponieważ nie samą kawą człowiek żyje, w celach antydepresyjno-jesiennych wyszarpano z głębin szafek ostatnie zapasy omszałych czekoladek, sucharowe ciasteczka o niewiadomej proweniencji a na koniec wylizano gremialnie słoik miodu i wyżarto cukier trzcinowy a opakowanie solidarnie podzielono na równe strzępy. przez chwilę trwały nawet debaty nad użyciem flaszek z wiśniówką wzgl. uwarzenia grzańca ale pogoniłam machając prze nosami kalendarzem z mającymi dopiero nadejść zmarzliną i szronem na rzęsach. dało się zauważyć w społeczeństwie asumpt do pomruku niezadowolenia i rebelia zawisła na lichym włosku. podszedłszy (ach, imiesłów mój kochany) społeczeństwo podstępem (jednocześnie wyrywając siłą flaszki z wielu dłoni) napomknęłam o zbliżającym się wszak milowemi krokami październiku, kiedy to od lat, uświęcony tradycją (nie wykluczam, nie potwierdzam i nie przeczę konotacjom z wieloletnim celebrowaniem rewolucji październikowej) odbywa się nasz doroczny piknik z pieczonymi teutońskimi kiełbasami polewanymi suto (zakazanym z powodu aberralnego nomenklaturowego zakazu w Germanii ) sosem cygańskim oraz wszelkiej maści nalewkami. społeczeństwo rozmarzyło się chwilowo we wspomnieniach zwiotczając uścisk na flaszce, a ja poczułam, że właśnie nastawiłam na siebie samą wnyki i już wsadziłam w nie nawet stopę w sandale. przezornie nastawiłam więc alarm w telefonie pod hasłem: bigos, sałatka jarzynowa (kartoflaną z powodu niedostatecznych oczywiście kompetencji zrzucam na karb o-d) i grzybki marynowane na okolicznościową datę zsynchronizowaną z urodzinami naszego ojca-dyrektora (niech mu ręka lekką będzie w przydzielaniu premii). wyartykułowana sylabami data urodzin capo di tutti capi nagle wyrwała społeczeństwo z chocholego kiwania zbiorową konstatacją, że w zasadzie postać ta jawi się im na horyzoncie jeno bladym, wspomaganym licznymi absencjami wspomnieniem a tym samym wizja na imprezę z teutońską kiełbasą zaczyna spełzać w zarodku (i tu wzdech rozpaczy uniósł dach wraz z kominem). bowiem faktycznie ojciec dyrektor nie bywa. znaczy bywa. ale u nas raczej nie. nie jest to bynajmniej powód do smuty narodowej generalnie. jednak jako bezsprzeczny przyczynek do imprezy mógłby się nam tu przydać. aczkolwiek, odnotujmy tu historiograficznie, że o-d z niewiadomych eksplikacji oraz pobudek zarzucił audytowanie własnych włości od czasu jakiegoś. normatywnie rzecz ujmując, dość znacznie długiego jakiegoś. najsampierw zrzuciliśmy to na karb hałaśliwych robót drogowych pod oknem ( ja pod twoim oknem trzy godziny młotem, walę w asfalt hej hej hej). potem zrzucilim to na karb rewitalizacji terenów zielonych (czytaj: bezszelestny siew trawy na ogrodzie- znaczy na wypłaszczonym wałkiem ugorze- ale może ojciec-dyrektor uczulon na wiechlinowate i unika przycznka wysięku siennego). ostatecznie nie dotarliśmy do pragenezy absencji. ustaliliśmy jednak jednogłośnie, że with or withaut you impreza się odbędzie a komitet organizacyjny ma nam wydrukować w kolorze plakat z w miarę aktualnym wizerunkiem ojca-dyrektora (szkoda, że wydrukowanie kiełbasek nie działa tak sensualnie), które rozkleimy na posesji. co w sumie racjonalne jest i wielce praktyczne, aby gdy jednak kiedyś się tu nam zjawi, nie pomylić go z kurierem lub dostawcą pizzy.
b.

