środa, 26 listopada 2014

opóźniony cdn. wjeżdża na peron

napisałabym prawie zaraz o ciągu dalszym gnana rozpędem ale mię wyhamował ojciec-dyrektor tak skutecznym walnięciem trzonkiem siekiery w potylicę, że mnie zatchło. w dzień po zdjęciach weszliśmy nagle na wysokie C z powodów merytorycznie ode mnie zupełnie niezależnych alem mu podeszła przypadkiem pod wezbraną, podlaną chyba wybuchem hormonalnej niestabilności konieczność spalenia wsi i udeptania pogorzeliska. wrzeszcząca słuchawka z Berlina spurpurowiała i zaczęła pluć żrącym jadem doprowadzając mnie do palpitacji naprzemiennie z ochotą nagłego i ostatecznego porzucenia stanowiska pracy na rzecz wielokrotnie wspominanych redyków w innej szerokości geograficznej, gdzie trawa zawsze zieleńsza a ludzkość obleczona w lniane giezło chodzi po łąkach, wącha chabry i nucąc avemaryje łagodnie gładzi baranie kołtuny i częstuje bundzem podlanym śliwowicą. najpierw popadłam w ekstrawertyczną histeryjkę pt. ”omójtybożejedynyjakiświatjestokrutnyiniesprawiedliwy-niechktośrzuciwniegozgniłymburakiem” a potem otarłszy w fakturę zmoknięty tusz się spektakularnie obraziłam. obraziłam się tak na ament. wszystkie kolejne telefony od o-d traktowałam oschle i zdawkowo, mdło i lodowato artykułując „tak” lub „nie”. no mercy, pomyślałam lubieżnie ostrząc brzytwę. komunikacja zero-jedynkowa jest boleśnie niewystarczająca w naszej wbrew pozorom zniuansowanej branży maszyn robiących „ping” więc po pewnym czasie musiało dojść do konfrontacji. wziąwszy głęboki wdech wydech w torebkę po wysoko-kofeinowej kawie wyłuszczyłam ojcu-dyrektoru przez ostygniętą słuchawkę swój kontrapunkt okrasiwszy go suchemi argumentami dokumentującymi nader niezbicie, iż wścik wścikiem, sąd sądem ale sprawiedliwość musi być tym razem po mojej stronie. ojciec-dyrektor nie wychodząc z okopu na widok brzytwy w mej dłoni dokonał gigantycznej ekwilibrystyki słowno-intelektualnej zmierzającej do zawarcia rozejmu z zachowaniem jednakowoż prawa do kilku posolonych szpileczek wetkniętych mi w wątrobę. świeżo po wysłuchaniu wykładu z kundalinijoga otrzepałam czakramy z trującej złości i krocząc ścieżką nirwany emanującej miękkim zapachem lotosu zamkłam (obawiam się, że chwilowo tylko) brzytwę.
więc.
wracając do sesji zdjęciowej. usypawszy na planie zdjęciowym odzianej w purpurę gawiedzi płci żeńskiej (obutej w wysokopiennie szpilki) tony bombek, łany ostrokrzewu i kilometry choinkowych złotych łańcuchów i diodowych lampek artysta fotografik zażądał póz, które: nie będą zbyt wulgarne ale jednak trochę kokietliwe, nie będą rodem z domu czerwonych latarni ale jednak trochę jakby tak, nie pokażą ale trochę pokażą, nie uwiodą wprost ale uwiodą w poprzek. i wówczas pojęłam, że ja się do takiej roboty po prostu i zwyczajnie nie nadaję. są ludzie co umią (szapoba), czują, na widok aparatu fotograficznego ekspresją tryskają jak fontanna di trevi i rozkwitają w świetle reflektora niczem egzotyczny storczyk.a ja natenczas natychmiast drewnieję i ilustruję całą sobą siermiężny regał z lat siedemdziesiątych. i tak to już pójdzie w świat, bo artysta po kilku nieudanych próbach wskrzeszenia we mnie bogini choćby z Willendorfu zaniechał i ostatecznie sfokusował się na psie. dzięki czemu na kartce dla naszych milusińskich prócz tragarzy gigantycznej choiny (dziękujemy ci fotoszopie) i kilku wysublimowanie wygiętych karminowych dziewic w pozach, których nie powstydziłby się wyrzeźbić Pytokritos z Rodos, mamy w roli głównej pieska (w zasadzie - trzy pieski- rasy york szarpany kundelkiem – znów ci dziękujemy ci fotoszopie) zaplątanego w choinkowe łańcuchy i szarpiącego bombki. na kolejną kartkę, o ile, przyniosę małego renifera, niech się fotograf biedzi a sama schowam się w szafie słuchając aksamitnego i kojącego głosu Wojtka Myrczka (moje ostatnie odkrycie radiowe)
b.

