wtorek, 30 listopada 2010

auć

ja piernicze !!!
franek wlazł na 3,1465.
idę się zapisać do wojujących antyglobalistów.
i zapalę lawendową świeczkę na zaś św. Franciszkowi. bowiem nie mogę znieść, że moje starzejące się z roku na rok (bo blok, nie dworek), obłożone kredytem mieszkanie jest z dnia na dzień wbrew prawom logiki coraz droższe i droższe i droższe. i w tym kontekście – w obronie mojego portfela pójdę w prymitywny koniunkturalizm i cyniczną hipokryzję.
jeśli jeszcze w kolejce po cukierka do cioci unii łapki wyciągnie portugalia i hiszpania to franek wystrzeli w kosmos . ... na szczęście prace przy północnym są całkiem zaawansowane.

b.

niedziela, 28 listopada 2010

figliki biurowe

poślizgiem po kulturalnym weekendzie była artystyczna aktywność w pracy. korzystając z będących na podorędziu materiałów oraz natchnięta myślą o nadchodzących świętach skonstruowałam rzeźbiarsko-przestrzenną instalację, która nazwałam pre-christmas-autumn –tannenbaum. instalacja całkowicie zaspokaja wymogi ekologii i recyclingu gdyż składa się w słusznej mierze ze zwoju papieru pakowego, serwetek, papieru toaletowego oraz biodegradowalnych skórek z mandarynek. za stelaż instalacji posłużył stojakowy wiatrak. ojciec-dyrektor – zawojowany miłośni sztuki współczesnej, nawet tej daleko eksperymentalnej, ujrzawszy moje dzieło stanął w stuporze i trudno skrywalnym zachwycie. zapytana o źródła natchnienia omalże nie omieszkałam bąknąć, że to wszystko z nudów droga redakcjo. z nudów. ależem się w stosownym momencie ugryzła w język mój niemiecki i tylko skromnie spuściwszy oczęta wachlującym łopotem przerzedzonych rzęs odrzekłam, że praca mym natchnieniem jest wszakże. natchnieni sztuką i wewnętrznym kreacjonizmem rozwinęliśmy koncepcję ożywienia instalacji za pomocą włączenia wiatraka i tym samym twórczego przejścia od sztuki statycznej do sztuki dynamicznej. premierę ożywienia instalacji ustaliliśmy na świąteczne spotkanie, kiedy to instalacja zostanie obsypana sypkim złotym brokatem tak by jego błyszczące kryształy unoszone powiewem mogły swobodnie penetrować biurową przestrzeń niosąc ze sobą przesłanie symbolicznego zjednoczenia nas w świetlanej przyszłości. podczas gdy nasze twórcze idee eskalowały w kierunku wystawy w nowojorskim MoMA, kolega, będący przykładem zagorzałego pragmatyka kierującego się przekonaniem o wyższości sztuki pojmowanej tradycyjnie pobożemu (czytaj: jeśli obraz to portret dziadka, jeśli rzeźba to klasyczna grupa laokona, jeśli piosenka to „parostatkiem piękny rejs”) nad konceptualną , znacząco stukał się w czoło ołówkiem po czym zbeszcześcił moje dzieło sztuki dowiesząjąc nań skórkę od banana, półkozaczki pani M i plastikową butelkę po cisowiance. przyszło więc i mi, jak wielu niezrozumiałym przez kulturowych ignorantów artystom, zmóc się z haniebnym dyskontowaniem mojej sztuki i sprofanowaniem jej czystej idei . wybaczyłam mu, bo i cóż on winien, że mu się w stosownym czasie nie rozwinął ten czy inny zwój i empatia dla Twórcy. tymczasem instalacja ta natchnęła mię pewnym pomysłem i w celu jego urzeczywistnienia przeeksplorowałam w piątek kilka sklepów potocznie zwanych środowiskiem naturalnego występowania człowieka z practicera/castoramy/lerua (współczesna ewolucja pojęcia człowieka z cro magnon). ale na razie o tym cicho sza. bo to niespodzianka ma być. powiem tylko, że powinna grzechotać, świecić, a co most important – powinna dać się zjeść w nadchodzące adwentowe wieczory.
oraz chcę jeszcze donieść, że zaskarbiona u ojca-dyrektora instalacją jesiennej wizualizacji bożonarodzeniowej choinki przychylność poniekąd uratowała mi rzyć przed wyrzuceniem nabruk. otóż bowiem ojciec-dyrektor zszedłszy (przypominamy ulubiony imiesłów ...) z wysokości swojego gabinetu ku nam maluczkim na rutynową inspekcję natknął się był w kącie na pokaźną rurę żelazną, którą uznał za środek bezpośrednie obrony płci nadobnej przed złoczyńcami czyhającymi tu w biurze na owąż nadobną cześć. poczem wpadł w filozoficzny nastrój i wygłosił płomienną mowę zakończoną łzami w oczach i sentencją skierowaną do upośledzonego w percepcji sztuki nowoczesnej kolegi że ” no i niech pan powie, kim byśmy my mężczyźni byli bez niewiast na tym świecie. bylibyśmy zerem, nothing byśmy byli”. na co ja, błyskając opętanym refleksem, odmruknęłam znad furkającej pod palcami klawiatury „ein grosses nothing bylibyście, indyd”. w milisekundzie powietrze w biurze zlodowaciało a ojciec-dyrektor przygarbiony podreptał do swojego gabinetu na pięterku murmocząc pod nosem, że jednakowoż było to trochę z mojej strony „ubermutig” (swawola w niebezpiecznej kompilacji z pychą i bezczelnością). przeanalizowawszy swoją błyskotliwą wypowiedź solidnie się zasępiłam, bo dalibóg nie było moją intencja sponiewieranie ojca-dyrektora ad persona a raczej jeno per procura. więc. wykazałam skruchę oraz zwaliłam wszystko na wtórną pomroczność, do której doprowadziła mnie sztuka konceptualna i zameldowałam gotowość poniesienia konsekwencji. ojciec-dyrektor okazał szeroki wachlarz łaskawego wyrozumienia i darował mi szafot pod warunkiem, że poza nabyciem złotego brokatu uwarzę kapusty z grzybami na nasze świąteczne spotkanie. i tak to brokat i tegoroczny grzybny urodzaj uratowały mi rzyc(ie).

