poniedziałek, 23 lutego 2009

notka o'kostna

no i tak. mamy złamanko. z przemieszczeniem. nie żadne bylejakie skręcenie. choć widok alaski otrzepującej się po złamaniu ze śnieżnej otuliny i postponującej nienaturalny zwis kostki oraz jej gwałtowny wzrost nonszalanckim machnięciem całych kończyn górnych mógł niewprawnego widza wprowadzić w błąd, że no przecież ajiwaji wielkie mi mecyje. w prezencie dostała biały gips do kolana i różowe kule pod kolor pidżamy i komórki. tradycja w rodzinie nie ginie. najpierw o kulach dygał starszy pan z połamaną piętą, potem starsza pani po haluksach, teraz alaska. trend jest niebezpiecznie konsekwentny. może powinnam zacząć ćwiczyć kulowanie na sucho. zanim. ponadto śfagier wyraził dezaprobatę i obłożył embargo wspólne wyjazdy. sytuacja posiada jednak także strony dobre, otóż unieruchomiona alaska wydzierga mi na szydełku kapę, dywan, obrus i pokrowiec na romana stylowym kordonkiem ecru.
odbębniłam dziś zaplanowaną wizytę u dentysty. i powiem, że nad profesjonalne czyszczenie uzębienia zdecydowanie przedkładam wizytę o ginekologa. to upokarzające, gdy ci ktoś obiema łapami gmera w toczącej obficie ślinę szczęce używając do tego wierteł głębinowych, nawet jeśli są o smaku kwitnącego eukaliptusa. w dodatku dentysta niezwykle przystojny. rozmazał mi ordynarnie błyszczyk po czole a ja mu w odwecie zaplułam okulary. nie będę cija żoną dentysty. przynajmniej tego.
b.

niedziela, 22 lutego 2009

o sanna!

może i jazda romanem w nieprzejrzystej mgle nocą na mazury nie była ziszczeniem marzeń (dzięki ci drogowcu za pasy na szosie dzięki którym nie zjechałam niepostrzeżenie w środek chaszczy z dziką prędkością 20 km/h), może i nie było kmicica, może i mikrusowate w stosunku do mojej nie chudej d sanki nie należały wcześniej do scenariusza , zwłaszcza iż boleśnie obiły mi cztery litery (auć) w sine pasy na leśnych muldach. ale. wszystko inne wprawiało w bezdechny zachwyt. nocna szadź przygotowała nam rankiem scenografię jak z bajki a błękit słusznie pysznił się mianem niebiańskiego tła dla słonecznej kuli. szlak kuligu przecinały nam sarny i dzikie świnie i zaświadczam z ręką na sercu, że było to zanim (no, prawie) grzane wino trafiło w nasze wstrząśnięte, choć nie zmieszane trzewia. kiełbasa z zimowego ogniska nad zamarzniętym jeziorem walorami przewyższa delicje wytrawnych mistrzów kuchni o trzy nieba. adrenalina przy pokonywaniu zakrętów na leśnych duktach na kolebiących się w zaspach puszystego śniegu sankach aktywizuje grupy mięśni, o których ma się pojęcie bardzo mgliste, do czasu następnego poranka, gdy zwykłe czynności nagle wydają się boleśnie awykonalne. zwłaszcza dla tych, którzy spadając z sań barwią sobie na nietwarzowy siny kolor pewne partie korpusu lub wkręcają sobie fantazyjnie stopy w szczebelki płóz. tym pierwszym uchodzą stosowne jęki, tym drugim mizerne ukojenie przynosi krioterapia we wiadrze ze śniegiem naprzemiennie z kiszeniem stopy w octowych katalapsach. ponadto greckie wesele, hazard w kasynie przy boku kluneja i pita okraszone pikantissimo chili con carne, wanna grzańca a na deser wymuskany redford i szusujące pod lasem stada jeleni to jedynie dowolnie wyselekcjonowane argumenty za przyznaniem temu weekendu oskara. a teraz fotografia-faktografia :

b.

