piątek, 31 lipca 2009

bądź gotowy dziś do drogi, drogi, którą mariolka znaaaa

no dobra. przytuptałam tu do was tylko na chwileczkę. ale za to prosto z Krakowa. cudem przytuptałam po tym jak moja nawigacyjna mariolka najpierw , gdzieś pod kielcami , już w drodze na delegację, obrała tryb pracy dla kierowcy niewidomego i zbojkotowała pokazywanie mapy i ino gadała. dobra , pomyślałam, mnąc w ustach !@#$%$#@!, ty ździro jedna! klient prawie się nie zorientował, że go z Balic wywoziłam do Krakowa zataczając dwie identyczne pętle wokół lotniska. ponieważ czekał na mnie w skwarze dwie godziny, lekko był nieprzytomny. choć w końcu zapytał „was ist das: lewo?” kiedy siedemnasty raz na natarczywe żądanie mariolki skrętu w lewo skręcałam w prawo. wytłumaczyłam mu, że to taka slapstikowa wersja nawigacyjna i należy reagować przeciwpołożnie na wskazania. za to gdym już wyruszywszy do domu stanęła na powrót u bram królewskiego grodu w gąszczu nieznanych mi ni ku ta ulic, mariolka czknęła, dostała zaparcia i jedynie wyświetliła mi komunikat „lokalizuję satelitę”. i tak se lokalizowała do janek . !@#$%$#@. ździra dubeltowa. . na szczęście drogę do mikołajek mam w genach i tu mi może mariolka najwyżej kucnąć i ucałować pięty. no to tymczasem idę się wczasować. bądźcie zdrowi i grzeczni ! zara wracam.
a’hoj
b.

sobota, 25 lipca 2009

idem per idem

inkryminuje sięmitu oraz imputuje (tak tak, do pań wytykam mój palec, droga pani B., i droga alasko) , iż sypiam ze słownikiem wyrazów obcych i obcesowo uprawiam na blogu inkluzję, najprawdopodobniej obelżywych, implantów językowych. zrozumiałabym obkładanie mnie infamią z powodu indolencji interpunkcyjnej, wobec której konsekwentnie pozostaję w permanentnym indyferentyzmie. albowiem rzeczywiście między mną a interpunkcją istnieje wielka jak rów marjański incompatibilia a gdy tak introspektywnie zanurzę się w rozważania o to mogłabym też oświadczyć swoją niepohamowaną idiosynkrazję do tej dziedziny gramatyki. tu sypie głowę popiołem i upraszam indulgencji gdyż w rzeczy samej daleko mi do idolatii przecinka.
ale skarga, że iż używam w nadmiarze wyrazów obcych? ja ? ależ przecież. a ponadto. inklinacja do stosowania bynajmniej irrelewantnych zwrotów jest ściśle inkoherentna z immenantną cechą osobowościową idiolektu infantylnego grafomana. co przecież in ipso facto expressis verbis oddaje sedno sedn autorki bloga. no więc na wasze zarzuty moja riposta jest prosta: a wcale, że nie !
b.

piątek, 24 lipca 2009

pogorzelce pogorzałce

ojciec-dyrektor przybywający czasowo na wczasach jest przez nas oraz przez grzeczność a także z powodu ograniczonej tęsknoty nękany telefonicznie rzadko i tylko w przypadku pożaru. nie będąc kamikadze nie zamierzałam popełnić publicznego, dobrowolnego seppuku informując ojca–dyrektora na wywczasach o rebelii i trzęsieniu ziemi jakie wstrząsnęło wczoraj posadami mojego biurka i kilku innych biurek w europie. ale dziś, gdy nieoczekiwanie dla wszystkich znagła wzeszło słońce nad azkabanem, gołąbki pokoju z gałązką oliwną w dziubkach obesrały mię na szczęście(muszę ten ekskrementalny wątek kontynuować dla zachowania jedności stylistycznej z ostatnim akapitem ostatniej notki) a pożar zatlił, syknął i znikł był. no więc, gdy już udeptaliśmy pogorzelisko i wyciągnęli z niego cenne łupy to nadszedł czas sprawozdawczego telefonu do ojca-dyrektora. relacja post fatum uzyskała formę hołdującą prostocie i minimalizmowi i w swej konstrukcji nieco przypominała stary i zleżały dowcip o hrabim:

hrabia po dłuższym pobycie za granicą wraca do swoich posiadłości.