wtorek, 18 listopada 2014

O szkiciku losach w skutki brzemiennym

w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (sic!) we Warszawie (no to w przyszłym roku ostaje nam się ino holyłód chyba) poczyniliśmy dzisiaj starania do naszej dorocznej kartki dla Milusińskich. niewiele Wam powiem ( bo z nóg padam, po całym dniu zdjęciowym. dobrze, że nie kręcimy serialu bo byśmy legli pokotem służąc jeno za scenę zbiorową: życie towarzyskie stolicy w latach ... i jego marne skutki), ale powiem znowu, że bycie potencjalnym celebrytą jest żmudną robotą niczem górnika na ugorze i nikomu nie życzę, no chyba, że za wysokie apanaże. to wtedy i owszem. łajnot. generalnie, idąc w ślad za miernymi produkcjami rodzimych telenowel, pomysłu na kartkę zasadniczo nie było. ale. był zapał. spreparowany na prędce i przesłany wykonawcom najprzódy ot tak sobie, dla udania weny, nader lichutki szkicik na karteluszkach sklejonych skoczem wprawił temczasem w zachwyt naszego artystę fotografika. hm. artyści tak mają. widzą ponoć, czego nie widać. a widać było co zobaczyć, bo ekipa się na planie przygotowała solidnie. prawie. w roli głównej wystąpić miała choinka. i nie. nie mówimy tu o choince. choina. co najmniej trzy metry bieżące drzewostanu. zaszedłszy na plan zdjęciowy ujrzeliśmy w ciemnym kącie mikry świerczek sięgający coś ponad niedużego, siedzącego ratlerka. ekipa zdjęciowa się wytłumaczyła w sumie rozsądnie, że to nie sezon. duńskie jodły jeszcze szumią przed ścięciem na górszczycie a w Kabackim lesie kamerki poinstalowali i trudno znienacka bez mandatu wyrżnąć coś ponad mech i paproć. no, ale od czego fotoszop, prawda. zaniechawszy awantury o świerczka udaliśmy się do garderoby w celu ustrojenia oblicza makijażem a korpusu wdziankami stosownemi. i uprzejmie oraz z dumą donoszę, że nas makijażowała taka jedna pani, co makijażowała w Hameryce bohaterów serialu „Mad Men” (kto oglądał, ten wi jaki styl nam przyświecał, lata sześćdziesiąte ahoj/rulez/e viva)). takich ócz, jakie otrzymały moje prześliczne koleżanki, z trzepoczącymi, niebotycznie długimi rzęsami wzbudzającymi natychmiastowy pokot wśród męskiej gawiedzi/ekipy dawno nie widziałam. osobiście nie zamierzam zmyć tego makijażu aż do Święta Dziękczynienia. stylistka przebrała nas w przepiękne czerwone sukienki (jedną z nich koleżanka natychmiast zaliczkowała i zdjąć nie zamierzawszy do dom w niej wróciła) i w obliczu tej unikatowej stylizacji mogłybyśmy jak jeden mąż (czytaj niewiast cztery) pójść komuś za druhny do ślubu, pąsowe i zwiewne jak mak w polu pszenżyta (pomińmy milczeniem pewne zwiewności wyjątki, w końcu ja tu pisząc rządzę i mogę nieco pod osobistym kątem skonfabulować rzeczywistość). ponadto stylistka zażądała bezdyskusyjnego zezucia samonośnych i oblekła kończyny dolne oraz (yyy czyli zonk) ze szczególną pieczołowitością górne w puder naśladujący amber o zachodzie słońca na plaży w Pernabuco. Cały ten amber pozwoliłam sobie nałożyć jedynie na dłonie, które ponoć są w kamerze nad wyraz trudne/wredne i nieumakijażowane rozpościerają na zdjęciu siną poświatę martwych dusz (czy państwo sobie kiedyś makijażowało przed sfotografowaniem dłonie? nie? błąd! taka rączka sino-blada może zniweczyć majstersztyk portretu. a nawet. zepsować pośmiertny konterfekt. Państwo zapisze w testamencie – przed pochówkiem popudrować dłonie w odcieniu brazylijskiej plaży skąpanej zachodzącym słońcem!). wracając do stylizacji, nogi oblekłam w cieliste pończochy i pod groźbą nieujarzmionej histerii wymusiłam zakaz pudrowania kolan i łydek. no bo dziubdziusiu, trzeba mieć jakieś zasady, prawda. ale za to bez oporów dałam się udekorować wisiorem z pereł i cyrkonii, którego nie powstydziłby się żaden koronowany windsorczyk. a co. a co było potem, to potem. bom lekko tymczasem znużona celebrytowaniem w WFDiF
...
b.

