wtorek, 30 czerwca 2009

nieznośna lepkość bytu

zaprzestałam generacji przeciągu. jestem lepkim dwustronnym skoczem w kadzi gorącej melasy. umysł wyparował. aktywność życiowa nieodczuwalna. nauczyłam się oddychać dwa razy dziennie. jeden roman, co mnie nie zawiódł pozwala złapać oddech w drodze do i z pracy. czas pomiędzy to beztlenowa wegetacja. w miejscu palców mam dwadzieścia różowych baloników. przypominam żwirka lub muchomorka.


jedynym zachwyconym nagłą zmianą klimatu jest mój fikus, który przesiedziawszy rok na półce z książkami zachowywał się jak hibernatus rex a gdym go w te skwary wystawiła na parapet , puścił się w te pędy i przez tydzień wychynął na świat czterema nowymi liściami. niechybnie oszalał z upału. ale mu tego twórczego szaleństwa za złe nie poczytuję. żółty storczyk też się wydawa kontent i też się puszcza , radośnie odkrywając atawistyczne pokrewieństwo z kłączami przodków wyrwanych siłą przez konkwistadorów z parnej amazońskiej dżungli. biorąc przykład z domowej flory i ja puszczę. zimną wodę do wanny. i zlegnę tam do rana. preferowałabym zamrażalnik, ale tam zmieściłabym się dopiero po dokładnym zmiksowaniu moim wszechmogącym blenderem. zresztą i tak pierwszeństwo mają mrożone podgrzybki , ciasto francuskie i filety rybne.jestem więc, po waziwach i półtuszach z flądry najostatniejszym pretendentem do tronu królowej zamrażalnika. o lepki losie, okrutny jak Vincento Osculati !

b.

niedziela, 28 czerwca 2009

Czajkowskiego dziadek do jaj na twardo (copyright by Jeremi Przybora)

jestem inżynierem konstruktorem wolnomyślicielem. pilnie muszę wyprodukować sobie przeciąg, bo się mi topi pleksiglas na monitorze. błogosławię wschodnią nie zachodnią stronę świata, na którą mam okna i dzieki której mi w mieszkaniu nie wrze jeszcze. poszłabym na wał pospacerować ale 30 stopni c. jest barierą nieprzekraczalną, zwłaszcza, że cienia na wale ni widu ni słychu, gdyż taka jest natura wału – być ponad (to). nad zalewem zegrzyńskim temperatura powietrza przy asfalcie 42,8 stopnia C każe mi się wstrzymać z rowerem w obawie przed utratą ogumienia. no więc siedzę w domu i wymyślam przeciąg. przydałaby się może suszarka w opcji alaskański monsun , alem ją postradała w Poznaniu. buuu. machanie gazetowym wachlarzem jest fajne, o ile jest się wachlowanym a nie wachlującym. bycie oboma naraz się wyklucza, gdyż jak mówi klasyk, nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem. buuu. zapuszczam więc w necie zdjęcia z Kanady poszukując zimnych strumieni, cienistych borów , ośnieżonych szczytów i muskularnych ontaryjczyków. i nieoczekiwanie wpadam na trop kolejnego plagiatu popełnionego na mojej osobie. oto pudelek donosi (oczywiście, że śledzę pudelka – to moje okno na świat, moje drzewo wiadomości dobrego i złego), że Kristina Riczi wygląda zjawiskowo. a jak by miała tak nie wyglądać, skoro się lansuje w moim sandale, który doprowadził nie tak dawno do upadłości stopy moje obie w czwórnasób. przywykłwszy , pozwalam spłynąć memu splendorowi na Kristinę, bowiem darzę ją wysublimowaną sympatią. swoją droga doprawdy, poza zamkniętą dla paparazzi imprezą targową, byłam w nich jedynie krótką chwilę wczoraj w kinie a tu smyrk i proszszsz następnego dnia Kristina w lansie na pudelku. jak się człowiek urodzi z galopującą skłonnością do trendseterowania, to musi to z pokorą i dzielnie przyjąć na klatę. bądź na stopę.
a oto dowód:

ps. ta w sukience to Kristina

b.