b.

niedziela, 21 listopada 2010

doniesienia kurtularne

ten weekend sponsorowała literka k jak kultura. najsampierw nocny „Harry Potter i insygnia śmierci”. no nei wiem. niech pan scenazysta napisze mi jakąś alternatywną część ostatnią. bo drugiego odcinka w stylu mrok, strach, krew, łzy nie zdołam unieść zachowując zdrowie psychiczne i nie próbując sobie wypruć żyły w kinie kluczykami od romana. pasaże przerażająco smutnych smyków na tle skalistych sino-bagiennych pustkowi i gęste jak smoła wszechpanujące ZŁO. dzieciom pamiętającym słodkie i magiczne sceny z ekranizacji pierwszych tomów HP oraz atmosferę beztroskich zabaw z trzygłowym potworem, upiorną martę z kanalizacji hogwartu i bezgłowego nicka lepiej postawić na ten film kategoryczny szlaban pod groźbą wydziedziczenia i urwania od internetu na najbliższe trzydzieści pięć lat. z każdą minutą filmu wbijałam się w fotel coraz głębiej i głębiej i tylko obowiązek odwiezienia do domu moich małoletnich współoglądaczy wstrzymał mnie przed wywrzeszczeniem na całe kino bulgoczącego we mnie przerażenia i wybiegnięcia z kina wprost w ramiona jakiejś landrynkowej komedii romantycznej, a niechby i szczytu fabularnego kretynizmu. bo jeśli chodzi o horrory, wolałabym jednak obejrzeć raczej piłę 666, po której wygenerowany wstręt i strach mogłabym natychmiast po seansie strząsnąć z ramion podczas gdy jeszcze długo po upuszczeniu kina czułam oddech przyczajonych do ataku na świat dementorów. pani Rowling, czemu pani to napisała – bo zupa była za słona?
powrót z kina o 1:30 nad ranem oznacza w oczywistej konsekwencji jet leg z klasycznym objawem zaburzenia snu. no to co. ponieważ o tej porze w telewizorze lecą tylko pionowe wielobarwne paski lub marne pseudopornosy zaprosiłam do łóżka pana Manna, który nie został saxsofonistą. no nei wiem. najpierw się na autora obraziłam. chyba liczyłam na więcej. pogodna opowiastka o tym jak zafascynowanie rockandroll ‘em otwiera zaryglowane przed nieustosunkowanym śmiertelnikiem drzwi a to do źródeł muzyki a to do eteru a to na sceny amfiteatrów. jak dla mnie lektura obowiązkowa dla pokolenia, które zaposiada ulubioną muzę jednym czy dwoma kliknięciami (pszprszm jestem staromodna, zapewne nie klikają bo mają ekran dotykowy) w internetowy matrix i zachwyca się utworami nie mając fioletowego pojęcia o tym, że stanowią zgrabnie zaaranżowany cover utworu, nagranego, gdy nie był nawet jeszcze dwoma paskami na teście ciążowym a jego rodzice prawdopodobnie ewoluowali właśnie ochoczo z moruli w balstulę. a potem w sumie się odobraziłam. bo pan Mann jest niezwykle konsekwentny i naprawdę napisał tylko (buuu) to, co w przedsłowie zapowiedział: opowieść o poznawaniu świata muzyki. ni mniej ni więcej (niestety).