niedziela, 16 listopada 2014

Numibia w aszkenazyjskim sosie

w niedzielny, chmurny i wietrzny poranek posiekałam Mont Blanc cebuli (mając na względzie działanie bakteriobójcze i przeciwszkorbutowe, co na jesieni ma rolę wszak niebagatelną) i wrzuciłam w war patelni omaszczonej olejem w celu zrumienienia. dwie trzecie na pożytek zupy fasolowej, jedna trzecia do towarzystwa zrazom wołowym. zakończywszy pitraszenie skrzętnie strzepnęłam fartuszek, podmalowałam rzęs łopotanie węgielną maskarą i wyruszyłam na ekspozycję do Narodowego. już w aucie alaska delikatnie napomknęła, że czymś tu jakby capi. najpierw się zrzymłam a potem nieśmiało zasugerowałam moje nowe mydło, lecz ta teoria nie zyskała akceptacji. zaaferowane oczekiwaną wystawą fresków z Faras zarzuciłyśmy gremialnie wraz ze Starszą Panią na potem poszukiwanie źródła , co tu ukrywać, odoru. w przepięknej, nowej i klimatyzowanej galerii Muzeum Narodowego będącej absolutnie fascynującym, piaskowo-ceglastym tłem dla ekspozycji fresków nubijskiej kultury chrześcijańskiej uratowanej dzięki nosowi/intuicji prof. Michałowskiego, tego samego co letko z okowów jeziora Nasera przesunął był onegdaj świątynię faraona Ramzesa drugiego w Abu Simbel, z wolna, tuż po naszym przybyciu zaczął się rozchodzić „specyficzny aromat” . w multimedialnych prezentacjach wprawdzie nie było nijakiej wzmianki o czynnej obecności w dawnej świątyni aszkenazyjskich kucharzy lubujących się w mocnym aromacie cebuli ale już towarzyszące nam w zwiedzaniu głosy koptyjskich śpiewów liturgicznych sugerowały, że być może obok efektów audio w galerii dołączono w gratisowym bonusie efekty ściśle aromatyczne z wydatnym wskazaniem na obfite używanie w świątyni allium cepa. tymczasem wzmożona aktywność kamer oraz pań porządkowych w granatowych mundurkach podążających za mną krok w krok nic mi nie nasunęła gdyż nie bacząc zawieszałam się w niemym zachwycie na resztkami wielobarwnych obrazów ( w szczególności polecamy ślicznych Trzech Mędrców ze wschodu przypominających fikuśne dzieciaki Makowskiego i nobliwą św. Annę z palcem na ustach) i pilnie śledziłam wyryte w piaskowcu ho ho ho temu wzory lotosu, kobr i bawolich ócz na ostałych się szczęśliwie kapitelach kolumn. nie wiem, ale domniemywam, że po opuszczeniu przeze mnie ekspozycji panie mundurowe intensywnie użyły wachlarzów i przełączyły klimatyzatory na intensywne sirocco. gdy po kilku godzinach absencji w końcu dotarłam do własnej klatki schodowej uderzyła mnie w twarz podrumieniona cebula a im bardziej zbliżałam się do własnych drzwi tym bardziej nie miałam wątpliwości. zapalenie w celu odwetu olejowych lampek z aromatem opium dało efekt niezwykle ciekawy, choć cebuli nie wytrzebiło bynajmniej na jotę. wszystkich dzisiejszych odwiedzających Galerię Faras uprzejmię proszę o wybaczenie i zapraszam na odkupieńczą winy fasolową oraz zrazy z cebulą w roli głównej.
b.