czwartek, 25 czerwca 2009

środa, 24 czerwca 2009

balansując na bilansie

ach jaka ulga po dnia udręce. 16 cm za oknem kosiarkowy strzyże. właśnie tego mi było potrzeba po 10 godzinach w pracy. gdzie zastępczo, byłoby nadużytym kolokwializmem/eufemizmem ? stwierdzić, czynię honory opieki nad raportami kasowymi. przyglądając się post factum saldom czynię raczej dość aktywnie i ekwilibrystycznie raportom dyshonor. biuro księgowe lekko zaniepokojone wydzwania do mnie ranki i wieczory: pani beniu, ale nie może pani mieć w kasie salda ujemnego, raczej, bo nam się tu bilans wali. jakto nie mogę jak mam. zaprawdę ten, kto mnie obsadził na tym stanowisku musiał się był uprzednio nieźle narąbać jakimś dopalaczem i popił różowym borygo. mój raport kasowy jest swoistego rodzaju hybrydą księgową, wariacją na temat. koledzy z nieskrywanym drżeniem rąk , odrazą ale i nadzieją oddają mi swoje rozliczenia delegacji. albowiem pomyłka może być dla kasy in minus i tu na moment jestem miłością ich życia lub dla nich in minus – tu w ich oczach stalowe sztylety kroją mnie na ścinki i wrzucają po kawałku do studzienki kanalizacyjnej. no nie mam. nie mam serca do buchalterii. moim osobistym zdaniem zbilansowanie raportu kasowego z rzeczywistym stanem kasy jest tak abstrakcyjne jak czarna dziura albo jak murzyn grający janosika. pocieszam się , że być może moją kreatywność w zakresie raportów ktoś kiedyś uzna za idealny przykład rewolucyjnej inżynierii finansowej i przyzna mi nobla i pojadę i odziana w sobolowy kołnierzyk dygnę przed królem szweckim i na uroczystej kolacji zjem srebrnym widelcem śledzia w dżemie jagodowym. a moje raporty osiągną niebotyczne ceny na aukcjach sotheby’s prześcigając w cuglach aukcję wody w proszku lub sierści psa elwisa.
idę do wanny zbilansować prognozy z faktycznym zużyciem. wspólnota jest mi winna kilka wanien wrzątku. ha!

b.

wtorek, 23 czerwca 2009

TATOWO


o, jakie spektakularne załamanie lata przygnał dziś halny popłudniem znienacka. samochodowy termometr pokazywał mi właśnie, sapiąc znacząco 32,5 st. C gdy nagle zza węgła śmignął wicher nieco marszcząc mi lakier na romanie i próbując otworzyć szyberdach, fabrycznie ponoć nieotwieralny. jeszcze dwa takie podmuchy i by mię zwiało do Gdańska. ostatnim palcem opatrzności otwarłam drzwi do mieszkania, w którym okno zawisnąwszy na jednym zawiasie postanowiło poudawać łopoczącą na wietrze firankę. rozpiętość okna wymaga dla jego zamknięcia albo rosłego koszykarza o kończynach górnych dłuższych od dolnych albo dwóch mieszkańców jednocześnie stawiających z całych sił opór. będąc w jednej osobie o summa summarum standardowych ręcach przywarłam do latającego zawiasu całym jestestwem i tak przeczekałam nawałnicę, ściskając oczy przed błyskawicami i lewą stopą meandrując w okolicy gniazdka w celu wyłączenia prądu z telewizora. jeśli nie przestania lać, mam wizję porannych karpi i leszczy balansujących pod mym oknem na skutek przecieczenia wału. ponoć tu, za kolektorem woda czystsza to i może szansa na zdrową rybkę , hop siup z parapetu prosto na patelnię nie jest taka płonna. zrobiłabym sobie takie impresjonistyczne śniadanie wioślarzy a ‘la Renoir. Starszy Pan byłby przeszczęśliwy. wywiesiłby przez lufcik wędzisko i cak cak cak nałowiłby mi okonków. otworzylibyśmy flaszeczkę, udekorowali stół małosolnymi i bylibyśmy w siódmym niebie. Starszy Pan ma dziś swoje święto. obcałowałam go, choć wiem, że taki się czuje wówczas skrępowany, biedaczek. nauczył nas zachwycać się zapachem traw i smakować pudrowe cukierki. dotąd nie uwierzył, że ma dorosłe córki i jest taki rozczulający gdy nam pokazuje jak wbić gwóźdź. niezwykle dzielnie towarzyszy ekspresyjnej Starszej Pani. i nadal używa wody brzozowej dla kondycjonowania szpakowatej głowy. fanatycznie podjada landrynki i słodzi pomidory suto skropione octem. i tak miło się z nim milczy : ) .
b.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