ps. aktualnie trwa zamiana wiadra śniegu na gipsowy kaftanik. 4 tygodnie w kaftaniku z zakazem używania kończyny. hm. tego nie było w planie egona - seriously! :(

czwartek, 19 lutego 2009

egon ma plan

wpadłam do domu jak burza. o ile tak można powiedzieć o jednostajnie opóźnionym ruchu toczącym na skutek wypełnienia całej długości przewodu pokarmowego tłustoczwartkową prerogatywą. i szybko szybko głowa w gary, tu siekamy, tam ucieramy, podgrzewamy, szatkujemy, doprawiamy. bendzie gulasz wyjazdowy. bo jutro śmiganko na mazurski kulig na byle czym. osobiście zamarzyłam sobie kulig we wannie ale z powodu pewnych niedostatków sprzętowych będę się chyba musiała zgodzić na kabinę prysznicową. migiem wyprasowałam puchową kurteczkę, wypastowałam celofanowe walonki, dobieram skarpety pod kolor czapki. aktywność fizyczna bowiem nie powinna dyskwalifikować poczucia estetyki. dlatego. na głowie schnie mi makieta ciemnego brązu a na twarzy niebieska maseczka z martwych skorupiaków. niestety niejadalnych. oczyma wyobraźni już widzę, jak wiatr rozwiewa mi w pędzie krucze kosmyki miziając nimi po twarzy zapatsonego we mnie kmicica kurczowo trzymającego się prysznica kabiny podczas gdy mkniemy po białym bezkresie mazurskich pół i lasów a za nami kapela cygańska z jodłującym don wasylem. a potem jakaś pyszna szynkareczka podaje nam dzban grzańca co nam mgli oczy i rozgrzewa wątrobę. na koniec zaś objęci otuliną kominkowego dymu zasiadamy w kraciastych kocach przed ekranem, na którym brad pitt i kejt blanszet uprawiają romans na niewytłumaczalnej krzywiźnie czasu. drogą ućciwej wymiany udało mi się pozyskać film za garnczek domowego smalcu z marchewką. w dobie kryzysu bowiem i pikującej w rozpadlinę bezdenną złotówki wartości nabierają rzeczy mniej od wyspekulowanej waluty abstrakcyjne. jeszcze tylko poczernię sobie jak kmicicowa oleńka brwi osmalonym korkiem (obowiązkowo wytrawnego szampana) i będę gotowa.
b.

środa, 18 lutego 2009

gdybalizacja recesjonisty

fajnie szypie nonie? na romanie czapa jak na londyńskim gwardziście. to zmiatanie to strasznie nudne jest i strasznie przy tym marzną mi paluszki. bo rękawiczki immanentnie w szafie lub w czarnej dziurze, tej samej co niesparowane skarpetki.
obfitość śniegu zadziwia korelacją wzrostową z inną, nieoczekiwaną bynajmniej obfitością. codziennemu oglądaniu tabel kursowych towarzyszy napięcie porównywalne z thillerami „Piła6” bądź „Egzorcyzmy Emily Rose”. systematyczny wzrost obfitości po stronie winien, systematyczny spadek obfitości po stronie ma. albo odwrotnie. co w zasadzie nie ma żadnego znaczenia, bo gdziekolwiek bym nie ulokowała się finansowo to i tak siedzę i dyndam stopami nad wiadrem z cementem. więc miast czytać harlekiny (bez ryżu nijak nie wchodzą) analizuję merytorycznie zaktualizowane hasła oferowanych w sieci szkoleń, i próbuję tem niewielkim kosztem zwiększyć odległość między mymi stopami i wiadrem. czytam więc: w dobie kryzysu zidentyfikuj źródła rentowności i obszary redukcji kosztów. szszszukaj! wydaję komendę wzorcując się na jednym z mych ulubionych kabaretów używających do wróżenia kuli rehabilitacyjnej. szszszukaj !mówię sobie, jednocześnie w słowniku poprawnej ekonomii sprawdzając pojęcie rentowności. wskaźniki rentowności mierzy się ni mniej ni więcej a stopami zwrotu. zidentyfikowanie stóp idzie mi całkiem gładko, mam je przed sobą tuż nad tym cynowym wiadrem. jednak szukanie stóp zwrotu idzie jak po grudzie lub rozżarzonym węgielu więc przerzucam się gładko na przeszukiwanie obszarów redukcji kosztów. o w tym mi idzie całkiem sprawnie. gdybym. na przykład. zrezygnowała z kosmetyków diora/guerlaina/lakrua, albo z cotygodniowych wakacji do Grecji, z champana, z krewetek, z rajstop inkrustowanych swarowskim, z myjni ręcznej polerującej, z masażysty z kajmanów, z chabrowego tuszu do pióra pelikana, z czwartkowych wieczorów w metropolitan opera. o to wtedy tak. wtedy mam nagle niezwykłą płynność finansową, horrendalne nadwyżki, ujemny deficyt, bilans dodatni i oszałamiające wyniki budżetowe. gdybym.
b.