piątek, 14 listopada 2014

Afterek

w dniu okolicznościowym wszystek naród przybył do biura autem i złożył solidne przyrzeczenie bijąc się w pierś z głuchym dudnieniem, że natychmiast po konsumpcji bratwursta udaje się przed zmierzchem nach hause. nietopszsz. pomyślałam, widząc uginający się pod ciężarem skrzynek limitowanego piwa oktoberfest a.d. 2014 o zawarości substancji czynnej 6,5 promila taras. na skrzynkach zaś stał karton kilku hekat (jedna hekata=4,8l) schampanskoje a na samym wierzchu sześciopak białego reńskiego. nietopszsz, pomyślałam znowu. bo ktoś jednak musi wziąć na klatę stukanie się kielichem z ojcem-dyrektorem. aaatam, pomyślałam zarzucając powrót romanem na staropańszcyźnianą, raz kozie śmierć. się złożę w ofierze- za luckość. luckość ochoczo przyklasnęła a nawet rzuciła na stos zapałkę i podrzuciła garść suchych wiórów paździerzowych. ojciec-dyrektor, w stylowym kaszkiecie, używszy na tarasie swojego magicznego podgrzewacza do grilla kilkakrotnie wywalił korki na osiedlu zanim pokazał się dym oznajmiający gotowość brykietu do wytężonej pracy. zgłaszane przez biuro oburzone protesty i jęki rozpaczy z powodu nagle przerwanej łączności ze światem zostały zbyte przez o-d machnięciem ręki wskazującym priorytet kiełbas nad jakąś tam korespondencją handlową. cicho przyklasnęłam dyrektywie szefa miotając się po kuchni pod presją czasu między fantazyjnym układaniem płatów śledzia w fantazyjne girlandy i rzeźbieniem łabądka z masła gdy nagle ogarnęła mię panika, że oto prócz śliwek w czekoladzie bufet cukierniczy leży i kwiczy pustką. jednoczesne dekorowanie stołu zeschłymi liśćmi i wyprawa do sławetnej saskokępskiej cukierni się znacząco wykluczają, przynajmniej do momentu możliwości sklonowania, na które było kruca bomba mało casu. o godzinie 11:13 ojciec-dyrektor w krótkich żołnierskich słowach zaordynował pełną gotowość bojową na godzinę 12:00 i nie ma pomiłuj, gdyż w ten czas wystrzelą korki od szampana i cały naród ma być u stołu. powentylowałam się chwilę w torebkę z wątrobianką i wówczas w nasze progi wkroczył mój ulubiony serwisant z naręczem papieskich kremówek prosto z Wadowic. TYCH Wadowic. i z TEJ cukierni. (Hosanna, westchnęłam strzeliście, krojąc turyndzką pasztetową). a zaraz za nim w nasze skromne progi wkroczyła małżonka ojca-dyrektora elegancko obujczona torbami z zawartością znamionującą widocznym logo udane łowy w Polskie marki (skórzane głównie). wkroczyła niosąc ze sobą zapach wielkiego świata, czule do piersi przytuliła i cmoknąwszy soczyście acz dystyngowanie oba me poliki poprosiła dyskretnie o wsparcie