smętaczek pospolity

no dobrze. etap łowcy romansu uważam tymczasowo za zakończony. wiosna się też skończyła. i nadejszło lato. ponoć. strasznie się czuję zagubiona w tę porę roku. nic się tu bowiem nie zgadza. kazimierz zlany. praga zlana. niebo permanentnie ołowiane. podskórnię przeczuwam jak nadpełza listopadowa depresja. truskawki nie dość słodkie. czereśnie o smaku wodnistego kompotu. jedynie zielono pachnący koperek i młode pyry ratują honor tego lata. ciach ciach ciach szatkuję więc kolejne pęczki i zamyślam się z nosem nad deską. o wtedy, na chwilkę wraca wspomnienie prawdziwego lata, złotych łanów rudbekii przy domu szalonej ciotki janki na wsi, chabrów fantazyjnie wplecionych w zboża i maków w kartoflisku. zapach rozgrzanych malinowych chaszczy i wiklinowe kosze zbieranych na podpałkę szyszek. i jeszcze lepak z brunatną wodą co nam był ekskluzywnym kąpieliskiem. i w garach farbowane bajecznie kolorowe tetrowe pieluchy w psychodeliczne maziaje, w których się zadawało szyku. za takim latem mi tęskno.

b.

sobota, 20 czerwca 2009

p. jak potargowo

jak ktoś nabywa w kosmicznym tempie, bo bez przymierzania, stanik markowy aczkolwiek z przeceny, to niech się nie dziwi potem, że mu cycki wylatają za każdym nienachalnym bynajmniej pochyleniem. ten pozornie nieskomplikowany zakup spowodował, iż mogłam na targach epatować image przaśnej szynkareczki, który ponadto skutecznie ugruntowało dwieście handmade kanapeczek, jakimi skarmiałam targowe towarzystwo. stopy tradycyjnie nadają się do rekultywacji. z pewną taką nieśmiałością odkryłam , że alternatywnie dla dziewięciocentymetrowych szpilek wsunięte do walizki buciki na przychylnym stopom grzybku okazały się lekko nie do pary. wprawdzie kolor się zgadzał ale fason już raczej nie. na skutek czego moje stopy w ostatnim dniu targów wydały rzężąc, ostentacyjnie ostatnie tchnienie. na skutek przedziwnych zbiegów okoliczności gremialnie wzięliśmy udział w tradycyjnie bojkotwanej imprezie powitalnej dla targowych gości. stoły w nadjeziornym plenerze , oświetlone setkami świec, gły się pod dostatkiem mięsiw i ogórców a kufle nie wysychały nigdy. orkiestra grała standardy presleja i bee geesów więc oszywiście, że parkietowałam zarzucając zamaszyście biodrem i tym samym niegodnie niwecząc wizerunek statecznej damy. i nastąpił był taki moment, że mój wyśniony organista, targany zapewne chwilowym piwnym amokiem, wziął był mnie w ramiona i poprowadził na te dechy, gdziem go szpetnie i szkaradnie podeptawszy na zawsze utraciła szansę płomiennego romansu, który sobie z iście germańskimi szczegółami obmyśliłam . szlak. szlak. szlak. ale i tak niebawem do Poznania dotarł szacowny ojciec organisty i kategorycznie zabronił mu , nielicującego z etykietą, używania sosu czosnkowego do pizzy. co ugruntowało mię w przekonaniu, że ojciec niechybnie romans ze mną zniweczyłby w powijakach, zagroziwszy testamentem na niekorzyść organisty. gdyż romans z szynkareczką zbyt zdeprecjonowałby mu syna. tymczasem więc zapuszczam na cały regulator płytę ulubionej mojej i , o losie co tak przedziwnie krzyżujesz nasze ścieżki, także ulubionej , germańskiej (sic!) wokalistki organisty i wyśpiewuję razem z nią refren piosenki „chancenlos” – „bez szans”. das schicksal lacht dich aus voll ironie – los twoje plany wyśmieje ironicznie.
no nicto, przywykłwszy, idę moczyć w morskiej wodzie sterane stopy.
b.