wtorek, 16 września 2014

o ziemiaństwie poniekąd

to co się dzieje w naszym przybiurowym ogrodzie jest tak niewiarygodne, że mamy spore sińce na czole w kształcie pytajnika z wykryzknikiem od podszczypywania: jest li to azaliż prawda czy jeno zbiorowa fatamorgana. albowiem. zgoła już trzeci roczek przelatywa, gdyśmy tu osiedli a nasz administrator kochany codziennie obiecywał, o ho ho, jaki tu piękny ogród będzie. Wilanowskie alejki, gdyby go zobaczyły, sczezłyby z zazdrości i zapadły się na południową półkulę. a temczasem przez trzy lata za oknem panował chaos muldowatych wzniesień bogato obrosłych perzem i mleczem a w pośrodku królowała gigantyczna karpa po starej topoli co nam żem ją burza dwa roki w tył powaliła gruchocząc jedno auto i pół ogrodzenia. wzdłuż którego wystawały rachityczne i pożółkłe cmentarne tuje. pośród sąsiednich ogrodów wypielęgnowanych i wykrochmalonych jak serweta do święconki był nasz ogród solą w oku co poniektórym, którym zawdzięczamy bliższą i całkiem miłą znajomość z lokalnym przedstawicielem straży miejskiej. aż nadejszła ta wiekopomna chwila. topolową karpę, wykopawszy najprzód sześcioma rękoma dół głęboki na trzy sążnie usunięto a dół zakopano. choć jeszcze chwila a mielibyśmy idealny skrót do naszych dostawców z Chin, od których tradycyjną pocztą pneumatyczną z pominięciem cła zamierzaliśmy sprowadzać ta dziurą w ziemi import takich rzeczy do robienia ząbków w kółkach. zaraz potem pojawiła się glyboglezarka oraz przytoczył się walec i wszystko wyrównał. a dzisiaj posadzono wzdłuż ogrodzenia takie tycie tyciuchne krzaczunie, co to mają w maju eksplodować wegetatywnie w gęsty a olbrzymi żywopłot (chyba to podleją wysoko stężoną somatotropiną, albo co). a w niedalekich planach (pan administrator kochany mówi, że do końca września. o roku nie wspomina. cwaniaczek)jest rekultywacja, utrawnikowienie murawą deptanioodporną, sadzawka z łabądkiem i złotym karasiem, bluszcz pnący po drabinie społecznej , romantyczna ławeczka pod ażurową latarnią z żeliwa szarego i całodobowe dyżury wielobarwnych motyli nad rabatą zimoodpornej orchidei. tak więc powodów do szczypania mamy aż nadto. obawiamy się, że na finiszu, w tej części stolicy zbraknie okulistów, którzy naszym sąsiadom zblednięto oko będą na powrót rekonstruować musieli. tymczasem miast się oddawać pracy, pokładając łokcie na parapetach patrzymy z niedowierzaniem i słuchamy czy rośnie niedeptalna trawa. a miejscowa wiewiórka przygląda się ciekawie w nadziei, że ktoś tu posadzi fistaszki.
wziąwszy za przykład, posadziłam sobie pod domowym tarchomińskim oknem tuzin cebulek zjawiskowych holenderskich tulipanów. jak się przyjmą, w przyszłym roku posadzę zagon buraków i jarmużu. a za dwa lata zapalikuję kozę na twaróg i posieję paprykę na ajwar, splantuję awokado i zaprowadzę w wiadrze niewielką hodowlę krewetek. czy ktoś wie, jak się uprawia majonez?
b.