uzasadniające niepodważalną niezbędność dokonanych zakupów przed współmałżonkiem, wzbudzając tym moją natychmiastową i mentalnie galopującą solidarność nie tylko ovarien. no i nie, no nie mogę nie wspomnieć, że w musztardowym reglanie wyglądała zjawiskowo, co w parze z rozmiarem XS i twarzą Gładko świetlistą powinno skutkować u mnie zawistną chęcią natychmiastowego mordu i spalenia na grillu podgrzewanym wysadzającym korki ustrojstwem. ale teutońska boginia Freja mi świadkiem, nie mogłabym jej zgrilować. za ładna, za miła, za ciepła, za swojska. jej mimochodem podczas najpierw lanczu potem obiadu kolejno kolacji oraz grilowanego przednówka napomknięte wstawki o ojcu-dyrektorze w roli czułego dziadka wycisły nam dosłownie i dooocznie łzy wzruszenia. drodzy Panowie pamiętajcie – dobra żona to skarb i Wasze (naj)lepsze oblicze, nawet gdy w germańskim on do onej zwraca się „Mein liebes Schnaeckschen – mój kochany ślimaczku” a na polski odpowiednik „żabko – Froschlein ” wzdragają się z nieskrywanym obrzydzeniem, że fuj, czyli niemieckie mięczaki kontra słowiańskie płazy. a wszystko bez to, że po zgrilowanej kiełbsie (oesu jaka była wyśmienita!!!), po której gremium planowało zmasowany odwrót do domów, weszliśmy nagle w zaklęte nam dotychczas rewiry poniekąd prywatności szefostwa, gładko i chętnie przeszliśmy potem w tematy ogólnoświatowe, mimochodem zahaczając o różne międzynarodowe niuanse obficie, acz kulturalnie podlewane wysokooktanowym oktoberfest i hucznie strzelającymi szampanami. społeczeństwo nagle acz nad wyraz chętnie zarzuciło poranne przyrzeczenie abstynencji, co w połączeniu ze sprzyjającym klimatem zaskutkowało chóralnymi śpiewami i rytmicznym falowaniem polsko-niemieckim na melodię szlagierów pani Maryli, pana Rosiewicza i Czerwonych gitar a tymczasem z tarasu widać było już brzasku delikatne świtanie. zanim jednak, zdążyliśmy opróżnić do cna/wróć – do dna cały taras i tajemną szafę, w której ojciec-dyrektor od lat gromadził nalewkowe numizmaty. przegryzając teutońską kaszankę maczaną w swojskim chrzanie i legendarnym już paprykowym sosie Małgosi nieoczekiwanie ku gronu zawitał jeden zbłąkany Drezdeńczyk, któremu w nijakiem języku nie szło wytłumaczyć, że no party takie mamy, coroczne, tradycja taka. Drezdeńczyk już grzejący silnik do ojczyzny zaniechał drogi, ostał się z nami i oficjalnie zadeklarował chęć pozostania na forewer. mało brakowało, a runął byłby na kolana przed naszą koleżanką i buchnąwszy ją w nadgarstek złożył oficjalne oświadczyny. i tak to kończą się czasem firmowe grile z turyndzką kiełbasą i brandenburską wątrobianką.
b.