niedziela, 14 czerwca 2009

A hoj !



cdn. tymczasem p. w natarciu - sidołam konie i do p. jak poznań. wracam w p. jak piątek i będę spać przez cały weekend z nogami na wyciągu.


ps. w Pradze jest miliard barów i ani jednej kapibary, czesi to murzyni. a na vaclavskie namesti daja świetne buły z bawarską kałbasą wielkości średniego boa.
b.

sobota, 6 czerwca 2009

rabarbar swarowski



stanowczo dziś brak mi tarasu. ale nie żebym tam zaraz na leżaczku pod kocykiem sącząc late obserwować chmury zamiar miała , inożemi miejsca brak na czwarte pranie. na tę to okoliczność tarasu mi brak w komplecie z mistrzem żelazka, jako conditio sine qua non żelaznej konsekwencji konserwacji garderoby. wzuł se kiedyś człowiek w sierpniu po polowaniu skórę bawoła na grzbiet, to ją zmieniał na nową po trzech latach i wszystko było okej. no a potem zdurniał i se usprawnił. nie dość, że skóra/tfu/ garderoba się demodedyzuje po jednym sezonie, to jeszcze ją trzeba revitalizować proszkiem do prania i żelazkiem. i to bynajmniej nie raz na kwartał.
sumiennie wypełniając sobotnie rytuały wieszam pranie na sznurze a w piekarnik wciskam ciasto z rabarbarem . bo nieoczekiwanie piec zaczął mi był działać bez fochów żadnych. co oczywiście ma niewielki wpływ na jakość moich wypieków. ciasto wedle przepisu winno się zarumienić w 40 minut tymczasem moje siedzi już siedemdziesiątą minutę i nadal blade jak danuśka mójcion. no to w międzyczasie kompletuję garderobę na pragę i na targi. na pragę - adzidasy, szal kaszmirowy i stosik tiszertów, na targi -
kryształowe wisiorki i szpilki. oraz fartuszek z gołą pamelą. żeby misię koraliki nie powalały gdy będę gotować parówki. bo jednak targi bez parówek to jak pamela bez biustu. funta lichych kłaków nie warte.
o o o o zadzwonił do mnie piekarnik. taram taram taram przedstawiam przy niniejszym rabarabrowo-truskawkowo-budyniowo-kruchospodową premierę. w tym profesjonalnym ujęciu nie widać zakalca:


no to biorę blachę do tapczanu i spadam na osimsytny dirthy dancing. miłej niedzieli tu ol

b.