na dworcu czeka na niego zaprzęg koni i wierny sługa jan.
- no i cóż tam zdarzyło się nowego we dworze podczas mojej nieobecności, janie?
- nic nowego jaśnie panie... no może tylko to, że azorek zdechł.
- azorek?! mój ulubiony pies? jak to się stało?
- ano nażarł się końskiej padliny, to i zdechł.
- a skąd we dworze końska padlina?
- konie się poparzyły, to zdechły.
- jak to konie się poparzyły?... od czego?
- od ognia, panie, jak się stajnia paliła.
- a kto podpalił stajnie?
- nikt, od płonącego dworu się zajęła.
- na miłość boska, to i dwór spłonął? jakim sposobem?
- ano po prostu. świeczka przy trumnie teścia pana hrabiego się przewróciła i firany się zajęły.
- och! a czemu mój teść umarł?
- bo jaśnie pani uciekła z tym oficerem, co się z nim od trzech lat spotykała.
- spotykała się od trzech lat?! no to przecież nic nowego!
- właśnie mówiłem, jaśnie panie, że nie zdarzyło się nic nowego.

i nim ojciec-dyrektor pojął grozę relacji-sytuacji zręcznie skręciłam tematem wyprowadzając nas z bagiennej mielizny na słoneczną szosę .i tak to spośród pól i rzek wyszliśmy na brzeg.
A dla lubieżników hrabiego jeszcze taka dykteryjka:

hrabia, przeglądając kobiecy żurnal mówi do żony:

- krystyno, tu piszą, że kobiety w czasie uniesień seksualnych krzyczą. u ciebie tego nie zauważyłem.
- krzyczałam, krzyczałam, tylko ciebie przy tym nie było!

b.

czwartek, 23 lipca 2009

pożar w burdelu

a tymczasem w biurze aktualnie taka akcja, TAKA AKCJA, że mam wielokrotny zawał, tachykardię, pląsawicę wielokończynową i bezdech. przełożywszy na język lucki wygląda to tak: ślub za 20 minut , panna młoda odbiera sukienkę, bukiet i pana młodego. sukienka jest trzy rozmiary za mała , w kolorze bagiennego torfu, pognieciona i dziurawa, bukiet z uwiędłych chryzantem miast kremowych gardenii, pan młody uchlany, ze złamanym nosem i posuniętą amnezją. urząd stanu cywilnego płonie, gości przesłuchujeuje abw, w garach eksploduje żurek , na torcie , przebrana za wisienkę, śpi chińska striptizerka – pamiątka po wieczorze kawalerskim.
i o. ostał mi się ino sznur.
b.


ps. pół godziny później
no i pierdziu, się posrało (no sorry)

środa, 22 lipca 2009

lato w mieście , w słoju czereśnie

lato w mieście to najgorsza tortura, na przekór słonecznej ekspozycji– najmroczniejsza. z pozoru i z „prawie” nie widać różnicy a jednak. kiedy rankiem jadę przez puste prawie miasto i choć jeszcze prawie śpię, to już wiem. wiem do diska, że przeważająca część społeczeństwa leży w tym czasie w kurorcie górsko-mazursko-nadmorsko-działkowym a za kilka godzin wejdzie na szlaki, wskoczy na konia lub rower, zasiądzie w kajaku, podryfuje po morzu albo jeziorze w gumowym aligatorku lub rozciągnie się leniwie w leżaczku fwp z panną krysią lub panem mietkiem u zapatsonego boku. brak korków to nędzna rekompensata i licha nagroda dla cierpiących na urlopową obstrukcję, pozostających ( wbrew sobie, rozsądkowi, pogodzie, pożądaniu, tęsknocie i innym letnim imponderabiliom) w mieście obywateli. idę przez bazarek i mam nieodpartą chęć położyć się wśród pełnych owoców i jarzyn skrzynek i napawać się latem wszystkimi zmysłami. nawet, gdy tak jak dziś, lato się zawiesza i wisi mi nad głową hermafrodytyczną , bezbarwną galaretą.
z myślą o dniach, kiedy tęsknię już nie za a po, spróbuję zamknąć trochę lata w słoiku. złote czereśnie zaleję kirszem (łotewer to jest) , dorzucę laskę (wanilii) i skórkę (pomarańczki) i przez 6 tygodni będę krążyć wokół słoja jak derwisz w transie.
a potem będzie sikłel opowieści o czereśni.
b.