a gdy nadejszła niedziela poszłyśmy sobie na wystawę „Amerykanin w Warszawie. Stolica w obiektywie Juliana Bryana 1936–1974”. na co dzień jestem równie ckliwa, sentymentalna i uczuciowa niczym metalowa skrzynka na narzędzia. dziś zdążyłam przekroczyć progi wystawy i coś mi wewnątrz pękło. Warszawa w trakcie i po wrześniowych bombardowaniach a.d. 1939 . pierwsze trzy zdjęcia i byłam ugotowana. łzy mi popłynęły jakbym sobie do oczu wsadziła po dorodnej czuszce. a przecież wychowana w kulcie celebrowania każdej powojennej dekady, nasączona za młodu „Kolumbami rocznik 20” , „Miastem nieujarzmionym” i archiwalnymi odcinkami Polskiej Kroniki Filmowej powinnam być zaimpregnowana na ten rodzaj wzruszeń. nic z tego. zdjęcie: dwóch małych chłopców w krótkich spodenkach i kusych paltocikach ciągnie przez powrześniowe zgliszcza Warszawy sanki. kap. zdjęcie: grupka dzieciaków na gruzach Warszawy – na pierwszym planie chłopczyk w jednym tylko bucie. kap. zdjęcie: w oknie zrujnowanego domu strzępy firanki i twarz przejmująco smutnej kobiety o pięknych rysach a przed nią zwrócona twarzą do operatora figurka Matki Boskiej. kap. kap. kap. ja wiem, że na świecie było i jest tyle przerażający nieszczęść i katastrof i dramatów. ale. zrujnowaną wojną Warszawę i tragedię jej mieszkańców musiałam w jakiś niewytłumaczalny sposób odziedziczyć w genach. swoista pamięć doznanego przez TO miejsce cierpienia tkwi utajona pod moją skórą i wypłynęła dziś strumieniem łez pobudzonych fotografiami Juliena Bryana.









a w okolicach północy odkładam na stolik pochłoniętą w kilka godzin książkę nabytą przy okazji zaplątania się w półki muzealnej księgarni. zamykając lekturę wzrok mi się ślizga po okładce z ceną i budzi się we mnie kutwiańskość zgryźliwie podszeptująca, że taki sposób czytania jest niezmiernie nieekonomiczny . a nadto jest wyrazem braku szacunku dla autora, który aby tę książkę napisać potrzebował paru miesięcy nad klawiaturą. oraz, co istotniejsze, paru lat w terenie poświęconych śledzeniu zawiłych losów swoich bohaterów, wyplątywaniu ich ze zbędnego zagmatwania i syntetyzowaniu fascynujących opowieści. ta książka próbująca wyjaśnić skąd pochodzą „pohodni” Czesi skłoniła mnie do niechętnego przytaknięcia, że i owszem my tu naród nadbałtycki rozpostarty między Azją i Europą trochę nadmiernie jesteśmy przepełnieni etosem, patosem i martyrologią. podczas gdy kilka kilometrów na południe od Wałbrzycha do tego stopnia anihiluje się istnienie w życiu tragedii/patosu/nieszczęścia, że nawet poważne dramaty wystawiane są w teatrach z dopiskiem groteska (przynęta na pt. widzów) a rzeczywistość nie spuentowana żartem nie jest wiarygodna ni godna uwagi. co dziwne, mimo obfitości dobrego samopoczucia nie można Czechom zarzucić bynajmniej absolutnej bezrefleksyjności trudnia gucia. pan Mariusz Szczygieł pisze nie dość, że cholernie zajmująco to jeszcze literacko pięknie (bez patosu i zadęcia) i musze sobie obstalować na jego książki dodatkową półkę u stolarza.


b.