sobota, 14 lutego 2009

kwiatek do kożucha

Wstałam rano, podniesłam rolety a tam, o rety



No dobra, to efekt chwilowej pomroczności, naprawdę jest tak


14 luty - dzień patrona psychicznie chorych.

b.

piątek, 13 lutego 2009

trochę chajnie i trochę fujowo


w dziesięciostopniowej skali FUJ pogoda ma u mnie dwanaście fujów. twarz w ziewie permanentnym, aktywność umysłowa wklęsła, nastrój zdecydowanie funerykalny. w pogoni za wiosną wącham sobie cebulki hiacyntów. moja doniczkowa róża w ciężkiej depresji gubi liście i niedługo będzie wyglądać jak bejsbol w konwulsji. tymczasem środowe negocjacje zakończyły się fifty-fifty czyli taki trochę chajny fuj. z nerw zesztywniał mi kark podczas rozmów, w celach rehabilitacyjnych to kiwałam ekspresyjnie na tak to machałam łbem 180 stopni w lewo to w prawo na nie. jeszcze jedna godzina i byłby mi się ten łeb od korpusu oderwał i wyglądałabym jak bezgłowy nik, z tej książki co wiecie, nie można wymawiać imienia na V. chajną stroną delegacji była podróż romeem z ojcem-dyrektorem. nieoczekiwanie sześciogodzinna konwersacja w drodze okazała się być nadspodziewanie udatna. obsmarowaliśmy pół świata i jedyne o czym chyba nie gadalim był seks. tak więc obeszło się bez seksu. może dlatego, że ojciec dyrektor zakochał się romanie na zabój i zażyczył sobie być w drodze powrotnej kierowcą. z uwagi na swój słuszny wzrost wszystko mi w romanie poprzekręcał, łącznie z kierownicą i reflektorami. osobiście nie należę do wielbicieli ojco-dyrektorowego stylu jazdy. stosuje on bowiem technikę skaczącej żaby. po kilkudziesięciu kilometrach miałam żołądek pod powiekami i świeciłam na zielono niczym fosforyzująca przynęta na karasie. summa summarum obiecałam mu pożyczyć romana w zamian za jego volvo. Ojciec dyrektor uznał to jednak za rażące naruszenie zasady ekwiwalnentności. phi, nie to nie. w pracy nastroje niepokojąco chajne. Im bardziej fujowo u klientów tym nam bardziej dopisuje świetny humor, choć raczej patronuje mu wisielec. dziś pewien germaniec zmuszony przeze mnie do nagłej interwencji z powodu awarii maszyny nadesłał mi załączniki mętnie tłumacząc, że ich skrupulatne zastosowanie w praktyce uratuje kaszlącą obrabiarkę. palec najwyższego kazał mi przed posłaniem załączników dalej (zwyczajowo i tak ich nie czytam, gdyż jako wysokiej klasy specjalista od obrabiarek wykazuję się szczytową indolencją w tematach technicznych a z dokumentacji technicznej pojmuję a i to słabo numerację stron) sprawdzić ich zawartość. jakież było moje zdumienie, gdy mym modrym oczom ukazał się konspekt ćwiczeń rehabilitacyjnych zalecanych w bólach kręgosłupa, opatrzny hojnie rysunkami ludzików wykonujących świecę, mostek i rozgwiazdę. oczami wyobraźni natentychmiast ujrzałam pana zenka na karimacie przed centrum obróbkowym praktykującego zestaw ćwiczeń cielesnych dla polepszenia kondycji maszyny. mój głupkowaty chichot ściągnął ku mnie resztę biurowej załogi podejrzewającej, że oto histerycznie szlocham nad jakimś utraconym biznesem. w rewanżu wykonałam w stronę germańca równie wielką, choć niezamierzoną, durnotę, więc w konkurencji „szurnięty roku” mamy na razie remis. w kategorii chajne przoduje jutrzejszy urodzinowo-imieninowy obiad u starszej pani. bendom ponczki ! ALE JAKIE!! starsza pani jest tu niezaprzeczalnym miszczem i blikle może starszej pani co najwyżej posmyrać ponczki lukierem.
z okazji święta starszej pani ogarnęłam mopem własny chlewik. teraz zaś nalałam do pokala żółty pieniący płyn i zamierzam kontemplować złożoność świata.
a wczoraj śniło mi się, że iż z powodu stuknięcia tych dwóch sputników w kosmosie nadchodzi nieodwracalny koniec świata i decyzją rządów obowiązuje zakaz handlu alkoholem. bez sensu, no nie? gdyby ten koniec świata miał nastąpić, chciałabym , żeby mnie zastał w hurtowni monopolowej ululaną w sztywny sztok.
no to, chajnego weekenu Wam!
b.