czwartek, 4 czerwca 2009

czerwiec srerwiec

niech mnie ktoś przywali jakimś głazem i odgrzebie jak będzie prawdziwy czerwiec a nie ta licha imitacja. zobaczycie, że jak potraktujecie kalendarz jak zdrapkę, to się okaże, że w miejscu czerwca jest holy szit – taki nowy miesiąc , jako skutek uboczny globalnego ocieplenia. trzymam palec na przełączniku farelka i storczyk mi świadkiem, nie zawaham się go użyć. w dodatku zupełnie nie cierpiąc na meteoropatię kilka razy dziennie osuwam się z nagłej niemocy na biurowe sprzęty, narażając się na bliskie spotkania oko w oko z klawiaturą bądź dziurkaczem, gdy zafajdany niż przygania ente gradobicie lub i tylko rzęsistą ulew. nocami śni mi się m. jak mauritius tymczasem w planach p. jak praga. czy praga czeska leży choć troszkę w klimacie podzwrotnikowym? czeszki w bananowych bikini i czesi w twarzowych sombrerach wachlują się marabutem na kraji mesta zajadając puchate knedliczki i popijając piwem z kokosa? bo ja się pytam, kiedy mam wzuć moją jedyną sukieneczkę z dekoltem do pępka i bufkami w kolorze przetartej śliwki – w grudniu na bal dedykowany tropikom?
a z zupełnie innej beczki to podjęłam karkołomną próbę zlokalizowania się w okolicach czerwca a.d. 1989 bo tak trombią o tej rocznicy, że poczułam zew empatii. gdzieś w tych okolicach czasoprzestrzennych świętowałam na swój sposób naiwnie drogę do wolności, sunąc jako pasażer zmieniający biegi (koleżanka miała z tym nieco problemy) starą warszawą do sklepu monopolowego, w którym jako wydelegowany delegat nabywałam napoje wyskokowe i na zagrychę gumę balonową donald (prekognicja premiera, jak w pysk strzelił) w ramach celebracji ukończenia studium fremdszprachen und ausenhandel. piur paradoks tej drogi do wolności polega na tym , że mniej więcej w tym czasie wpadłam w szpony zusu, śmusu oraz pochodnych i tym samym bezpowrotnie utraciłam dziecinną beztroskę na rzecz składek emerytalnych. nad którymi mozolnie się trudzę do dziś , choć się mi wydawa, że już enaf i powinnam, leżąc na plaży mauritiuańskiej, spijać dywidendy brzęcząc perłowymi bransolety otoczona hebanowymi kolosami. tymczasem owszem leżę ale z wyczerpania, przygnieciona stosem agresywnych segregatorów. a ojciec-dyrektor banalizując moje plany, wysuwa kolejne roszczenia na skutek czego generuję nadgodziny wachlując się raportem kasowym i popijam wystygłą lura-caffee. lecz w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody pocieszeniem jest mi eksponowany w sieci wizerunek 45-cio letniej sandry bulok i napawa mię on nadzieją, że jeszcze mam trochę czasu, żeby tak, ach tak, wyglądać. at spes non fracta.
b.

wtorek, 2 czerwca 2009

grosso modo

docent doktor wielokrotnie habilitowany zawiódł był mnie dziś okrutnie. pomiziawszy mi po wypedikiurowanej na tę okoliczność lewej stopie ultrasonografem (prawej pedikiurować i malować się mi nie chciało i taka jestem nieco asymetryczna) stwierdził wodę w stawie. no ludzie. toć ja nie muszę studiować pięć lat medycyny, żeby wiedzieć , że jak staw to i woda. się zdarza, że on jej szepta czule – oczy masz jak jeziora. mi, można od dziś szepnąć – stopę masz jak staw. tyleż pięknie, co oryginalnie, nieprawdaż. przeliczam algorytm skuteczności piekarnik vs suszarka. a może stopolog odessie mi tę wodę bezpośrednio . taaa. to wtedy pewnie nad drzwiami gabinetu zapala się ta lampka – nie wchodzić. ona w omdleniu i pąsach on u jej stóp. ortopedyczna perwersja.
tymczasem w biurze totalny zafijoł , hekatomba i sodomia z gomorią all inclusive.
a w domku kalafior, młode marchewka i ziemniaczki, dymka , masełko i truskawki. jeszcze troszkę nowalijek a na skutek stosownego wzdęcia uniosę się niczym płowoskrzydła gołębica.
no dobra, kończę tę elukubrację na berżerce , bo ktoś musi odszypułkować truskawki.
b
.