środa, 17 listopada 2010

kur kur kur kurkuma i binokle z opiekaczem

środa. bywalcy wią, że to dopust basenowy. a dziś w dodatku sam ojciec-dyrektor mnie zdemotywował wygłaszając ze swojej dwumetrowej wysokości autorytarnie : sport macht tot. wybornie. o wpływie basenu na moje stawy biodrowe mogę jak na razie powiedzieć, że to nielicha ściema i stawy uporczywie wykazują tendencję do samounicestwienia. pójdę ja raczej w ziołolecznictwo i jarzynoterapię. liście kapusty zgnieść wałkiem, owinąć bolące miejsca, zawinąć we flanelkę i czekać na cud. ponieważ w nocy wykonuję kilkaset obrotów wokół własnej osi domniemywam, że poranek zastanie mnie w tapczanie pełnym drobno poszatkowanej jarzyny. doustnie zapodam zaś sobie hinduskie kapsułki . z kurkumą. popijaną obficie olejem w celu zabezpieczenia właściwej absorpcji kapsułka-staw. mówią w sieci, że to wszechstronne panaceum na wszystko: zmarszczki wygładzi, męża sprowadzi, wątrobę naprawi, ból stawów wybawi, przywróci uśmiech i włosy na czaszce, na drodze stanie każdej porażce, doda turgoru i finezji, załatwi urlop w polinezji. szkoda, że nie piszą nic o wsparciu w instalacji kuchni gazowej, za którą mnie fachowcy chcą obedrzeć z ostatniego centa. o ile w ogóle kuchnia dojedzie albowiem moje zlecenie walnęło grochem w wirtualną ścianę i brak jest tymczasem odzewu. za to jest odzew od pani optyk, u której muszę obstalować okular gdyż poprzedni uległ nieodwracalnej degradacji. i jakoś trudno się mi nie zawahać, gdy słyszę, że cena niepokojąco przypomina cenę nowej kuchni gazowej. a przecież o ile mi wiadomo, okular nie posiada rożna i funkcji grilla. chyba, że ten ma.
idę tradycyjnie wzuć kostium i czepek. boszszsz. jaka ja jestem nieszczęśliwa w te środy.
b.


ps. 22.12
Se wróciłam. i takie mam spostrzeżenie na dzisiaj, że iż oto w tym basenie nabawiam się powoli nowej traumy. bo jak człowiek płynie krytą (sic!) żabką to we wodzie widzi jeno kadłuby bez głów. cały basen bezgłowych kadłubów poruszających się w bardziej lub mniej histerycznym pląsie św. wita. trochesie bojesie. b.

czwartek, 11 listopada 2010

litania nad saganem

zasłuchana w przedpołudniową trójkę zawijałam, nucąc pod nosem „the falling leaves (of the cabbage) drift by my window”, łemkowskie. mościłam w żeliwiaku, przelewałam sosem z papryki, nakrywałam pokrywką. odsapnęłam. wyprostowałam kręgosłup. skrzypnęło i zgrzytnęło. uruchomiło jakiś neurologiczny przekaźnik do półkul. błysnęło, zaświtało i zdechło. coś mnie zaniepokoiło. COŚ było nie tak. zaczęłam ogarniać kuchenne pobojowisko. wśród garów, desek, misek i chochli natknęłam się na salaterkę z kwaszoną kapustą (KU... KU... KU... !!!) . oraz filiżankę z zestawem przygotowanych przypraw (PIE... PIE... PIE ... !!!). grom. grzmot. piorun w czaszkę. zapomniałam łemkowskie przełożyć kiszoną kapustą. a do sosu z papryki nie dałam ni soli, ni pieprzu, ni ziela, ni listka. boszszsz. jestem kulinarnym idiotą. gastronomicznym osłem. gildia kucharzy powinna mnie wypatroszyć żywcem, opalić nad gazem ziemnym wysokoazotowanym , posolić i rzucić szczurom na pożarcie. rozpoczęłam procedurę rekonstrukcji pierwotnej receptury post factum . aaaaaa. nie chcielibyście tego zobaczyć. św. Marto i św. Wawrzyńcze – patroni kucharzy – miejcie wzgląd na moją lichą postać upaćkaną po łokcie w kiszeniakach. a jeśli nie zasłużyłam na waszą łaskę niech mnie ma w opiece Brunon Kartuz – opiekun obłąkanych. a św. Jerzy niech mnie ochroni przed dżumą, trądem, syfilisem i opryszczką – gdyby zakontraktowani konsumenci zechcieli mi (i słusznie) złorzeczyć.
b.