wtorek, 10 lutego 2009

kiepska próba dyskwalifikacji kredytu z piedestału domowego budżetu

z artykułu „Rzeczpospolitej” o opcjach walutowych

"...rażąca nieekwiwalentność świadczeń stron może stanowić naruszenie zasady uczciwego obrotu..."i jest podstawą interwencji strażaka p.

czytam, rozkładam na cząstki pierwsze i się zastanawiam: ciekawe, czy debilnie wywindowane onegdaj ceny własnego kwadratu na stolicznym rynku oraz perfidnie wyspekulowany kurs franciszka ugarnirowane suto marżą, prowizją i liborem obciążające mój budżet w sposób niechybnie graniczący z pęknięciem naciągniętej w barchanach gumy w zamian za posiadanie własnego mieszkania o powierzchni połowy chlewika będącego przez najbliższe lat trzydzieści własnością banku botak, jest już ordynaryjnym naruszeniem zasad ekwiwalntności świadczeń i rażąco narusza zasady (HA HA) uczciwego obrotu
ja się tu grzecznie panie strażaku pawlak pytam, czy mię też pan weźmie w obronę, sprzeda swoje trzy jałówki i wesprze w obliczu wyznania, żem od spekulacji tak daleka jak od rozmiaru 36. i czy na moją naiwną obronę weźmie pan pod uwagę fakt, że do tych warunków zmusiła mnie niewidzialna ręka rynku sterowana jak najbardziej widzialną ręką bankiera i choć gotowam była świadczyć świadczenia ućciwie aż do siedemdziesiątki, to mi powoli mija i przechodzi w stan furii z powodu oczywistej nieekwiwalentności połowy chlewika i moich datków na szesnastą łązienkę bankiera i siedemdziesiąty kabriolet spekulanta.


całuję pana jałówki i polecam się wdzięcznej pamięci
b.

poniedziałek, 9 lutego 2009

pocelebracyjnie

po butelce szampana bez domieszek obcych nastrój the day after miałam wyśmienity i very sparkling. celebrowanie czterdziestki w TAKI sposób jak Dorotka powinno być zapisane w konstytucji i dofinansowywane przez ministerstwo skarbu. albowiem zacieśnia więzi społeczne i podnosi ogólny poziom szczęśliwości, co w obliczu rozpełzniętego kryzysu ma wartość szczodrego dofinansowania przez mfw. podobno tatar był jami a pierogi wyśmienite. jakoś, hm, przeoczyłam. powirowaliśmy trochę po parkiecie, pokonwersowaliśmy i co. i zrobiła się 14:00 w środku nocy. a potem dwa dni na błogie odsapywanie. osobiście odsapywałam przy pracy domowej usiłując znaleźć najbardziej logiczne , przejrzyste i oczywiste argumenty na negocjacje z klientem, który pchany kryzysem wytoczył przeciw nam aroganckie i nieuzasadnione żądania zmierzające do ominięcia jednego punktu kontraktu pod tytułem: płatność. negocjacje we środę. potrzebny mi błyskawiczny kurs negocjatora w mariażu z dyplomatą. bowiem swoją postawą szczerej zosi mogę najwyżej załatwić sobie zdjęcie na portierni z faksymilką „tych klyentów nie obsługujemy”. studiuję więc pilnie tajemnice eneagramu konfrontując nabytą wiedzę z mikrą intuicją. czy będzie nietaktem, gdy przy negocjacyjnym powitaniu poproszę stronę przeciwną o wypełnienie stupunktowej ankiety pozwalającej sklasyfikować osobnika w eneagramie i podjąć najbardziej skuteczne techniki?
po dwutygodniowej misce ryżu , czując lekki luz w obwodzie, skwapliwie karmię się habaniną. polędwica, kura, schab naprzemiennie na mojej patelni. środowisko wegetarian obłożyłoby mnie niechybnie anatemą. jestem gatunkiem mięsożernym i kotlety sojowe mijam na półkach sklepowych z niedwuznaczną pogardą.
wizualnie efekt detoksu dzielnie wspomaga próbka odkrytego w starej szafie fluidu vichy kładącego opalone refleksy na mej zmurszałej fizys. ryż ryżem, ale dobry podkład najlepiej maskuje bladolicość. powoli rytualizuję więc wspomaganie zewnętrzne łagodnie przechodząc z wizerunku ą naturell do starej pudernicy. ech.