środa, 10 września 2014

a w górach już (ponoć) jesień


o Casanova Lerrone, gdzieśmy mieszkali piszą, że liczy 7.065 mieszkańców. nie wierzcie. według naszych wnikliwych, tygodniowych obserwacji liczy 7 a w porywach 7,065 mieszkańca, kilka kotów i tysiące cykad. podobnie jest z sąsiadującymi wioskami, gdzie stare budownictwo mieszkalne mogłoby służyć za scenerię filmu o opuszczonych dawno temu miejscach. w oknach omszałe szyby, na podwórkach porozrzucane doniczki i stuletnie krzesła bez co najmniej jednej nogi. trudno ocenić od ilu dziesięcioleci domostwa się rozpadają, krusząc wokół pył z piaskowca czy gliny, możliwe że podtrzymywane jedynie pnączami bluszczu i winorośli oraz siłą rozpędu średniowiecznych budowniczych. i tylko ogródki z wypielęgnowanymi grządkami warzywnymi świadczą o obecności. ale. równie dobrze może to być teren eksperymentalnej uprawy fitogenetycznej prowadzonej na odludzi przez marsjan, choć jeśli wszechświat jest nam podobny to raczej przez wenusjanki. oddajmy jednak rzeczy osąd sprawiedliwy, że tym wsiom-miasteczkom nie brak uroku i podnoszącej gęsią skórkę na sztorc tajemniczej aury. zwłaszcza, że są w sposób niezwykle widowiskowy poprzyczepiane do stromych zboczy i wiodą do nich serpentyny dróg szerokich/wąskich na jednego osiołka z wiązką chrustu na posiwiałym grzbiecie. względnie na skuter mocno ściśnięty chudymi szkitami. po wizytacji regionalnego kurortu Alassio domniemywam, że wszyscy mieszkańcy na czas lata przenoszą się na nadmorski deptak, gdzie w oparach kawy, frutti di mare i olejków opalających kontemplują zachody nad liguryjskim morzem, które podobnie jak w Chorwacji nie jest zorientowane w kwestii immanentności generowania fal, tylko plaskate jest i trochę nudne. plaże zaś, wypełnione do szczętu geometrycznie i symetrycznie wytyczonymi rzędami leżaków z parasolkami czynią naszym nadbałtyckim reminiscencjom dzikich plaż jakiś taki dyskomfort i absmak. wąskie są jak stringi. jeśli piach to w odcieniu marengo (czytaj bury gołąb utytłany w błocie), jeśli brak piachu to nadwyżka kamyczków w tonacji zużytego zmywaka. a korzystających z dobrodziejstwa kąpieli w morskiej kipieli/topieli tambylców prawie nie odnotujesz. preferują snadź leżakowanie w zdyscyplinowanych rządkach. co kraj to obyczaj. i bynajmniej nie zżymam się na plaże bowiem wiedziały gały co będą brały i wcale nie plaże były naszym celem. choć i oczywiście gnani podzwrotnikowym upałem zamoczyliśmy kupry w morzu razy kilka, a najbardziej piękne morze szmaragdowe, ciepłe i o dnie piaszczystym spotkaliśmy w okolicach Bergeggi, które to miasteczko chcieliśmy zobaczyć z samego jego szczytu ale się okazało, że szczytu miasteczko jakby nie posiada ino pnie się i pnie i pnie wciąż wyżej a tymczasem do morza o kuszącym błękicie i pożądanym chłodzie w zenicie coraz dalej i dalej. no. tośmy przestawili romana w tył zwrot i zjechaliśmy ku morzu. tu na nas czekał zonk w postaci gigantycznego odpłatnego (z któregośmy wymyknęli bez uiszczania, gdyż system opłat przerósł był naszą inteligencję a uprzejmy carabinieri zoczywszy nemtudom na naszych obliczach litościwie, bez uiszczenia, otworzył nam szlaban już po moczeniu kupra) parkingu na tyłach portu. no ale przecież kilka tysięcy samochodów i ich pasażerowie nie może się mylić. tu musi być wszak dobra plaża. zaparkowalim, wdzielim kąpielowe i poszlim. woda morska była boska a na deser w środku dzikiej, choć gęsto zaludnionej plaży wyrastały znagła i niespodziewanie prysznice z wodą słodką, więc zmywszy świeżo nabytą sól liguryjską wróciliśmy na parking. gdzie się okazało, że gnani nieodpartym imperatywem kąpieli w kipieli zostawiliśmy otwarte auto. ale nie, że niedomknięte. rozwarte. na całą dopuszczalną szerokość. a w środku. dokumenty, portfele, karty kredytowe nieco już wojażem uszczuplone ale jednak. i nikt, literalnie nikt tego nie tknął był. wysnuwam, że szczytowa godzina sjesty ubrana w wysokie rejestry temperaturowe a tym samym nieobecność ludzkości na parkingu oraz święty Brunon Kartuz opiekun obłąkanych sprawili, żeśmy nie potracili cośmy potracić bezrozumnie mogli. i dzięki temu szczęśliwemu zbiegu okoliczności stać nas było na kolację w klimatycznej knajpce Osteria, położonej w zasadniczo głębokiej nicości, a jednak o rzut dorodnym melonem od naszej kwatery, pośród gajów oliwnych i krzaków papryki. cykady grzmociły w tymbalowe odwłoki jak oszalałe, wieczór nadszedł łagodnie, przemieniając upał w ciepłą rześkość a kelner ślicznie mówił po angielsku, choć prawdopodobnie nic w tym języku nie rozumiał. złożyliśmy zamówienia podpierając się nieco podręcznym słownikiem polsko-włoskim (i nie, nie był to dział : rozmówki na poczcie/w aptece/w mydlarni), mniemając naiwnie, że tu w Ligurii to język powszechnie znany i używany. błąd, błąd, błąd. nie każden otóż ostatecznie niestety dostał swoje wymarzone danie. w miejsce oczekiwanej potrawki z rybą podano na przykład zupę z ośmiornicą i kalmarem a szpinak okazał się być niepokrewny w żaden sposób ze słowiańskim (fakt, był absolutnie paskudny). za to przystawki, których pochodzenia ku memu żalu wielkiemu, nie odszyfrowaliśmy do dzisiaj, były absolutnie przepyszne. generalnie na tych „nietrafieniach” skorzystałam z euforyczną rozkoszą. bo. jeśli w jakiejś potrawie wystaje choćby kawałek macki, krewetki czy małży (czytaj : koce)a zamawiający z nieskrywaną odrazą oraz wyraźną konsternacją odsuwa półmisek łkając nad swym głodnym losem to ja owszem. chętnie się takim półmiskiem zaopiekuję. dzięki językowym nieporozumieniom w dziedzinie gastronomicznej nomenklatury mogłam więc wylizać do dna zupę z kalmarów i plater z grilowanymi owocami morza. mmmmlask. tak mi róbcie. a tymczasem obok przy suto zastawionym stole bawiła liczna rodzina rosyjskich oligarchów, których dzieciątka głośno siorbiąc z przytupem zasysały krewetki. taki pejzaż, taka gmiiiiina.
b.