środa, 10 listopada 2010

trochę nie lubię śród

w garnuszkach dochodzi do siebie kasza. a ja siedzę i myślę. jakby tu się wycyckać z tego dzisiejszego basenu. macam gardło w poszukiwaniu infekcji. nie ma. macam na oślep w nadziei znalezienia jakichkolwiek przeciwwskazań. i nic. samam się skazała na te wstrętną balię. taka nieroztropność w tak dojrzałym wieku jest zaiste niewybaczalna. a tymczasem leżący na talerzyku marciński rogal skrzypi migdałowymi płatkami i krokantem niepewny czasu konsumpcji. a gdybym tak wpisała sobie w dzienniczku: benia nie mogła przyjść na basen bo musiała pilnować rogala. ?
no nicto. ide wzuć kostium. a marciński niech czeka . będzie mi dziś motywatorem. z wymoczonym i wychlorowanym sumieniem wsunę go po powrocie.


b.

wtorek, 9 listopada 2010

o'gary nie poszły w las

a mówiłam. mówiłam, że jestem mistrzem gubiennictwa. i otóż udało mi się zgubić pięciokilogramowy, żeliwny gar a w zasadzie rynnę do pieczenia. panika straszna, bo w weekend mają w tym garze upichcić się łemkowskie. a wiadomo, że łemkowskie tylko w żeliwiaku inaczej facepalm, epic fail i żenua. przeszukałam cały dom. dwa razy. miejsc, w które mogłabym wtrynić kolosalnych rozmiarów , ciężki jak cholera z wagonem węgla gar jest kilka (czytaj: dwa). ale w żadnym z nich gara nie było. wzięta na spytki Starsza Pani zaparła się jak żaba mułu, że i owszem nie ma bo. dała go mi. kiedyś. niedawno. więcej nie pamięta. przesłuchana na okoliczność alaska wykazała daleko idącą dezaprobatę dla mojej substancji szarej. jadwiga już już by się przyznała, że go ma, bo ją zagadnęłam z zaskoczenia ale i tak się wykręciła sianem. miałam jeszcze zadzwonić do do, czy może w millicz willicz się gar nie ostał, ale pomyślałam, że co będę z siebie na szerokim międzynarodowym forum robić kretyna co gubi sagany. zdesperowana zajrzałam jeszcze do wanny i pod stół w kuchni. o. o. O! pod stołem w kuchni skręcona z blach stoi i czeka na rozkręcenie suszarka do grzybów. rozmiarem przypomina nie mniej nie więcej - pudło na żeliwiaka. ostrożnie uchylałam wieko jakbym tam miała znaleźć truchło frankensteina. truchła nie było. był gar! hosanna! ocierając z oka wilgotne, radosne rozrzewnienie kolumba ucałowałam go w żeliwne wieko. jest gar będą kwaszeniaki. słodka kapucha już się od wczoraj maceruje z kwaszoną (swoją drogą najbardziej z kulinarnych potyczek nie-na-wi-dzę rozbierania kapusty na liście. zawsze mam naonczas poparzone palce i mokry burdel w całej kuchni). za dwa dni uwarzę kaszy jaglanej i gryczanej, chabaniny i skwarek. zawinę delikatnie nadzienie jak niemowlę w tobołek. wygodnie umoszczę w żeliwiaku przekładając plastrami boczku. zaleję duszonym pomidorem, cebulo i papryko. na wiersku poleję sosem z suszonych grzybków upichconych na prawdziwym maśle (cholesterolu – przybywaj!) i wrzucę do pieca na szesnaście zdrowasiek. idę pogłaskać żaliwiaczka. mócjion, mójci.
b.