środa, 12 listopada 2014

Halny we wannie, gril na tarasie

jutro epokowe, kolejne doroczne wydarzenie. zgodnie z nową, świecką tradycją, nadciąga ku nam ojciec-dyrektor z turyndzkim bratwurstem, brandenburską wątrobianką i małżonką w celu gremialnego zgrilowania na tarasie. męska część społeczności już brylantuje grzywki, damska z pewnością śpi na wałkach. stylowe krawaty odprasowane, odświętne sukienki puchną falbanami. w związku ze związkiem dokonałam dziś drobnych zakupów w celu ugarnirowania kiełbas swojskimi, słowiańskimi dodatkami. czy Państwo wią, ile sobie przeciętny supersam liczy za marynowane borowiki?!!! (fakturę ojcu-dyrektoru pokażę po konsumpcji coby mi nie padł pokotem z grzybkiem na widelcu). otóż prawdziwki chodzą po (z letka naiwna alaska trafiła za piątym dopiero podejściem, Starsza Pani za pierwszym) cztery dychy za słoiczek chodzą. bez zawahania (choć mi oko letko jednak zalatało) piżgłam w koszyk CZTERY słoiczki (a co! znaj pana), dorzuciłam ekstraordynaryjnie północnoatlantyckiego łososia dla zrównoważenia kiełbasianego cholesterolu naturalnym źródłem omega-3, surimi w tej samej tonacji (zawartość omega nieprawdopodobnie nikła lecz wizualnie bomba) a dodatkowo pod kolor na okrasę dorzuciłam obrus, świeczki, serwetki oraz kapary i koperek na poczet skontrastowania palety barw. zacukałam się nieco nad znagła wyrosłymi regałami ze świąteczną dekoracją (tak, tak, to już, tuż!)– Państwo odnotuje: w tem sezonie dominuje srebro, złoto i brylanty - i poszłam mimo, prawie nie nabywając świeczek w słoiczkach z grawerem oszronionych bombek oraz wcale nie prawda, że kupiłam niezliczone kandelabry z soplami królowej śniegu (kwity się mi bo zgubiły więc dowodu brak). jutro pozostało mi jeno nabycie ciast i czekanie na grilowany bratwurst z biurowego tarasu. przy niniejszym przepraszam całą Saską Kępę, ale impreza jest limitowana/biletowana i nawet ten pan, co nam bruździ od kwartału co dzień od rana do zmroku młotem udarowym za sąsiedzką ścianą może się jeno inhalować – taka nasza słodka zemsta za niedogodności. tymczasem oddając się we wannie przediwentowym ablucjom odnotowałam ze zdziwieniem, że mi mimo nalanego ukropu z wanny zimnym halnym wieje. regularnemu wywietrznikowi naściennemu, którem wiatr wdzierał się bez pardonu zaradziłam onegdaj zawieszeniem lichego w treści lecz solidnego w fakturze oleodruku (którym mimo wszystko nagminnie pogardzają inspektorzy-kominiarze żądając natychmiastowego zdjęcia pod rygorem ukatrupienia jakimś nad-podtelnkiem). no ale teraz, co? mam sobie zawiesić kolejny oleodruk we wannie? czy, z powodu braku własnych zasobów, mogłabym na ten cel sobie wyciąć kawałek „Panoramy Racławickiej” o promieniu pasującym do krzywizny mojej wanny?

b.