ps. a wieczorem

omatko noo. tylko człowiek temu latu zarzucił hermafrodytyzm a to już . pręży bicepsy, robi czajniczek i pufa żarem. planowana czereśniówka straciła szansę dosłowności i wierności przepisowi. w dziale z wódkami szybciej nabędę wysokooktanową wodę brzozową niźli owocowego obstlera. kilometry wódek udających owocowe, jednak gdy drapanąć po nalepce okazywa się pędem ziemniaczanym lub pszenicznym. a czereśniówka łaknie wódki na jabłkach, gruszkach, śliwkach, wiśniach ale sumiennie przedestylowanej. znaczy przejrzystej . a tu diupa blada. załamawszy się przy alkoholowym regale niczym koneser, któremu zbrakło dwa złote na niweczącą kaca małpeczkę salicylatu, podjęłam odważną, nieprzewidywalną w skutkach decyzję, użycia alkoholu strikte owocowego lecz jednak kolorowego. wiśniówka lubelska – to ona odciśnie swe piętno na nalewce w miejsce bezbarwnego kirszu. ponoć przepuszczając denaturat przez razowca wytrąca się z równowagi fiolet. nie mam razowca. czy przepuszczenie wiśniówki przez suchary beskidzkie da podobny efekt? raczej nie zaryzykuję. nabywszy wszystkie niezbędne składniki z kandyzowanym cukrem iklusiv (ręka mi drżała przy zanabyciu pół funta tegoż , albowiem za tę cenę mam cukru na pół roku przy założeniu, że codziennie słodzę /a przecież nie słodzę !!!/ kawę , herbatę, kartofle i robię sobie cukrowy peeleing niemałych powłok skórnych. dwa razy) , no więc zanabywszy cząstki elementarne nagle! doczytałam się, że obsadzone w roli głównej czereśnie winny być winne a ponadto zdecydowanie pozbawione pestek. a alaska brylująca z dezynwolturą frymusnej pani domu po targu owocowo-warzywnym zaopatrzyła mnie w wersję pestkowąąąą, buuu. kumuluję więc teraz całą energię na bezstykowym teleportowaniu pestek z czereśni . ludzie wyginają wzrokiem aluminiowe łyżeczki. wyzucie pestki z miękkiego miąższu powinno być more izi. ... lecz nie jest. idę. uzbrojona w agrafke zamieniam się w drylownicę.
b.

środa, 15 lipca 2009

o członkostwie

prasa donosi:

firmy deratyzacyjne sypią jak z rękawa różnymi lokalizacjami. żerań cały jest zaszczurzony. dużo jest ich w śródmieściu, na mokotowie, pradze-południe. gryzonie pojawiają się nie tylko w wieżowcach i starych kamienicach, ale też na nowych osiedlach. ostatnio z toalety na Saskiej Kępie wyjąłem dwa szczury – przyznaje deratyzator. teraz przenoszą przede wszystkim salmonellę i inne choroby układu pokarmowego. no i oczywiście mają wszy, pchły, pluskwy. przyjemne nie są, ale na ludzi się nie rzucają – mówi dr specjalista szczurołap.

i tak to ziszcza się moja trauma numer dwa. trauma numer jeden , zabijcie mnie kruszonym lodem nie wiem skąd, to wizja publicznej toalety z wieloma kabinami, w której zawsze , bez wyjątku , mam nieodparte wrażenie, że po otwarciu którejś z nich zastanę tam nieboszczyka. wersje , zależnie od nastroju są różnorakie. czasem ten nieboszczyk wydawa mi się , będzie wisieć, innym razem powinien mieć podcięte żyły. panicznie się lękam takich przybytków i drzwi kabin otwieram jedynie pod wyjątkowo silną, fizjologiczną presją. trauma numer dwa to szczur w sedesie, wypływający oczywiście gdy na nim zasiadam. wiadomość o wyłowionym szczurze na Saskiej Kępie, z wiadomych względów skutecznie zablokowała mi pęcherz. poważnie przemyśliwam nabycie służbowego nocnika. zapisać go w raporcie kasowym jako wydatek na reprezentację czy raczej artykuły biurowe? i czy żerań, to też tarchomin? a jeśli nie, to czy szczury wędrują do miasta (uf!), czy raczej z miasta na obrzeża (o hesusie!). w takich momentach z żalem konstatuję brak membrum virile.
b.