niedziela, 7 listopada 2010

"zanim odejdą wody" czyli meksyk w texasie


cholera. klawiatura się mi kolebie. zgubiłam jej bowiem jedną nóżkę. nie wiem jak droga redakcjo. w gubieniu czegokolwiek zaczynam osiągać szczyty. no wiec na tej kolebiącej napiszę, że nowy film z Robertem Downeyem Juniorem jest pyszną komedią. może on i ma jakieś przesłanie. ale mnie głównie rozbawił do łez. ma takie wyświechtane gagi i jest kalką kilku filmów drogi ale naprawdę jest absurdalnie śmieszny. może dlatego, że pan rezyser nie boi się użyć komediowych gagów w sposób bezczelny i nie każe domyślać się ukrytego humoru zawijając go w liczne wyrafinowane warstwy głęboko psychologicznie uzasadnionych relacji międzyludzkich. oczywiście nie jestem obiektywna albowiem od lat kocham się w RDJ a nadto w filmie gra buldożek francuski -moje psiejskie marzenie. a ponieważ. na buldożka mimo wszelkich przeciwności losu i tak mam większe szanse niż na RDJ więc mój subiektywizm jest mocno uzasadniony. idźcie na film i się pośmiejcie. bo cóż innego nam zostało w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody.

b.

sobota, 6 listopada 2010

cholerna karma

listopad po pięknym wstępie pokazał swój mokry jęzor. no i wbrew wszystkim guru wizualizacji, afirmacji i łiszfinkingizacji mamy na dworze siwo, szaro, wietrznie i wilgotno – esencja ohydy - raj pesymisty – bagno i pleśń. czuję się jak liść klonu odessany z chlorofilu. aktywność życiowa na poziomie minus pińcet. energia siemi wyczerpała przy lataniu na mopie, śmiganiu żelazkiem i uwarzeniu gara kapuśniaku oraz jasia fasoli w sosie bretońskim. jestem docna wyeksploatowana i gotowa na bliskie spotkanie z panem tapczanem i panem kocykiem. zwłaszcza, że na stoliczku obok cynamonowej świeczki stosik literatury ledwo co uszczknięty kusi, woła i mami. tak więc idę , zrobię z siebie mumię w poliestrach i zaszeleszczę kartkami nowej germańskiej lektury – „mieses karma”. a w poniedziałek musze pójść do księgarni i koniecznie sprawdzić co, po polsku, bohaterka roman(s)u miała na myśli mówiąc, że ten sex, tuż przed śmiercią zresztą, był cytuję „supercalifragilistischexpialigetisch” . albo. albo ogłaszam konkurs na interpretację/translantację. wygrana (y) ma u mnie słoik własnoręcznie marynowanej papryki i „stres męski” poradnik amerykańskiego autorytetu w dziedzinie psychiatrii z moją dedykacją (niezwykle frapujące s-f z instrukcją obsługi zielonych ludzików) .
b.

środa, 3 listopada 2010

pływak żółtobrzeżek

moczymy dziś kupry z marianem w tarchomińskim chlorze. brrr. serdecznie nie znosimy basenów publicznych. tymczasem dziś o 21:00 będziemy żałośnie pluskać - ja dla rozruszania stawów, marian – bo ma taką fanaberię. oraz czy wypada zapukać do somsiada po prośbie o czepek? mój zjedli jacyś skrytogumożercy. normalnie mam stres, tremę i czy pedikiur ma być pod kolor kostiumu czy raczej czepka?
b.

poniedziałek, 1 listopada 2010

mam na imię Taphofilia


Poszliśmy do Tych, którzy odeszli.
Jedni tak dawno temu,
że wyblakł już smutek
a została nostalgia.
Inni przed chwilką,
która zrasza oczy.
a słońce prześwietlało blask zniczy
i rozpinało płaszcze.
a w ustach klejąca pańska skórka
– iluzoryczne pocieszenie
w gorzkim żalu za.

b.