piątek, 7 listopada 2014

O zaletach smuty jesiennej na nadbrzeżu zimy

nieobyczajnie ciepła jesień spłynęła mimo wszystko apatią i marazmem. mniemam, że nawet w obliczu całkowitego ocieplenia klimatu, owocującego nam tu w środku Europy gęstym jak sztuczny miód tropikiem, w listopadzie nadal zapadano by w nostalgiczne ciążenie ku sofie z kocem i parującym imbrykiem herbaty mimo. osobiście, w ślad za kultywowaną tradycją jesiennej nostalgii, z rozkoszą oddaję się celebrowaniu jesieni, w szczególności zaś nie przystającemu do zegara zmierzchowi zapadającemu wpół drogi do końca dnia. uprany koc miękko spowija łagodną wonią chemii imitującej lawendę z tymiankiem. zanim się weń owinę, latam jak opętana na trasie dom-biblioteka-dom w poszukiwaniu straconego czasu. to, co niewykonalne w środku lata odrabiam z nawiązką kończąc lekturę, gdy w pobliskim kurniku drobiowe ptactwo zaczyna przedświtanne jajeczne gdakanie. jedyne co mnie mierzi, to ciągłe wstawanie spod koca w celu uwarzenia wrzątku do imbryka. poważnie. rozważam ustawienie czajnika na nocnym stoliku gdyż. oderwanie od lektury mąci mi liniowość i wytrąca. w zapodanych ostatnim czasem lekturach odkryłam szczególnie ścisłe pokrewieństwo z panem Kohoutem, który, przynajmniej w „Kacicy” , niezwykle mi podszedł pod empatię pokrewną interpunkcją . jakież to jest miłe. rozpoznać swojaka na niwie przecinka. choć co do treści, czasem czytam z zamkniętymi oczami. bo. brrr. pozatem magdalenkowy Marcel przejechał po mnie walcem stukonnym. szczególnie w tomie ostatnim się postarał . Marian suponuje, że potem to już w zasadzie trudno coś więcej przeczytać. gdybym była minister od oświaty, rozpisałabym obowiązkowy plan czytania Marcela na lata. nie, że tam hej ho teraz wszystko na raz. nie nie i NIE! zaczynamy w gimnazjum, gdy nam hormony szalonego marsza z wariacjami grają, potem w liceum gdy nam się zdaje, że ho ho co to nie my. następnie odkładamy i niech kurz sobie osiada zwolna. a gdy nam stuknie krzyżyk yyym-dziesty nieśmiało otwieramy i z percepcją godną mnicha buddyjskiego skupiamy się. aż. bierzemy, lekko opruszeni siwą skronią, tom siódmy do rąk. a wtedy, to już wolapana co z nami ten tom zrobi. ze mnie zrobił rozgotowany makaron. wymiękłam do cna z letka najsampierw szlochając tkliwie nad galopującym bez mojej akceptacji czasem. ała. ale. się potem migusiem zebrałam w sobie. no bo przecież. przed nami kolejna kartka dla milusińskich. pomysły „na” miast sypać się jak zrękawa utknęły tymczasem w jakimś wąskim gardle czyli w golfie. polem do popisu i idei ma być jak zwykle nadchodzące wielkimi krokami coroczne grilowanie teutońskich kiełbas, będące wyrazem konsolidacji i integracji pracowników firmy okraszone musztardą koniecznie stricte bawarską, choć może jednak tym razem raczej saksońską (gdyż, jak donosi pieśń ludowa z okolic Łaby: „Saksen Saksen, wo die schoene Maedchen wachsen” ) byłoby wyborem słusznym, albowiem. to w Saksonii przecież jest jedyne na świecie muzeum musztardy. Muzeum Musztardy???!!! Marcelu dopomóż! wprawdzie zapodana ostatnimi czasy lektura raczej kiepsko mi wpływa na pobudzenie intelektu w wyznaczonym przez ojca-dyrektora kierunku rozchichotanej gawiedzi przy choince ale czynię niezwykłe wysiłki uwieńczone niezliczonymi ołówkiem bazgrołami na karteluszkach licząc, że za lat kilkadziesiąt bądź set tym miernym gryzmołom przybylcy z kosmosu przyznają wysoki status sztuki porównywalnej z naściennym rytem jaskiń Altamiry i zawisnę cija temi gryzmołami w ichnim muzeum (oby jednak nie musztardy) jako ważki eksponat. a tymczasem realnego pomysłu na kartkę brak. co grozi najpierw dekapitacją a zaraz potem równie ostrym obcięciem uposażenia. o premii skromnie nie wspominając. więc. idę. idę wśród spadłych liści i w mokrej mżawce szukać w ciemnościach wieczora lajtmotiwu.
b.