wtorek, 14 lipca 2009

marząc o chłodnej celi w Bastylii

głosem skacowanego Himmilsbacha (wróżę przyszłość w dubbingowaniu niebieskich ptaków) rączy młodzieniec o posturze misia kuleczki nagabywa matkę o fizjonomii dwukrotnie zwiędłej roszponki : mama mi teraz kupi drożdżówkę, bo jestem okropnie głodny. tylko nie jagodziankę, generuje ton zcietrzewionego terrorysty. nie znoszę jagodzianek. roszponka imitując ramionami powiew wiatru negocjuje czereśnie, jabłko, paróweczkę. gdy wypełzam z bazarku stoją karnie w ogonku po drożdżówkę. miś kuleczka i pani roszponka. upał i wisząca w powietrzu burza zbijają każdy argument. nabyte cztery pomidory i sprej w offie wyciągają mi ręce do ziemi.
a dziś Prise de la Bastille 14 juillet 1789 .
w tym ponurym więzieniu czasem dłużej a czasem krócej przebywali rozciągani kołem nad rozżarzonym ogarkiem i dźgani brudnym szydełkiem :człowiek w żelaznej masce, Wolter, Markiz de Sade, René Auguste Constantin de Renneville Charles de Valois, diuk Angouleme ,Hugues Aubriot , Louis François Armand du Plessis, książę de Richelieu, Pierre François de Rigaud, markiz Vaudreuil-Cavagnal , Marguerite De Launay, baronowa Stael, James Douglas, 4. earl of Morton , François Henri de Montmorency-Bouteville, diuk Luksemburga ,François de La Rochefoucauld , Jacques Brissot , Charles François Dumouriez , Roger de Rabutin, hrabia Bussy , John Vanbrugh , Madame Guyon
tymczasem 14 lipca roku 1789 z twierdzy uwolniono zaledwie lichą garstkę więźniów :czterech fałszerzy, hrabiego oskarżonego o kazirodztwo i dwóch szaleńców. i o. tyle rejwachu w sumie o nic. gdybyśmy my za każdą spektakularną ucieczką z mamra naszych milusińskich mieli ustanawiać święto państwowe tobyśmy pracowali 30 dni w roku. ale niech im tam: viv la frans. ole, dorzucam szeptem , kontestując paradygmat tegorocznego !@#$%^&% lata.
b.

sobota, 11 lipca 2009

winoteka

niniejszym Radcostwu podziękowalny dyg za typ. otóż faktycznie wino truskawkowe wchodzi jednym haustem i rozlewa się po trzewiach łagodnością i afirmacją życia (poza nawiasem afirmacji nadal pozostaje !@#$%^&* pogoda ze zrozumiałych względów, ną keskjuz, tu nie bierzemy jeńców). wracam z kina cisnąc gaz i razem z szepleniącą whitney drę się aj łyl olłejsz lowżju a wiatr rozwiewa mi rzednące skronie. miewam czasem takie niczem nieuzasadnione poczucie galopującej gotowości do świata miłości. potem wstawiam do pieca indyka i kontempluję wypełniający kąty posesji czosnkowy entourage . a w tle w eterze lata kiczowaty erzac lata – sanszajn , sanszajn rege. taka sobota.
b.

czwartek, 9 lipca 2009

lato z jajem


właśnie odkryłam w swej przepastnej, huczącej lodówce niebieskie jajo. najpierw poszedłszy tokiem ornitologicznym pomyślałam, że jakaś pleszka przy nadziei wpadła przez rozszczelnione okno i podrzuciła mi to jajo. do lodówki, bo może łatwiej się otwiera niż piekarnik? albo chciała sobie zahibernować potomka na później? jest jeszcze koncepcja, że to jajo wielkanocne. ale to słaba koncepcja. albowiem zrujnowałaby mój wizerunek perfect houswife. choć bogiemaprawdą ten wizerunek jest dość kulawy, zwłaszcza gdy zajrzeć na półkę z prasowaniem. uuuu. ta półka plasuje mnie w ścisłej czołówce destrojer of the world. o znowu leje. oczywiście, że leje, przecież mam chwilowy urlop. rower mi rdzewieje. okno mi porasta morszczynem. @#$%^&*#@ lato.
b.

wtorek, 7 lipca 2009

Championship of laziness



powroty. hm.
powroty z weekendów.
koszmar mieszczucha.
bo tam, na wietrznym wzgórzu mazurskim,
wydaje się, że życie ma inny rytm.
czas słońca i księżyca są spójne z zegarem biologicznym.
deszcz czy inne niuanse niepogody/pogody są nam tam
z natury przynależne i bliskie jak ciału koszula,
nawet aniechby , nonajron.
akceptowalne, niekontestowalne, oswojone i słuszne.
wszystko proste jak obsługa grila i łyk złotego schłodzonego.
takie łatwe życie - tak trudny powrót.
i jak wrócić, żeby się odnaleźć.
i w czym odnaleźć.
w raporcie kasowym ?
b.