b.

niedziela, 1 lutego 2009

rozważania weekendowe i bonusy wtorkowe

będąc z kurtuazyjną wizytą u starszej pani oscylującej między 38,5 a 40 z powodu ulegnięcia społecznej presji grypowej postanowiłam sprawdzić ile waży kilo ryżu w szóstym dniu detoksu. waga elektroniczna, nie pogadasz, pokazuje trzy cyfry po przecinku i rejestruje ubytek masy po wypadnięciu włosa z grzywki. postawiłam , uruchomiłam, stanęłam, zemdlałam, wstałam , przetarłam binokle. 63,7 kg. euforia i paroksyzm zachwytu ścisły mi gardło. elektroniczny wygaszacz nie pozwolił mi się dość nacieszyć tym widokiem, więc. ustawiłam ponownie, stanęłam i skwapliwie zemdlałam. na wyświetlaczu 62,8 – mójboże chudnę w oczach. jednak wrodzony sceptycyzm nakazał mi powtórzyć dla uwiarygodnienia trendu próbę po raz trzeci. ustawiłam, stanęłam, zemdlałam. 46,9. nie wymacawszy w opiętych portkach oczekiwanego luzu zakiełkowałam sobie delikatną nieufność. pomachałam wagą, przetarłam wyświetlacz, ustawiłam, stanęłam. 55,9. o zołzo – igrasz ze śmiercią – pomyślałam niepochlebnie o wadze. jak mogłam utyć w ciągu trzydziestu sekund aż 9! Sic! kilogramów?!? ąposible! tymczasem starsza pani słysząc moje okrzyki od zachwytu po bolesną histerię, szeptem , spod siedmiu kocy , radziła, co wzięłam za malignę : na twardym dziecko, na twardym. kolejne próby powtórzenia wyniku rzucały mię to w ramiona ekstazy to w samo centrum greckiej tragedii. już miałam zrzucić szaleństwo pomiarów na nadpłynną labilność kila ryżu gdym w końcu pojęłam o co chodzi z tym twardym. waga ustawiana na łazienkowym dywaniku zachowuje się jak dziurawa krypa w czasie sztormu – rzuca nią to wte to wewte. dobra. ustawiłam na twardym, stanęłam, zemdlałam. ustawiłam, stanęłam, zemdlałam, ustawiłam, stanęłam. załkałam. trzykrotnie powtórzony wynik identyczny do trzeciego miejsca po przecinku. okrutny wyrok bezdusznego urządzenia wtrącił mię w ciemną rozpadlinę rozpaczy. już już miałam się rzucić głową do sedesu gdy mi taka myśl zaświtała. a co, jeśli przed detoksem było na przykład 86 albo dajmy na to 92,4? no to przecież znacząca redukcja, czyli oczekiwany progres. wprawdzie nieroztropnie nie dokonałam pomiarów przed, ale za to swobodnie mogę sobie teraz imaginować dowolnie wysoki ubytek masy. ku pokrzepieniu serca zważyłam się jeszcze raz na miętkim. cudownie. po prostu cudownie. radośnie ucałowawszy starszego pana, starszą panią i wagę pojechałam do domu na kolejna miseczkę ryżu. basmati.
b.

ps.
huk . huk roboty w pracy. robota spływa mi takimi niagarami . po cztery jednocześnie. w klimacie mrocznym i obiecującym jeszcze większą mroczność. nawet płaski brzuch nie jest dostatecznym pocieszeniem. płaski , bo jaki by inny. głodówka przyschła mi żołądek do krzyża i menisk wypukły się wypłaszczył. co do rozmiarów obocznych trudno orzec drastyczną odmianę. nadal jestem bardziej tęga jagienka od łupania kokosów niż zwiewna danuśka od batystów. o północy we czwartek w ramach stopniowej aklimatyzacji i normalizacji zaordynuję sobie maki, nigiri, sashimi i wasabi czyli sushi moje ukochane. ponadto zjadłabym także grilowaną polędwicę, stek z argentyńskiego woła, wiadro kocy w białym winie i hamburgera z dworca centralnego z suszoną cebulką i szweckimi ogóreczkami. popiłabym jakąś nieziemsko słodką malagą bo od zielonej herbaty z pokrzywą cierpnie mi już skóra. brrr.
b.